Na hasło Balakrishna fanom południa przed oczami automatycznie wyskakuje chyba obraz nienajmłodszego już, 'pobielonego' pana w dziwnych perukach, którego megahirołsowskie wyczyny przebijają zdecydowanie 'standardy' tego rodzaju kina (jak nie ściga - skutecznie - samolotu to zatrzymuje skinieniem ręki pociąg i takie tam;D) Postanowiłam jednak pogrzebać głębiej w jego filmografii w poszukiwaniu bardziej 'ludzkiego' oblicza stara. I znalazłam:) Nie, nie zamierzam twierdzić, iż to wielki zmarnowany talent aktorski, ale są filmy, w których naprawdę bardzo fajnie się go ogląda. I wygląda, iż największe zasługi w zakresie takiegoż kina z Balayyą ma znany nam skądinąd (np z takich rzeczy jak niemy Pushpak) Singeetam Srinivasa Rao. To on bowiem wyreżyserował dwa filmy, które były sporymi hitami kasowymi, a jednak nie pokazują go jako owego przegiętego superhiroła.
O Bhairava Dweepam anglojęzyczne źródła piszą jako o 'folk movie'. Hmm.. no chyba że na takiej zasadzie jak o Pathala Bhariavi, moim zdaniem bardziej adekwatne określenie gatunkowe to jednak po prostu kostiumowe kino przygodowe. Takie jak te radzieckie produkcje z lat 80, którymi to w swoim czasie namiętnie karmiła nas nasza tv (a w których były, jak już dzisiaj wiemy, i koprodukcje radziecko-indyjskie, typu Alibaby). Vijay, nieślubny syn władcy, dorasta w ubogiej rodzinie, nieświadomy swego pochodzenia (ojciec odmówił ożenienia się z jego matką, a wtedy ta zrozpaczona prawie się z nim utopiła...) Wyrasta oczywiście na dzielnego młodziana i zakochuje się pięknej córce ościennego władcy (młodziutka, prześliczna Roja). Jej ojciec zachwycony oczywiście nie jest, ale wkrótce okaże się, że tylko Vijay będzie w stanie uratować Padmę Devi z rąk czarnoksiężnika:P Bhairava Dweepam to nic wielkiego, ale choć ta bajeczka trąci już dziś myszką (zresztą takie filmy to do siebie zwykle mają:)) to ogląda się ją całkiem przyjemnie, a młody, dzielny (ale nie tak jak w filmach typu VV:P) Balayya jest naprawdę uroczy:) I nawet krasnoludki - których tak się obawiałam po screnach - mi się podobały (zabawne były znaczy:D)
Trzy lata wcześniej Balakrishna nakręcił z Singeetamem rzecz, która zajmuje znacznie ważniejsze miejsce w historii kina telugu. Aditya 369 to bowiem pierwszy w tym kinie film s-f. Z motywem podróży w czasie za pomocą specjalnego wehikułu. Myślicie pewnie: znaczy Powrót do przyszłości? Tak i nie:) Owszem, sam zasadniczy koncept (ekscentrycznego naukowca budującego wehikuł czasu i chłopaka, który odbywa przy jego pomocy podróż w czasie) jest ten sam, ale dalej rozgrywa się to już jednak trochę inaczej:) Przede wszystkim, jak w Powrocie...chodziło głównie o wyprawę w niedaleką przeszłość, by w ten sposób zmienić przyszłość, tu zasadnicza część wyprawy odbywa się w bardzo daleką przeszłość, bo aż do 15 wieku, a jej celem jest nie dokonanie zmiany, ale przede wszystkim pokazanie bogactwa historii i kultury Telugów. Bohater, Krishna Kumar, 'ląduje' bowiem na dworze słynnego, historycznego władcy, Krishnadevy Raji (granego także przez Balayyaę), którego panowanie uważane jest za złotą epokę, zarówno samego imperium, jak i w kwestii rozkwitu literatury telugu. I w filmie widzimy bardziej nawet tę drugą sferę - choć niekoniecznie nieobeznany widz może na wszystko zwrócić uwagę. Mnie samej na wiele niuansów zwróciła uwagę dopiero obszerna analiza z tego bloga (jako ze czytana dopiero po seansie doszłam do wniosku, że trzebaby teraz obejrzeć film jeszcze raz:P), chociaż smaczek, gdy to Krishna jest świadkiem recytacji przez słynnego poetę Thenaliego Ramaksrihnę świeżo stworzonego poematu i...wpada mu w słowo kończąc go, a na pytanie skąd go zna, mówi że z filmu z ANR-em, dostrzegłam sama:D Faktu jakie wrażenie robił Krishna swym, przewiezionym z przyszłości magnetofonem, jednak nie zauważyłam (drugi seans jak nic:P). No i osadzenie filmu w takiej, klasycznej epoce oznacza, iż film będzie w dużej mierze wypełniony piękną karnatyczną muzyką (muszę pisać czyją?:P). A tańczy do niej głównie, grająca damę dworu, Silk Smita:) Poza tym w części współczesnej można jeszcze zobaczyć złowrogiego
Amrisha (jako rozmiłowanego w rzadkich dziełach sztuki i.. muzyce
klasycznej super złodzieja - taki prekursor tego z Dhooma 2:P) oraz małego Taruna:) To kino które, mimo upływu 30 lat (co w tym gatunku bywa problemem),
naprawdę świetnie się ogląda i - tak jak już napisałam - na pewno do
niego wrócę.
Skoro więc weekend z Balakrishną okazał się tak przyjemny postanowiłam sobie wrzucić jeszcze jedno jego mniej typowe wcielenie. Niebieskiego Balayyę. Znaczy jako Ramę:D W zasadzie od dawna przymierzałam się do obejrzenia Sri Rama Ramajany, czyli Bapowej adaptacji Uttara Ramajany (ostatniej, mało chyba znanej a mojej ulubionej części eposu). Przede wszystkim z powodu cenionego przeze mnie reżysera oraz Illayarajowej muzyki (która od początku mnie zachwyciła), ale trochę i z ciekawości jak spisze się para odtwórców głównych ról. Zwłaszcza Nayan jakoś nie bardzo sobie wyobrażałam jako Sitę. I muszę stwierdzić, że bardzo mile mnie zaskoczyła prezentując w tejże roli jakże istotną dla tej postaci godność (Aish wysiada przy niej w przedbiegach:P) Sam Balakrishna w porządku - choć siłą rzeczy trudno było mi obdarzyć jego postać specjalną sympatią:P Nie irytował mnie jednak swym 'cierpieniem' na pokaz' (znaczy tak to odbierałam) jak lata temu jego ojciec w tejże roli. Niezmiennie najbardziej w tej historii lubię jednak te zadziorne dzieciaki, co to się nie patyczkują z bogiem, tylko wprost mu wytykają to, co chciałaby pewnie i większość widzów. Adaptacja Bapu jest raczej z tych solennych, nie rewolucyjnych, muszę jednak przyznać - iż, choć oglądałam tę historię wszak nie po raz pierwszy - dopiero tu uderzyło mnie, że może należy to wszystko interpretować nieco inaczej niż zwykłam do tej pory. Wracając 'na łono' Matki-Ziemi Sita stwierdza, iż teraz już może, bo 'jej misja jest wykonana'. Misja, czyli coś z czym w naszej, chrześcijańskiej tradycji Bóg-ojciec zesłał na ziemię Jezusa. Narażając na nie mniejsze chyba upokorzenia. A jednak większość z nas nie podważa głębszego sensu tegoż działania. Umiemy je wytłumaczyć, co więcej na tym poświęceniu zbudowana została spora część naszej religii. Czemu więc nie spojrzeć podobnie na poświęcenie Sity? (bo ona chyba świadomie się mu poddała, nie dlatego, że nie miała wyboru - miała, choćby na samym początku Uttara Ramajany). Jaki był w nim cel? Trudno mi, laikowi, orzekać, ale choćby ciągłość genów, rodu? Ważna sprawa przecież w każdej kulturze. Ale to tylko takie drobne rozważania na bazie seansu, który może mnie nie 'powalił na łopatki', może w paru miejscach mnie znużył, ale ogólnie oceniam go jako dość przyjemny:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz