czwartek, 19 listopada 2015

'Baahubali: the beginning' (2015) - było sobie królestwo

Zważywszy na fakt, iż Baahubali wciąż nie miało porządnej europejskiej premiery (parę seansów w stricte 'indyjskich' kinach w Lądku to nie to, czego by można oczekiwać po jednej z największych indyjskich superprodukcji ostatnich lat) należy traktować możliwość obejrzenia tego filmu w Polsce na dużym multipleksowym ekranie jako wyjątkową okazję. Dlatego też uznałam, iż nie mogę jej przegapić (nawet jeśli podróż będzie trwała dłużej niż sam pobyt w stolicy:P). I, choć film nie zachwycił mnie aż tak, jak na to chyba liczyłam, absolutnie tej wyprawy nie żałuję. To po prostu należało obejrzeć na wielkim ekranie. Nawet jeśli ów ekran jednocześnie bardziej obnażał jego pewne niedostatki. Mój największy problem z Baahubali nie polega jednak na tym, iż w niektórych momentach jasno było widać sztuczność efektów specjalnych. Ani na hirołsowskiej przesadzie pewnych scen. Ale na tym, że większość filmu (mniej więcej do retrospekcji) nie wciągnęła mnie na tyle, żeby przestać specjalnie zwracać na te rzeczy uwagę (jak robiłam to przy masie innych filmów, w tym i Rajamouliego). Dopiero końcówka okazała się faktycznie pobudzająca emocje i zapierająca dech w piersiach. Jej zawdzięczam, iż - mimo wszystko - będę wypatrywać drugiej części filmu podobnie niecierpliwie jako pierwszej. Licząc, iż ona nie będzie się już tyle 'rozkręcać'. 
Nie będę tu specjalnie streszczać fabuły filmu, myślę, że nie jest to niezbędne, zresztą wiadomo, iż chodzi o - popularny w niejednej kulturze - mit herosa-zbawcy, wychowywanego w nieświadomości swego pochodzenia (i dziedzictwa). Chciałam natomiast odnieść się do wszechobecnych  w zachodnich opiniach o Baahubali skojarzeń. Oczywiste jest, iż z naszej europejskiej perspektywy bohater-siłacz kojarzy się przede wszystkim z Herkulesem, nie jest to jednak chyba tak, iż Rajamouli modelował swe postaci oglądając się specjalnie na zachodnie wzorce. Sposób wizualizacji wielu masowych scen owszem, zapewne został zaczerpnięty z hollywoodzkich superprodukcji, ale sami bohaterowie wywodzą się raczej z - jakże wszak bogatych - miejscowych tradycji (sam reżyser wspomina swe dziecięce zafascynowanie mitologiczno-historyczną serią komiksów Amar Chitra Katha). Które zresztą, jak się okazało w czasie mojego przedrecenzjowego reasearchu, już dawno temu - dzięki starożytnym podróżnikom 'z zachodu' - przenikały się z greckimi (bo od zawsze chyba łatwiej było tłumaczyć 'obce', nowe porównując do czegoś 'swojego', znanego). Jeśli więc już Herkules to raczej ten z Indicy Megastenesa, czyli 'tunning' Kriszny [który - jak tu Shivudu - na skutek rodzinnych zawirowań - wychowywał się z dala od prawdziwej matki] i jego brata - siłacza Baldevy (a pamiętacie, jak się nazywał Ranowy wujek/brat Baahubalich? No właśnie;)) 
Na mahabharatowym Bhismie modelowana zdaje się być natomiast postać Kattappy. Lojalnego sługi (bo myślę, iż owo 'niewolnictwo' Kattappy należy rozpatrywać właśnie bardziej w kategorii przywiązania przysięgą do rodziny), którego dylematy pomiędzy wiernością obietnicy absolutnego posłuszeństwa królowi (ktokolwiek by nim nie był), a tym, co moralnie dobre, czynią z tego bohatera najciekawszą chyba - bo najbardziej niejednoznaczną - postać filmu.  Której głębi dodała tylko świetna kreacja Satyaraja. Niekoniecznie może słusznie żałującego, że  'nie jest kobietą, zatem nie mógł zagrać roli Sivagami' ;) Choć nie da się ukryć, że brawurowo zagrana przez Ramyę Sivagami (po 20 latach nazywania 'Nilambani' aktorka zyskała chyba nowy przydomek, który teraz będzie jej towarzyszył kolejne lata;)) - 'kobieta z jajami' - to postać, która znacznie bardziej 'rzuca się widzowi w oczy'. I kradnie każdą scenę, w której jest, dla siebie.
jak zwróciła mi uwagę Marysia Sivagami siedzi nawet w tradycyjnej ikonograficznej męskiej pozie
Cieszy to tym bardziej, iż - jak bardzo lubię kino Rajamouliego - tak niezbyt się dotąd kojarzyło z mocnymi postaciami kobiecymi (nawet na drugim planie). Tu natomiast tych potencjalnie silnych pań jest nawet więcej: niestety Anushkowej Devaseeny jest (na razie) rozczarowująco malutko, a przy Avantice zawiodła Tamanna. Zawsze broniłam jej jako aktorki z potencjałem (mając w pamięci jej wczesne role - w tym 'młodej Nilambani' w Kedi), ale tutaj w roli wojowniczki okazała się największym obsadowym błędem Rajamouliego [i żeby nie było, że tylko krytykować umiem: po namyśle znalazłam naprawdę idealną kandydatkę do tej roli: Priyamani^^] Zaskakująco dobrze wypadli natomiast w swoich rolach Prabhas i Rana. Żaden z nich nie jest szczególnym aktorskim talentem, ale tu, do postaci opierających się bardziej na fizyczności niż aktorskich niuansach, pasowali jak ulał.
Pisałam na początku o pewnych niedostatkach w kwestii niektórych efektów. Nie znaczy to, iż jest w ogóle fatalnie. W wielu scenach rozmach i skala pracy ekipy Rajamuliego naprawdę imponują. Oto mały przykład (szkic i realizacja):

Największe wrażenie robi jednak i tak końcowa, ponadpółgodzinna bitwa (i mówię to z perspektywy osoby, która wcale nie lubuje się w takich krwawych batalistycznych widowiskach) - nawet jeśli ciut rozczarowuje szumnie reklamowana postać wodza barbarzyńców (i wymyślony specjalnie dla niego język).
Wyświetlana na festiwalu 'europejska' wersja filmu jest owszem, krótsza o ponad 20 minut, na szczęście jednak nie dokonano cięć w 'najprostszy' sposób, czyli wycinając wszystkie piosenki. Owszem zostały głównie te mniej ciekawe (i jak sanskrytyzowana Dheevara brzmi naprawdę ciekawie, to już wizualizacja  Pachi Bottesi - wypisz wymaluj styl 'miscza' Raghavendry Rao - trochę boli:P), za to przynajmniej bardziej faktycznie służące samej fabule. Czyli z sensem:) Jednak na koniec mojej opinii pozwolę sobie zamieścić właśnie wycięty, owszem pewnie koszmarnie przerywający akcję [to było już w retrospekcyjnej części], ale za to naprawdę fajny item song:P
I naprawdę warto zobaczyć Baahubali. Nawet jeśli nie jest to film idealny to z wielu względów interesujący i warto mieć o nim własną opinię.


środa, 11 listopada 2015

Nadrabianie tamilskich zaległości: Vidiyum Munn, Kayal, Kaaviya Thalaivan, Aarohanam

W kinie tamilskim powstaje naprawdę sporo ciekawych rzeczy  Problem polega na ich dostępności, bowiem - w odróżnieniu od kina hindi czy mallu - nie za bardzo można liczyć na podpisane dvd i z tymi mniej głośnymi tytułami. Tamilskie wytwórnie jakoś nie praktykują również - powszechnego ostatnio np u Telugów - oficjalnego udostępniania filmów na You Tube. Na szczęście niedawno powstał bardzo interesujący portal filmowy HeroTalkies, który stara się wypełnić tę lukę. Nie wszystkie filmy na platformie mają angielskie napisy, ale sporo tak, no i jest to jasno zaznaczone, przy których tytułach można się ich spodziewać (i bywa to nieraz unikalna okazja obejrzenia owych tytułów w podpisanej postaci - bo nie wyszły np. w takowej formie na dvd). Przez jakiś czas barierą mogła być jeszcze cena (kilka dolarów za film), niedawno jednak - z okazji małego jubileuszu - uruchomiono promocję 'każdy film za 99 centów" i wygląda, iż owa cena została utrzymana na dłużej przy większości tych nie najnowszych (znaczy nie tegorocznych) tytułów. Zresztą i owe droższe też są chyba tańsze, niż były przedtem (najświeższy hit, jakim jest Puli, kosztuje 2,99). Grzech było nie skorzystać, z przyjemnością zatem nadrobiłam parę zaległych tytułów z ostatnich lat.

Vidiyum Munn (2013)

 
Rekha, prostytutka, której 'lata świetności' już minęły i obecnie z trudnością wiąże koniec z końcem otrzymuje od swego byłego szefa propozycję nie do odrzucenia: ma znaleźć dla jego bogatego klienta młodziutką dziewczynkę - dziewicę, która jeszcze nie miesiączkowała. Znalezienie Nandini to jednak nie koniec udziału Rekhi w sprawie, a dopiero początek.. Vidiuym Munn to mroczny thriller (choć są w nim i promyki dobra) i nie od rzeczy są skojarzenia z Mysskinowym OA. Tyle, że tu jest więcej miejsca dla kobiet - i to bardzo fajnie. Pochodząca ze Sri Lanki Pooja zawsze kojarzyła mi się z ciekawymi rolami (tak, nie tylko Żakliny można znaleźć na tej wyspie:P) i tym filmem tylko to potwierdziła. Na drugim planie Lakshmi Ramakrishna (o której reżyserskim debiucie będę pisać ciut później), no i dziecięca debiutantka Malavika. Świetny, niepokojący klimat i interesujący, mało przewidywalny dla mnie finał. Byłabym totalnie zachwycona, gdybym w międzyczasie nie wyczytała, iż film jest bardzo 'inspirowany' brytyjskim London to Brighton. Teraz dopiero po zobaczeniu tamtego tytułu będę mogła ostatecznie zadecydować, ile faktycznie pochwał należy się młodemu tamilskiemu reżyserowi (znaczy czy jest copycatem czy rzeczywiście jakoś fajnie to twórczo przetworzył - jak np Mysskin z Nandalalą). W każdym razie fabuła warta zobaczenia.

Kayal (2013)



Prabhu Solomon to młody reżyser, ale już można chyba mówić o jego stylu kina. W Kayal też są debiutujący aktorzy w rolach głównych, wielka love story i przepięknie filmowana przyroda. Tu dodatkowo mamy jeszcze w tle żywioł (i owa powódź została nakręcona równie fantastycznie). Nie byłam na początku specjalnie przekonana do oglądania kolejnej epickiej historii miłosnej, ale chciałam lżejszej przerwy między poważnymi filmami. Ostatecznie Kayal jednak mnie w wielu momentach urzekło. Spodobał mi się pomysł, w którym on trafia do jej domu przypadkiem i po zaledwie kilkunastu minutach publicznie, przy całej jej rodzinie, wyznaje swe uczucia do niej (czego o mało co nie przypłaca zresztą życiem), po czym odchodzi i dopiero wtedy jego wyznanie rośnie w sercu dziewczyny i sprawia, iż ona postanawia go odszukać. Może brzmi to banalnie, ale zostało bardzo ładnie zrealizowane. Gorzej z fazą poszukiwań, ale potem jest finał i imponująco zrealizowane sceny z wielką wodą w roli głównej znów przykuwają do ekranu. Podobało mi się też, iż piosenki w swej większości pełniły taką 'tradycyjną' w kinie indyjskim funkcję: to przez nie bohaterowie wyrażali swe emocje i uczucia. Dziś to się już rzadko spotyka...


 Kaaviya Thalaivan (2014)

Jestem wielką fanką Vasantybalana już od jego debiutanckiego filmu, a  Angadi Theru to wręcz jeden z moich ukochanych tamili, trudno się zatem dziwić, iż z olbrzymią niecierpliwością czekałam na efekt kolejnej współpracy tego reżysera z tamilsko-keralskim pisarzem Jeyamohanem. Zwłaszcza że i tematyka miała być wyjątkowo ciekawa, bo o tradycyjnym teatrze. Czy po seansie uważam owe oczekiwania za spełnione? Nie do końca. Przy całej przyjemności z samego seansu KT to dla mnie niestety ten typ filmu, który traci trochę z opadnięciem poseansowych emocji (gdy widz zacznie bardziej 'na chłodno' analizować to i owo:P) Ta historia relacji dwóch teatralnych aktorów mogła po prostu zostać napisana lepiej, głębiej, wiarygodniej (Jeyamohan udowodnił  choćby w Ozhimuri, że potrafi) Niezależnie od pojawiających się po seansie wątpliwości okołoscenariuszowych błyszczą  aktorzy: i to nie tylko Prithviraj (co jakby bardziej dla mnie oczywiste, bo i wiem, na co go stać i rola z większym potencjałem, bardziej 'szara'), ale i Siddarth. A jak bardzo podoba mi się to, co ostatnio  Sid robi w rodzimym kinie, tak dotąd byłam zwykle zdania, iż w owych ciekawych projektach ktoś mu jednak zawsze 'ukradł' film:P Tym razem sobie  nie dał  i za to duże brawa. I urzekł mnie klimat  epoki (lata tuż przed niepodległością, zresztą ten watek też pojawia się w filmie), w tym także jego muzyczna, rahmanowa, ilustracja (choć wiem, że Tamile mają tu też różne zastrzeżenia:P) 


Aarohanam (2012)


Lakshmi Ramakrishna zaistniała dla mnie przy okazji Yuddham Sei Mysskina, do roli w którym to ogoliła sobie głowę. Poczytawszy wtedy więcej  o niej utwierdziłam się w przekonaniu, iż warto dalej śledzić poczynania tej niezwykłej kobiety. Wśród nich był jej planowany reżyserski debiut. Niestety dopiero po trzech latach mogłam go obejrzeć. Dobrze, że nie wiedziałam wtedy, o czym dokładniej będzie ów film (znaczy, że nadawałby się do mojego sztandarowego  blogowego cyklu o niepełnosprawnych w kinie:D), bo byłoby mi szkoda jeszcze bardziej. Niezamożna, samotnie wychowująca dorastające już dzieci kobieta w średnim wieku pewnego dnia wychodzi z domu... i nie wraca. Co się stało? Aarohanam zrealizowany jest w stylistyce paradokumentalnej. Podążając za bohaterką kamera pokazuje nam zwyczajne, codzienne życie. Nie znaczy to, iż zawsze smętne i ponure (scena w samochodzie i numer klubowy dostarczają widzowi naprawdę sporo radochy:D). W głównej roli błyszczy Viji Chandrasekhar (prywatnie młodsza siostra Sarity). W międzyczasie Lakshmi nakręciła już dwa kolejne filmy. Śladu po których niestety nie widać..:/



Ps. To naprawdę nie jest tak, że oglądam ostatnio tylko tamile - w przerwie była choćby całkiem niezła paczka nowości z Kerali, ale po prostu jakoś nie złożyło się na notkę.

piątek, 6 listopada 2015

No shave november

Przypomniano mi, że listopad to miesiąc takiej pięknej akcji (którą, jak niektórzy może pamiętają z wiadomego forum, wspierałam, zanim jeszcze powstała - tak, wiem, że tu teraz chodzi o poważniejszy cel, ale tak czy siak ostatecznie postulat sprowadza się do wywalenia golarek^^) Nie mogłabym więc nie uczcić okazji stosowną poglądową notką :P

Zaczniemy od absolutnego i niekwestionowanego moim zdaniem króla boskiego zarostu^^
 
 

...i 'załatwmy dalej resztę Telugów:
 


 
 
Będzie też spory zestaw tamilski:

 

  
Mocna ekipa keralska:

Dwa rodzynki z Karnataki:


Rodzynek bengalski:


I na koniec skromny zestaw z bolly: