Także już zwyczajowo chciałam powrócić do przeglądu indyjskich filmów minionego roku, 'uzupełniając' go o tytuły z listy 'do zobaczenia', które w międzyczasie udało mi się obejrzeć (przeważnie dlatego, że wreszcie wyszły na dvd).
Pandiyanadu (tamilski)
Suseenthiran to reżyser tyleż ciekawy co nierówny. Potrafi zrobić zarówno dobre, kameralne kino (
Azhagarsamiyin Kudhirai dostało nawet Nationala), jak i regularnego 'komercyjniaka' (z 'dnem dna' w postaci
Rajapatti). Vishal to aktor, który przez lata miał opinię sztampowego mass hiroła, ale odkąd zagrał u Bali zdecydowanie odważniej eksperymentuje ze swymi rolami i w tej chwili jego wybory wydają się być ciekawsze niż np te Suryi. Poza tym zostały mu chyba jakieś ciągoty do grania postaci z jakąś ułomnością:D U Bali jak wiadomo grał zezowatego (ponoć ewenement w kinie nie tylko indyjskim, ale i światowym), w tegorocznym
Naan Sigappu Manithan jego bohater cierpi na narkolepsję, a w
Pandiyanadu gdy się denerwuje (znaczy głównie, gdy ma zagadać do dziewczyny, która mu się podoba) to...się jąka. I to też mnie ujęło:D
Fabularnie filmowi bliżej do
hiroł movie, ale nie jest stricte sztampowo
, bo i ów bohater nie taki dzielny i niezwyciężony (w zasadzie cały film raczej bardziej unika 'starć' z przeciwnikami, dopiero pod koniec się faktycznie bije), a i wątek uczucia do tej dziewczyny (przez które się i wpakuje w kłopoty) też okazuje się dość niebanalny i wcale nie rozwiązany: 'i żyli długo i szczęśliwie'.
Ship of Theseus (hindi)
Dość długo 'obchodziłam' ten film z daleka. Przestraszyła mnie chyba trochę panująca wokół niego
aura (jeśli komuś się wydaje, że w kinie indyjskim nie ma autorskich projektów, które nawet koneserom ambitniejszego kina może być trudno
dooglądać to mało znaczy jeszcze z niego widział:P)
W końcu postanowiłam jednak spróbować. Dobra wiadomość jest taka, że to dobry, ale i
oglądalny film:D
Świetnie zrealizowany i zdecydowanie 'o czymś'. Swoją drogą nie wiem, jakim cudem, czytając wszak wcześniej niemało o filmie, jakoś 'przegapiłam', że ów tytułowy paradoks (znaczy na ile po wymianie jakiegoś elementu statku jest on nadal tym samym statkiem) odnosi się tutaj do kwestii transplantacji organów
, ale to faktycznie bardzo interesujące zagadnienie i ujęte tu w różnych płaszczyznach. Jakkolwiek z pewnością potrafię zatem dostrzec i docenić zalety filmu (na płaszczyźnie bardziej intelektualnej) mam z nim jednak jeden malutki problem:
po prostu mnie nie zachwycił/urzekł (a lubię jak oglądane kino to ze mną robi).
Nadan (malajalam)
Kamal to - podobnie jak Suseenthiran - także reżyser dość nierówny. Początek
Nadan - z cudownymi sekwencjami z historii
keralskiego ruchu teatralnego (powiązanego zresztą, a jakże, z ruchem komunistycznym) -
zapowiadał naprawdę fajną rzecz. Taką o ginącej sztuce i tradycji (co mi się zresztą skojarzyło trochę z telugowym
Krishnam Vande Jagadgurum - którego jednak nie mam odwagi obejrzeć:P), a scena, gdy to bohater, prowadzący
z dziada pradziada klasyczny teatr, idzie na pewną baaardzo nowoczesną sztukę i w końcu nie wytrzymuje tego, co się dzieje na scenie i 'wybucha'
, wydała mi się jakże bliska i odbywającym się u nas dyskusjom o kierunku rozwoju teatru. Niestety, moja radość nie trwała długo, bo okazało się, że Kamal postanowił przedstawić raczej 'dramat artysty'. Z nadmierną dawką wielce melodramatycznych (a dość przewidywalnych) scen. Szkoda :/
Pune 52 (marathi)
Kiedy straciłam już nadzieję, że uda mi się obejrzeć to marackie neo noir, którego plakaty i trailer obejrzane ponad rok temu wyglądały tak ciekawie, niespodziewanie dystrybutor
wrzucił je na YT. Skorzystałam więc natychmiast z okazji, no i niestety nastąpiło rozczarowanie. Nie jestem jakąś wielką fanką kina noir, ale sięgając po taki film spodziewam się pewnych konkretnych rzeczy charakterystycznych dla owej konwencji, a w
Pune 52 - mimo tego, że głównym bohaterem był prowadzący różne śledztwa prywatny detektyw, który pewnego dnia poznaje tajemniczą kobietę (czyli niby wszystko 'klasycznie') - zabrakło mi jednak oczekiwanego klimatu mroku i suspensu. Bardziej przypominał bowiem dramat 'w trójkącie' (a i to nie bardzo frapujący). Nadal też nie bardzo mogę się przekonać do Girisha Kulkarniego jako aktora. Najbardziej w klimatach noir utrzymana jest czołówka i ona wzbudziła moje największe zainteresowanie.
Philips and the Monkey Pen (malajalam)
Uwielbiam
keralskie kino dziecięce. Jest z jednej strony bardzo ciepłe, z drugiej
nie 'lukrowane' (jak nie przymierzając choćby tak 'okrzyczane' TZP:P) i
nieraz są i momenty, które potrafią 'zmrozić krew w żyłach' (tu taki
właśnie był, gdzie mnie po prostu ścisnęło w gardle i tyle). Mocno
osadzone w rzeczywistości, ale to wcale nie musi wykluczać i elementów
magicznych (Innocent jako Bóg - czaaad!), bo przecież taki jest i świat
dziecka:) Zwykły, a niezwykły. 10-letni Sanoop, który dostał za swą rolę
nagrodę stanową, jest przeuroczy (nawet jeśli i niezły z niego w filmie
urwis), a Jayasurya w roli jego ojca przekochany.
Punyalan Aggarbatis (malajalam)
Nieczęsto chyba można zobaczyć w kinie indyjskim tematykę małej przedsiębiorczości (w sensie obrazu realnych problemów związanych z założeniem i prowadzeniem swego biznesu, a nie firmy, która stanowi głównie tło do romansu bohaterów - vide np. BBB - i od razu cudownie 'kwitnie'), a o tym jest ten film. Co z tego bowiem, iż bohatera pomysł na biznes jest niebanalny, a więc potencjalnie rynkowo ciekawy (chce robić kadzidełka ze słoniowych odchodów:D), skoro cały czas stają mu na drodze jakieś przeszkody: jak nie z samym zarejestrowaniem firmy, to z
hartalem (czyli strajkiem 'komunikacyjnym') - poznanym zresztą przez mnie przy okazji niedawnego keralskiego
North24Kaatham. Tu jednak ów strajk zdecydowanie nikomu - poza organizatorami - nie służy
. Zaciekawił mnie fakt, że bohater decyduje się pozwać jego organizatorów do sądu - ciekawe, na ile w praktyce są i takie precedensy
? (wcale bym się nie zdziwiła, jakby było ich i sporo, zważywszy, że choćby w Kerali potrafi być i kilkadziesiąt
hartali rocznie)
. Nie jest to może film, który zachwyca (trochę zbyt niemrawo się dla mnie jednak toczy), ale - jak mówię - stanowi ciekawy obraz indyjskiej rzeczywistości.
Miss Lovely (hindi)
Wiele osób wierzy, że w Indiach powstaje tylko 'grzeczne' kino. Bez śmiałych scen, golizny, a niektórzy wciąż są przekonani, że tam się i całować nie wolno:P. Część fanów bolly zresztą to właśnie do tego kina przyciąga. Prawda jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. I o tym opowiada ten film. O kinie indyjskim, o jakim wiele osób nie ma pojęcia. Tandetnym (sporo osób by pewnie powiedziało, że bolly z definicji jest tandetne, ale nie o tę 'wypasiona tandetę' mi akurat teraz chodzi:P) i wyuzdanym.
Miss Lovely pokazuje to, czego oczekiwałam po filmowej biografii Silk Smity (która przecież, pod koniec swej niedługiej i jakże burzliwej kariery, grała też w tzw.
filmach blue, czyli niskobudżetowym kinie erotycznym) - mroczny, brudny świat pokątnych filmowych interesów, gdzie rządzi tylko zysk, a ludzkie uczucia sprawiają, że przegrywasz Którego nie ogląda się z uśmiechem na ustach nucąc kolejną chwytliwą piosenkę. Bo to nie 'lukrowane'
Dirty Picture (z zasadą 3E). Można oczywiście stwierdzić, że nie tego się oczekuje po bolly. Ale warto myślę wiedzieć, że takie kino też tam jest. Że filmowy indyjski światek to nie tylko bajkowe gwiazdorskie kariery i czerwone dywany, ale ma i takie oblicze.
Club 60 (hindi)
Nie każdy aktor - niezależnie od swego talentu - ma tyle szczęścia, żeby pożegnać się z widzami
w
naprawdę dobrym stylu. Ciekawą rolą w fajnym filmie. Takie szczęście miał ostatnio np. Thilakan, a teraz Farooque Sheikh. Rola pogrążonego w depresji lekarza, który uczy się ponownie (a może nawet wreszcie) cieszyć się życiem to bowiem bardzo godne pożegnanie z tym aktorem. Lubię takie ciepłe, 'grzejące serce' kino. Nawet jeśli jest przewidywalne (vide choćby finał), to daje zastrzyk jakże potrzebnego uśmiechu (nie mylić ze śmiechem na 'haha-komediach') i wiary w moją ulubioną życiową zasadę:
carpe diem. No i - co lubię szczególnie -
Club 60 pokazuje, że życiem można cieszyć się nie tylko mając 20-30 lat, ale i tytułowe 60. Nie ma tu zatem młodych - ani udających wciąż młodych:P - aktorów, ale ekipa zacnych 'weteranów', którzy czynią siłę właśnie ze swej zwyczajności. Rzadko widywana Sarika choćby. Z której to ust pada coś, co mnie najbardziej chyba poruszyło w filmie: pytanie, czy jeśli czyjaś śmierć nie załamała nas tak jak innej bliskiej osoby to oznacza, że kochaliśmy mniej osobę, która odeszła? Odpowiedź jest niby oczywista, ale niekoniecznie rozwiązuje przecież problem emocjonalny, na który zwraca uwagę owo pytanie. A piosenka panów z wieczoru kawalerskiego trafia na moją listę ulubionych pijackich songów ever.
Uyyala Jampala (telugu)
W
ostatniej chwili, z ciekawości postanowiłam skusić się na ten
niskobudżetowy film z debiutantami w rolach głównych, który
niespodziewanie odniósł spory sukces w AP
(i pomógł Akkinenim wyjść z kłopotów finansowych spowodowanych serią klap produkowanych w rodzinnej wytwórni filmów z Nagiem)
. Nie
czuję się wprawdzie specjalnie targetem na te 'młodzieńcze
(okołonastolatkowe) opowieści', no ale to nie znaczy, że żadne mi się z
definicji nie podobają (vide choćby filmy Kammuli). Niestety na tej
historii pary, która zna się i 'kumpluje' od dzieciństwa, a gdy dorasta
odkrywa w końcu, że łączy ich i coś więcej (choć rodziny zachwycone tym -
a jakże- nie są) się głównie wynudziłam.