Dziś umarła. Jutro się odrodzi. Znowu umrze. Znowu się odrodzi. Taka właśnie jest.
Ostatnie słowa filmu idealnie podsumowują jego bohaterkę. Kobietę niezależną (choć daleką od stereotypowego portretowania takich bohaterek obecnego w kinie indyjskim do dzisiaj - vide np Coctail - czyli krótkich spódniczek, picia, palenia i imprez w nocnych klubach. Bo przecież to to, co jest w głowie jest tu najważniejsze i jak najbardziej można być wyzwoloną kobietą i w tradycyjnym sari), która zdecydowanie 'żyje po swojemu'. Walczy, upada i podnosi się. Choć chyba nie potrafi już być szczęśliwa. Jak bowiem podsumowuje w innej słynnej scenie z tego filmu: szczęśliwym można być, gdy nie ma się pojęcia o 'wyzwoleniu kobiet'. Manju zdecydowanie ma. Na pierwszy rzut oka wydaje się zepsutą cyniczką. Tak zresztą opisuje ją jej szef z agencji reklamowej (sam klasyczny egzemplarz MCP, do czego się zresztą też jasno przyznaje. Swoją drogą to fascynujące, że Rajni potrafi nawet takie postacie uczynić w jakiś sposób przykuwającymi uwagę. Well... to się chyba nazywa charyzma;)). I nawet jeśli nowo przybyły do firmy dziennikarz (który robi dokument o sytuacji kobiet), zupełnie inny typ faceta, niż ci z którymi Manju miała dotąd do czynienia (Kamal zwyczajowo grający wcielony ideał) nie daje się zwieść tym pozorom i próbuje się 'przebić' przez tę skorupę (bo tak naprawdę zachowanie Manju jest w dużej mierze jej wytworzonym mechanizmem obronnym) happy endu nie będzie. Nie w takim kinie.
Aval Appaditham to film z wielu względów wyjątkowy. Starczy może wspomnieć, że to dzięki temu jednemu filmowi jego reżyser, zmarły jakieś pół roku temu C. Rudhraiya, trafił do annałów kina tamilskiego i nie tylko (wszak pierwszy raz o tym filmie przeczytałam przy okazji IBN-owego zestawienia setki najlepszych tytułów w kinie indyjskim). Na dodatek był to jego debiut. Zafascynowany ideami francuskiej Nowej Fali twórca postanowił przenieść te idee na rodzimy grunt. Zgromadził wokół siebie grono podobnych młodych zapaleńców (głównie - jak on - absolwentów prestiżowego dziś, a wówczas startującego, ćennajskeigo instytutu filmowego). Wśród nich był poznany także w owym instytucie Kamal. Aktor wówczas już dość uznany i zapracowany, ale jeszcze nie z gwiazdorskim statusem. I chętny też i do bardziej niszowych eksperymentów. To Kamal, któremu autorskie koncepcje Rudraiyi bardzo się spodobały, przyciągnął do tego filmu i Sripriye i Rajiniego. Wszyscy oni kręcili Aval Appaditham w przerwach między pracą przy innych, licznych projektach filmowych (Kamal kręcił wtedy koło 20 filmów:P). Atmosfera była bardzo twórcza - w przerwach ujęć toczyły się dyskusje o światowym kinie i jak zrobiłby daną scenę Godard np^^ Film nie miał wielkiego budżetu, ale Rudhraiya miał jasną wizję tego, co chce osiągnąć i cyzelował ujęcia, sceny, dialogi... No właśnie, oglądałam już niejeden film saute, ale chyba jeszcze nie było mi aż tak szkoda braku rozumienia dialogów, tu bowiem zdają się one być prawdziwą esencją filmu (zresztą na podstawie paru dostępnych na YT podpisanych fragmentów można się przekonać, jak były ważne i dobrze napisane). Film zrobił klapę w kinach, ale gdy pozytywne opinie o nim napisali tacy uznani już reżyserzy jak Bharatiraja i Mirnal Sen sytuacja się trochę zmieniła i szybko zyskał status dzieła kultowego. Zdobył też nagrodę stanowa dla najlepszego filmu, za zdjęcia i specjalną nagrodę za rolę Sripriyi. Mogłoby się wydawać, iż kariera stanęła przed Rudhraiyą otworem, ale reżyser zrobił tylko jeszcze jeden film, który przeszedł bez echa, po czym nie udało mu się niczego innego doprowadzić do końca... Był bowiem chyba zbyt ambitny i niezależny, a to nie ułatwiało współpracy z nim. I chyba bał się, iż znów nie 'przebije' swego słynnego debiutu. W każdym razie i tak, dzięki jednemu Aval Appaditham, filmowi niezwykłemu chyba nie tylko na tle tego, co działo się wówczas w kinie tamilskim, przeszedł do historii.
A na zakończenie, skomponowana przez Maestra Illayaraję, a śpiewana przez Kamala, jedna ze słynnych piosenek z filmu (tak, film był z założenia 'inny', eksperymentalny, ale nie znaczy, że pozbawiony piosenek - w końcu to przecież nie jest tak, że one same warunkują mainstreamowość filmu, a ich brak jego niszowość, prawda?^^)
Z każdym kolejnym obejrzanym filmem Raya upewniam się, jak krzywdzące jest postrzeganie go głównie przez pryzmat 'reżysera od Trylogii Apu' (czyli specjalisty od portretowania biednej indyjskiej prowincji). Tymczasem Ray potrafi świetnie sportretować i psychologiczne rozterki gwiazdy (vide Nayak) i dobrze sytuowaną dziewiętnastowieczną klasę średnią rodem z powieści Tagore'a (vide Charulata) i uboższą współczesną wielkomiejską klasę średnią - jak ma to właśnie miejsce w Mahanagar. Pozostając w przekonaniu, iż Indie to 'brud i bieda' łatwo bowiem przeoczyć fakt, iż w połowie XX stulecia (podobnie jak w Polsce po 2 wojnie światowej) także w Indiach (przynajmniej w dużych miastach, takich jak Kalkuta, gdzie toczy się akcja filmu) dokonywał się ważny społeczno-ekonomiczny przełom, w efekcie którego coraz więcej kobiet 'wychodziło z domu' i podejmowało pracę zawodową. Nie był to jednak jak u nas proces wspierany 'propagandowo' przez ówczesną władzę, ale po prostu konieczność ekonomiczna. Taka właśnie sytuacja tyczy bohaterki filmu, szczęśliwej żony i matki. Aarti (cudowna i absolutnie przepiękna Madhabi Mukherjee) nie chce iść do pracy, żeby realizować swoje ambicje, 'wyrwać się z domu', w którym się nudzi itp. Ona po prostu widzi, jaka jest sytuacja (że zarobki jej męża dawno przestają wystarczać na potrzeby rodziny - zwłaszcza że jest to rodzina 'rozszerzona', obejmująca obok ich dziecka także siostrę i rodziców Subraty) i chce wesprzeć, 'odciążyć' męża... Satysfakcja z pracy, niezależności, którą ona daje, przyjdzie dopiero z czasem (gdy zacznie być chwalona za wyniki, dostanie pierwszą pensję, potem podwyżkę, a i zobaczy, jak sprawdza się w samym kontakcie z ludźmi, klientami...) Podobnie niebanalny jest portret jej męża (i podobną - subtelnie pokazaną, ale psychologicznie znaczącą - ewolucję przechodzi jego postać). Na samym początku Subrata deklaruje głośno, że jest tradycjonalistą i jego zdaniem miejsce kobiety jest w domu, nie jest on jednak 'typowym' męskim szowinistą. Po prostu tak został wychowany i początkowo nie wyobraża sobie innego podziału ról. Jednak to on sam znajduje żonie ofertę pracy, pisze jej list motywacyjny i wspiera w jej obawach wobec jasno wyrażanej dezaprobaty swego ojca wobec tego pomysłu ("przejdzie mu, jak za pierwszą pensję kupisz mu okulary, których od dawna potrzebuje"). I nawet jeśli sukcesy jego żony w nowej pracy (zresztą też bardzo interesującej - i nowej wówczas na rynku - bowiem Aarti zostaje salesmanką sprzedająca sprzęt AGD metodą door-to-door) zaczynają w nim budzić coraz większą niepewność (miało to być dodatkowe, tymczasowe źródło dochodów dla rodziny, tymczasem zaczyna wyglądać, iż powodzi się jej w pracy lepiej niż jemu...), a i podejrzliwość, to ostatecznie nie kończy się to dramatycznym kryzysem, a przepiękną sceną wsparcia i zaufania (niektórzy krytycy wprawdzie piszą, że to wygląda zbyt hollywoodzko, ale przecież nie można się zawsze przejmować zdaniem krytyków:P).
Nie jest to jednak jedyny wątek w filmie. Ważny i ciekawy jest także obraz relacji w pracy Aarti: zarówno jeśli chodzi o jej szefa, jak i koleżankę z pracy, Edith - Angloinduskę (która też stanie się częścią nowo odkrytego przez Aarti świata i możliwości). Interesujący jest także portret ojca Subraty - przedstawiciela tego pokolenia, które (w odróżnieniu od samego Subraty) już nie jest w stanie zrozumieć i zaakceptować nowej sytuacji i zmian..
Mimo kompleksowości owego portretu epoki oraz zniuansowania swych bohaterów Mahanagar nie jest jednak ani jakimś ciężkim w odbiorze filmem, ani też nie ma dziś głównie wartości 'historycznej'. Gdy zresztą dwa lata temu (czyli po 50 latach od premiery) jego zrekonstruowana wersja trafiła ponownie do kin dominowały opinie, jak bardzo w swej zasadniczej warstwie jest to obraz wciąż bardzo aktualny. I takie powinno być dobre kino.
Brytyjski zwiastun odnowionej wersji:
Dawno się nie 'wyżywałam' w kwestii bieżących okołofilmowych wydarzeń, a jest dobra okazja;) Mamy bowiem tydzień premier, które okazały się nie za udanymi przeróbkami czegoś wcześniejszego. Satyra Dharam Sankat Mein np. okazała się nie tylko próbą zdyskontowania niedawnego sukcesu OMG (z którym, jak stwierdza Hungama, w kinie hindi pojawił się nowy prężny ostatnio gatunek 'satyry na praktyki religijne'), ale i remakiem brytyjskiego Infidel. Tyle, że zamiast megapraktykującego muzułmanina, któryokazuje się być z urodzenia Żydem mamy takiegoż hinduistę, który okazuje się być muzułmaninem. Niestety wygląda, że - mimo imponującej obsady- film 'poległ' w porównaniu z tytułami, których popularność próbował zdyskontować. Well.. sama obsada zwykle jednak nie wystarcza, jeśli za produktem nie stoi i dobry scenariusz i niezły reżyser, a tu zdaje się zabrakło i tego i tego, i "between its sentimental leanings and farcical outbursts, the superficial sermonising of Dharam Sankat Mein remains just that -- superficial" (Rediff)
Bardziej do przewidzenia już po promach są opinie o hollywoodzkim debiucie V.V.Chopry Broken Horses. Zgodnie z przypuszczeniami film okazał się bladą wersją kultowego filmu tegoż reżysera, czyli Parindy. Chopra promował swój film z iście hollywoodzkim rozmachem (angażując w tym celu choćby Jamesa Camerona), co z tego jednak, skoro zdaje się w ramach 'adaptacji' fabuły dla Amerykanów 'wyprał' film z tego, co w oryginale było najcenniejsze - z pasji i emocji. A jak podsumowuje swą recenzję The Hindu: "if Broken Horses was supposed to be Parinda for Hollywood,
the passion, emotion, guilt, love and redemption should all have been
there, the songs could have been taken out (even the melodic Tumse Milke,
sigh). Or Chopra should have made a completely different film. This
straddling of stools always runs the risk of falling in between."
I - jakkolwiek Paloma Sharma z Rediffa sugeruje, iż nieznający oryginałuniekoniecznie ocenią film tak surowo - opinie zachodnich krytyków (którzy zapewne nie mają nawet pojęcia o istnieniu Parindy) nie zdają się specjalnie lepsze.
Najmniej 'ruszają' opinie o Ek Paheli Leela, bo po filmie z Sunny Leone trudno było chyba liczyć na coś inszego niż wyszło:P
Casusu lost in translation można natomiast dopatrywać się również w przypadku zeszłotygodniowej premiery najnowszej wersji przygód słynnego bengalskiego detektywa - Byomkesha Bakshiego. Mam tu na myśli zwłaszcza opinie tych, którzy są szerzej zaznajomieni z tym bohaterem, czyli przynajmniej znają i jakieś poprzednie adaptacje powieści Sharadindu Bandyopadhyay'ego(o samym literackim pierwowzorze już nie wspominając). Bo szersza znajomość kontekstu zawsze daje inny ogląd sprawy. Tak jak ma to miejsce np w Rediffowej recenzji Raji Sena:
"There
have been many, many Byomkesh adaptations over the years and curiously,
it is the auteurs, the most distinctive filmmakers, who have stumbled
the most: Satyajit Ray’s funkily shot Chiriakhana might be the legend’s most embarrassing work, Rituparno Ghosh’s last film Satyanweshi was a catastrophically weak Byomkesh, and this is certainly Dibakar’s least impressive script. Perhaps Saradindu Bandhyopadhay gets in the way. The original
stories are so beautifully plotted, so inherently appealing on the most
basic level, that even watching those old television episodes on
YouTube grabs us immediately by the collar. The multiple
Byomkesh adaptations Bengal keeps churning out might not make for great
cinema, but, based as they mostly are rather slavishly on Saradindu’s
work, enthrall new audiences regardless. Detective Byomkesh Bakshy! is the best looking and least captivating of the current lot. And, as said earlier, he didn't like to be called detective. Defective Byomkesh Bakshy, then."
Cóż, zapewne nie bez znaczenia jest tu fakt, iż - przy całej mej sympatii wobec Uttama, Raya czy Rituparno - mam dość podobne zdanie o tych ich filmach i dotąd nie udało mi się specjalnie polubić Bakshiego. Nie sądzę więc, żeby udało się to sprawić Dibakarowi - zwłaszcza, iż na sam wizualny rozmach coraz trudniej mnie 'złapać' :P
W ostatnich dniach pojawiło się również promo 'odgrzewanej' piosenki z filmu Guru z Devem (znaczy z CID-a), śpiewanej w oryginale przez Geetę oczywiście (i wyciętej z oryginalnego filmu przez cenzurę). I jak po promach Bombay Velvet miałam mieszane uczucia (podobnie jak wielu Indusom zwłaszcza Ranbirowa postać kojarzy mi się bardziej z Bigowymi bohaterami z lat 70, niż niby z latami 50-tymi), tak wobec tej przeróbki (zresztą i inaczej zatytułowanej) mam jasne zdanie: nie, nie i nie. I mówię to jako wcale nie Gurowy 'ortodoks'. I zamieszczę tu oczywiście tylko i wyłącznie oryginalną wersję :P Nawet jeśli - zważywszy na nieznalezienie się jej w ostatecznej wersji filmu - nie ma do niej klipowej wizualizacji:
Na południu wiele się w tym tygodniu nie dzieje (poza przenoszeniem terminów premier filmów, które liczyłam obejrzeć w Lądku:/) U Tamili chyba żadnych premier nie było, w Kerali remake Maryada Rammana z Dileepem (ponoć nieoglądalny - zresztą jak i insze ościenne remaki tego filmu:P), a w AP jeden duży film - S/o Satyamurthy, czyli kolejne spotkanie Allu Arjuna z Trivikramem. Znaczy nic specjalnie ciekawego (choć rzecz ponoć bardziej dydaktyczna niż zwykle filmy Trivikrama i mniej stajlowa niż zwykle filmy Arjuna:P) Wspomnieć warto natomiast o oświadczeniu reżysera, żeby widzowie bynajmniej nie przejmowali się recenzjami (bo on sam nigdy tego nie robi). Jakkolwiek sama mam - łagodnie mówiąc - nie za dobre zdanie o poziomie telugowych krytyków i bardzo utożsamiałam się z niedawną ich krytyką wygłoszoną przez Praveena Sattaru po zdobyciu przez jego (kiepsko przyjęty wcześniej w AP) film Nationala, tak tu sytuacja jest inna. Zarzut braku 'walorów rozrywkowych' przy takim filmie jak Chandamama Kathalu różni się jednak w moim odczuciu od podobnego zarzutu w przypadku obrazu takiego reżysera jak Trivikram (którego filmy niczym innym nie 'stoją' i szczerze mówiąc w większości - poza chyba jednym Athadu - są dla mnie nieoglądalne, a telugowi krytycy zwykle 'pieją nad nimi peany' - vide Jalsa i AD) Znaczy krytyka krytyce nie równa, a widz nie zawsze 'ma rację' (ichniejszy nawet rzadko:P)
Na koniec jeszcze jedna ciekawa sprawa, nie związana z żadną konkretną premierą, ale ogólniejszej natury. Chodzi mianowicie o głośną ostatnio debatę na temat 'wspierania kina regionalnego'. Wspierania odgórnego, 'urzędowego', znaczy metodą wprowadzenia obowiązku określonej liczby seansów filmów marathi w maharasztańskich kinach (bo o to akurat w tym przypadku chodzi, znaczy najpierw władze stanu zarządziły obowiązek jednego seansu filmowego w języku marathi dziennie - na co kina przeważnie zaczęły je urządzać na pierwszych sensach, czyli koło 8-9 rano, po czym rozszerzono wymóg na jeden seans marathi w prime timie i o tym teraz jest szeroka debata). Jakkolwiek z pewnością nie uważam, żeby nakazowo-zakazowe działania były tu najlepszym (i skutecznym) sposobem (bardziej poleciłabym im system subsydiarny - jak to ma miejsce u nas, gdzie finansowo wspierane są kina studyjne, DKFy itp, czyli wyświetlanie z definicji bardziej niszowego kina europejskiego), tak z pewnością nie uważam, że 'rynek sam ureguluje sprawę' (jak zdaje się postulować - a jakże - większość środowiska bolly). Ciekawe zresztą, iż owo środowisko chętnie zapewne przyjęłoby (vide artykuł Suprny Vermy z Rediffa) interwencjonizm państwa w kwestii ograniczenia napływu hollywoodzkich filmów na ekrany indyjskich kin. Bo to oczywiście zapewne 'co innego' (znaczy 'kina indyjskiego' - czytaj 'hindi':P - trza przed 'obcym zalewem' bronić, ale kinematografie regionalne przed 'zalewem bolly' obronią się same.) Jasne. Strasznie mnie taka wąskotorowa hipokryzja wkurza i cieszy, iż większość komentarzy pod owym Rediffowym artykułem słusznie to punktuje (przykład: "when bollywood was eating the other's everything. where were you? what are you doing? national doordharshan always plays bollywood movies forcing the entire nation to see. why dont you condemn that too") A przecież tu i tu to prosta kwestia słabszego (finansowo i - co za tym idzie - marketingowo), który sam się jednak raczej przed tym mocniejszym nie 'obroni'. Nie samym kontekstem filmów (i podawanie tu jako argumentu przykładu Lal Bhari jest totalnie 'od czapy'. Bo nie chodzi chyba o to, żeby kino marathi zmieniło się w rynek superprodukcji (a to taki - 'wypaśny' film akcji) i to jeszcze produkowanych przez gwiazdy znane z bolly. Nie mam znaczy nic ani przeciwko temu, żeby kino marathi miało i swoje superhirołowe filmy i przeciwko promocji przez gwiazdy bolly kina regionalnego, ale nie chciałabym, żeby - w ramach próby konkurencji z bolly superprodukcjami - zaczęto i tam bardziej stawiać na rozmach (i promocję), niż na pomysły, kreatywność. Nie tędy bowiem moim zdaniem droga do dobrego kina (a marackie akurat bardzo sobie cenię). Zatem: nie ograniczać, nakazywać czy zakazywać, ale i nie zostawiać sobie (wolnemu rynkowi), tylko sensownie wspierać ciekawe, a 'małe' kino. Zapewne przy tym też byłyby kontrowersje (jak u nas przy państwowym dofinansowywaniu filmów), ale lepszej metody nie widzę.