Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino tamilskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino tamilskie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 września 2023

'Ponniyin Selvan' p. 1 & 2 - epicki fresk Maniego Ratnama

Choć kino indyjskie stanowi wciąż stały element mojej filmowej 'diety' i w związku z tym raczej z ciekawością patrzę w przód, śledząc nowe nazwiska i trendy, zamiast z sentymentem wracać do 'starych dobrych czasów', bardzo chciałam obejrzeć nowy - a pełen dawno znanych twarzy -   film Maniego i cieszę się, że mi się to udało. Szkoda tylko, że nie na dużym ekranie, bo niewątpliwie odbiór by jeszcze zyskał.
Ponad dwutysięcznostronicowy epos Kalkiego to dla Tamili rzecz o statusie absolutnie kultowym. Gatunkiem i wagą znaczenia ośmielę się go zestawić z  naszą Trylogią. Niemniej, chociaż ta fabularyzowana, osnuta na kanwie ważnego momentu z dziejów imperium Ćolów (tytułowy Ponniyin Selvan to Radźaradźa Wielki - jeden z najwybitniejszych władców tej dynastii), opowieść zdawać by się mogła gotowym materiałem na film, a Indie to kraj żyjący kinem i z kina, dzieło Maniego przejdzie do historii jako pierwsza filmowa adaptacja tej powieści. Niedługa jest też lista osób, które w ciągu tych sześćdziesięciu lat (Ponniyin Selvan było drukowane w odcinkach od roku 1950, a jako książkowa całość opublikowana zostało w roku 1955) w ogóle próbowały przymierzać się do filmowej adaptacji eposu Kalkiego: znajdują się na niej MGR (kupił prawa do adaptacji powieści zaraz po jej wydaniu, w latach 50.), Kamal Haasan (najpierw w latach 80. przymierzał się wspólnie z Manim do realizacji filmu fabularnego, potem do kilkudziesięcioodcinkowego serialu) no i właśnie Mani Ratnam. Ranga tych nazwisk pokazuje chyba najlepiej, że był to od początku projekt, realizacja którego wymagała zarówno odpowiedniego statusu twórcy, jak i jego wielkiego zacięcia.  Zarówno skala jak i ranga przedsięwzięcia są tu bowiem olbrzymie. I to wszystko widać w filmie Maniego - który, co warte dodatkowego uznania, udało mu się ukończyć pomimo trwającej pandemii.  
 

Nie jestem i nie zamierzam udawać specjalisty od tamilskiej historii, nie znam też oczywiście powieści Kalkiego, zatem tylko tytułem krótkiego wprowadzenia w fabułę: akcja toczy się w X wieku, w momencie poniekąd decydującym o dalszej przyszłości imperium Ćolow.  Dwaj synowie  stojącego wówczas na czele imperium Parantaki II prowadzą udane podboje. Jednocześnie rosną jednak i zagrożenia: zarówno ze strony zewnętrznej, jak i wewnętrznej. Aczkolwiek epos Kalkiego jest oczywiście fabularyzowaną wersją historii i poza postaciami historycznymi zawiera również fikcyjnych bohaterów, trudno powiedzieć, by finał wydarzeń związanych z dziejami tego południowoindyjskiego imperium mógł być jakimś spoilerem (podobnie jak nie są nim przedstawione w Trylogii wydarzenia z historii Polski). Wiedza ta jednak (do której nabycia, choć pobieżnego, przed seansem zachęcam - po to by łatwiej połapać się potem, kto jest kim, z kim i o co mu chodzi) w żaden sposób nie powinna przeszkadzać w cieszeniu się seansem. W każdym porządnym eposie filmowym, niezależnie od miejsca jego produkcji, chodzi bowiem wszak głównie o to, czy widz zostanie 'wessany' w wykreowany przez twórców świat, zaangażowany emocjonalnie w śledzenie akcji, i to moim zdaniem Maniemu udało się bardzo dobrze. Pierwsze karkołomne zadanie to oczywiście przycięcie tak olbrzymiej ilości literackiego materiału do 5 godzin seansu (podział na część I i II służy osobnemu wprowadzeniu ich do kin, natomiast fabularnie to oczywiście całość - przy oglądaniu jednym ciągiem koniec pierwszej części można traktować jako klasyczne intermission ;)) i tu pełen sukces, bowiem udało się uzyskać spójną logiczną całość, w której akcja toczy się odpowiednio wartko, a każda z rozlicznych postaci ma swój czas i miejsce (ewentualne preferencje, że chciałoby się postaci któregoś bohaterów mniej a innego więcej to zupełnie inna sprawa:D). Stosowne wrażenie robi też rozmach całej produkcji, niezbędny do uwiarygodnienia wielkiego imperium, z całym swym przepychem i blaskiem.  Zadowoleni powinni być zarówno fani wielkich scen batalistycznych (także na morzu), jak i miłośnicy(-czki) wystawnych strojów z epoki (a zwłaszcza błyskotek), bowiem i scenografia i kostiumy zdecydowanie robią wrażenie. Podobnie przepiękne zdjęcia oraz stylowa muzyka (oczywiście A.R. Rahmana).
 

Wszystko to jednak byłoby oczywiście niewiele warte bez dobrych aktorów, ale i tu Maniemu udało się zebrać idealną wręcz ekipę. I mówię to z perspektywy osoby, która niekoniecznie jest fanką 'stałych nazwisk' w filmach Maniego, a takowe w większości zaprosił również i do tego projektu. Szczerze mówiąc, gdy przeczytałam iż główne role żeńskie w Ponniyin Selvan zagrają Aish i Trisha,  miałam ochotę walnąć głową w stół. Tymczasem, i mówię to z pełną świadomością, obie panie spisały się świetnie stając się jednymi z głównych aktorskich atutów filmu. A dodać tu trzeba, że choć obie wyglądają pięknie, nie są  to bynajmniej czysto ozdobnikowe role, ale pełnokrwiste, charakterne postaci, także było co grać! (i czym cieszyć feminizującego widza uwielbiającego oglądać kobiety, które 'ciągną za sznurki'). Aishwarya wręcz w sposobie przedstawienia cierpienia swej postaci przekonała mnie dużo bardziej od podobnego cierpienia postaci granej przez Vikrama. Ona była zniuansowana i ból widać było przede wszystkim w jej oczach, on postawił na efekciarskie miotanie się i jednak, zwłaszcza na początku, przeszarżował. 
Nie mogę jednak ukryć, że ostatecznie moje serce najbardziej podbił i tak Karthi, który jest po prostu stworzony do ról dzielnych awanturników z łotrzykowskim błyskiem w oku - takich do tańca i do różańca, do bitki i do wypitki, do amorów i bohaterstwa, no po prostu do wszystkiego^^ A po jego wspólnych scenach z Jayaramem zamarzył mi się cały ich wspólny film jako duetu a'la Don Kichot i Sancho Pansa. To byłby prawdziwy hit!
 
Zastanawiałam się nad tradycyjnym zakończeniem recenzji którymś z klipów, ponieważ jednak nie należą one raczej do  'samodzielnie chwytliwych' (co uważam w takim filmie za zaletę, one nie miały być tu komercyjnym wabikiem) ostatecznie zakończę trailerem filmu: 
 

Myślę, że jeśli kogoś niekoniecznie przekonają same moje słowa to ta 'wizualna zajawka' pomoże je uwiarygodnić:) I zachęcić do obejrzenia całego filmu.


 

niedziela, 30 października 2022

Co z południa Indii warto obejrzeć na Netflixie

Trudno powiedzieć, żeby Netflix rozpieszczał fanów kina indyjskiego, ale coś tam jednak da się wygrzebać;) Oto zatem przegląd interesujących południowoindyjskich nowości  (czyli rok produkcji 2021/22) obecnych na tej platformie.


Kino telugu 


Shyam Singha Roy (2021) 


Film o reinkarnacji bez gwiazdorskiego przepychu i superbohaterstwa. Mamy za to ciekawego podwójnego Naniego, Sai Pallavi w roli świątynnej devadasi, interesującą kalkucką historię z lat 70. z bengalskimi aktorami i mocnymi akcentami feministycznymi (nośnikiem których jest mężczyzna, nie kobieta!), dużo emocji i napięcia - jednym słowem Shyam Singha Roy to bardzo udane, godne polecenia kino:) (i pomyśleć, że to dzieło debiutanta!).

 

Cinema Bandi (2021)

Urocza mała perełka z gatunku, jaki kocham najbardziej: filmy o zwyczajnym życiu. I o miłości do kina. Prosty rikszarz po jednym z kursów znajduje pozostawioną przez swych klientów walizkę. A w walizce kamerę. Najpierw myśli o spieniężeniu jej, ale kolega podpowiada mu, że przecież teraz takie proste niskobudżetowe kino dobrze się sprzedaje, więc lepiej wykorzystać sprzęt samemu. No i się zaczyna^^  Bo jak słusznie głosi hasło filmu: Każdy jest filmowcem...w sercu.

Z telugowych nowości obejrzałam też Ante Sundaraniki (bardzo wychwalany rom-com z Nanim i Nazriyą) i  Virata Parvam (dramat z Raną i Sai Pallavi) ale żadnego z nich z czystym sumieniem nie mogę polecić. Zwłaszcza Virata Parvam był dla mnie megazawodem, bo uwielbiam filmy o tematyce naxalickiej i bardzo cieszyłam się na ten projekt.


Kino tamilskie

 

Natchathiram Nagargiradhu (2022) 

 
Choć, jak wiadomo, niektórzy znafcy uważają każdy indyjski film za musical tak naprawdę mało który można tak nazwać. Najnowszy film Pa.Ranjita  można.  Bardzo 'zachodnią' formułę opowieści o grupie młodych ludzi przygotowujących spektakl teatralny osadza on w bardzo lokalnym backgroundzie. Dlatego, poza uniwersalnymi problemami wkraczających w dorosłe życie młodych, takimi jak kształtowanie swej tożsamości (także seksualnej - i znajdziemy tu wszelkie jej odmiany), poszukiwanie swego miejsca w życiu, miłości i akceptacji, znajdziemy tu także jakże indyjski czynnik w postaci kastowości  i jej wciąż istniejących konsekwencji. Wszystko podane po tamilsku: realistycznie i bez lukru, ale jednak z elementem nadziei na lepsze jutro. Bo trzeba trzeba patrzeć w gwiazdy i iść do przodu... Fajnie, że po wysokobudżetowych filmach z Rajinim Pa.Ranjit chce i potrafi wrócić do takiego niszowego kina z prawie totalnie nieznaną obsadą.
 

 Etharkkum Thunindhavan (2022) 

Wygląda, że określającą jego minioną dekadę jako 'career struggle' a obecną jako 'career rebuilding' Wikipedia ma rację:  z przyjemnością donoszę, że filmy Suriyi znów da się oglądać! I mówię to po obejrzeniu jego najmniej 'okrzyczanego' tytułu z ostatnich lat.  Fakt, że Etharkkum Thunindhavan (nazwany też przez Tamili skrótowo ET;)) podąża w swej zasadniczej konstrukcji dość sztampowym hirołsowsko-masalowym wzorcem (przez co w środku można się ponudzić), ale nawet wtedy Suriya nie pozuje na wymuskanego młodzieniaszka (no dobra, w klipie, gdzie jest stylizowany na Ramę to nie ma bardzo wyjścia), a samo zakończenie bardzo w takim kinie nietypowe i ciekawe. I nawet mi się zamarzył cały film z takiego punktu widzenia.

 Kuthiraivaal (2021)

Realizm magiczny po tamilsku. Bohater Kuthiraivaal pewnego dnia budzi się z końskim ogonem. A przynajmniej jest przekonany, że go ma.  Jak to wyjaśnić? O tym właśnie jest ten film. Mnie osobiście najbardziej urzekło wyjaśnienie babci, z kolei idei, że koński ogon oznacza seks sam (nomen omen) Freud by się nie powstydził:P Niestety twórcy poszli jeszcze w innym, dużo mniej satysfakcjonującym  kierunku, co ostatecznie lokuje Kuthiraivaal w kategorii kina zmarnowanego pomysłu. Ale dla samej oryginalności tegoż pomysłu warto.

Na Netflixie można znaleźć również parę starszych, naprawdę dobrych tamilskich tytułów:  Anbe Sivam, Kannathil Muthamittal, Bombay, Visanarai, Naan Sigappu Manithan czy Vettai.

   

Kino malajalam

 

Attention Please (2022)

Kolejny w zestawieniu film z kinem w tle, tym razem bardziej zakręcony. Piątka przyjaciół dzieli mieszkanie. Wszyscy próbują zrobić karierę w branży filmowej, na razie z marnym skutkiem. Najtrudniejsza jest sytuacja Hariego, niespełnionego scenarzysty, który to nie ma w zanadrzu innego źródła dochodów. Podczas jednej z wieczornych imprez z alkoholem Hari zaczyna opowiadać kolegom swe kolejne scenariuszowe pomysły... Początkowo jest zabawnie (każda z idei Hariego zyskuje odzew w postaci tytułu filmu, w którym 'to już było'), ale potem sytuacja się zagęszcza i przyjmuje niespodziewany obrót... Attention Please to film, który udowadnia, że w kinie wciąż najważniejszy jest dobry scenariusz, a nie duże pieniądze.

Thallumaala (2022)

Filmy ze style over substance to prawdziwa plaga w kinie indyjskim.  Dlaczego więc umieszczam  Thallumaalę, który to film w ogóle się z tym nie kryje, na liście tytułów godnych uwagi? Ano właśnie dlatego, że się z tym nie kryje, a zabawa stylem jest ewidentnie zaplanowana  - i to widać i czuć.  Dlatego ja też się dobrze bawiłam, choć w zasadzie to powinnam rzucać czymś ciężkim, albowiem najprostsze wyjaśnienie, o czym jest ten film brzmi: o dużych chłopcach z przerostem testosteronu, którzy to uwielbiają się tłuc:P

Jana Gana Mana (2022)

Sensacyjny dramat sądowy oferujący po drodze kilka intrygujących twistów (przez chwile myślałam, że zanosi się na ciekawą polemikę z podejściem przedstawionym choćby w ET), by ostatecznie pójść jednak w kierunku dość sztampowego wyjaśnienia. Warto przede wszystkim dla świetnej roli Prithviego jako prawnika, choć konceptu o roli mediów jako instytucji kreującej ważność newsów jednak szkoda... 
 
Na koniec ciekawostka: filmów którego z południowych aktorów można znaleźć najwięcej na Neflixie?  Odpowiedź może być trochę zaskakująca, bo okazuje się że Tovino Thomasa!  Poza wspomnianą wyżej Thallumaalą znajdziemy jeszcze np. superherosowskie Minnal Murali  czy prawniczy rom-com Vaashi, a i w Kurupie pojawia się w SA. Niestety na mnie osobiście żaden z tych filmów nie zrobił specjalnego wrażenia, ale karierę Tovina z pewnością warto śledzić.

poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Asuran, Peranbabu, Monster, Aadai i inne tamilskie świeżynki na Amazon Prime

I pora na amazonowe świeżynki z Tamilnadu.


2019

 

 

Asuran  



Chyba wszyscy już wiedzą, czego można się spodziewać po teamie Dhanush-Vetrimaaran. Żadnych lukrowanych bajek, tylko opowieści o twardej rzeczywistości, w której przeżycie jest sztuką. Także owszem, jest znów mrocznie i jeszcze chyba krwawiej niż zwykle (reżyser był oskarżany o nadmiar przemocy w Asuran). W porównaniu do poprzednich filmów duetu  (gdzie droga przemocy dawała jednak pewne perspektywy przetrwania) jeszcze więcej w tym filmie beznadziei, co oczywiście łatwe w oglądaniu nie jest. Reżyser nie zostawia jednak widza w totalnej depresji. Dhanush jak zwykle imponujący, tym bardziej że ta chłopięca chudzinka przez większość filmu gra tu ojca prawie dorosłych synów  (i męża Manju Warrier - to jej tamilski debiut) i wciąż mu się wierzy.
 

 Peranbu 

 


Kto widział Kadha Paryumpol i tęskni za takim Mamutem zdecydowanie powinien sięgnąć po ostatni film Rama. Tym razem jego samotne ojcostwo (może zabrzmi to dziwnie, ale bardzo mnie ucieszyło pewne przełamanie schematu, bo jego żona nie zmarła itp, tylko zwyczajnie miała dość i odeszła z innym zostawiając dziecko ojcu) jest jeszcze większym wyzwaniem, bo i córka z trudniejszą chorobą. Proces budowania więzi z dzieckiem, które - niezależnie od swego, utrudniającego kontakt, porażenia - wchodzi w ogólnie niełatwy okres dorastania, plus szukanie wspólnie miejsca dla siebie w świecie dalekim od idylli, reżyser przedstawia z godna podziwu wrażliwością, nie popadając przy tym w sentymentalizm (co zdarzało mu się w poprzednich filmach).
 

Monster

 

 

Podchodziłam do tego seansu jak pies do jeża.  Byłam przekonana, że ta historia zmagań z zasady pacyfistycznego bohatera z niechcianym, a nader uciążliwym (współ-)lokatorem w postaci szczura zostanie rozegrana w mało dla mnie strawnej (jeszcze w wydaniu indyjskim) konwencji slapstickowego humoru. Tymczasem  ja się w tym filmie po prostu zakochałam. Gdybym miała wskazać jeden, ulubiony tamilski film ubiegłego roku to byłoby zapewne właśnie ten. Bo to jest zabawna (ale wcale nie przeszarżowana), ciepła, urocza historia o... w sumie to najbardziej chyba o humanizmie. Także w odniesieniu do tych mniejszych i wcale niekoniecznie uroczych stworzeń (a może przede wszystkim, bo czyż jest lepszy test na nasze faktyczne człowieczeństwo? Dojrzeć żywą, czującą istotę w słodkim piesku czy kotku to wszak żadna wielka sztuka). 

 

 

Aadai 

 

 

Zważywszy na aurę wokół samego filmu (znaczy że Amala Paul dużą jego część jest nago/prawie nago) i animowany (bardzo ciekawy! nie znałam tej historii) wstęp spodziewałam się, że przesłanie filmu będzie tyczyć prawa do wolności stroju (nieustająco niestety aktualna sprawa dla kobiet). Tymczasem okazało się, iż rozwiązanie poszło w innym jednak kierunku. Niby też ważna sprawa (zwłaszcza w dzisiejszych czasach, pełnych poszukiwania  i kreowania 'sensacji'), ale niezupełnie mi się to wszystko trzyma kupy i na dodatek odczułam feministyczny 'zgrzyt'. Niemniej rola Amali, trzymającej na barkach cały film, warta zobaczenia.

 

 

To let

 

 

Laureat Nationala dla najlepszego filmu tamilskiego i masy festiwalowych nagród  to film, który do kin trafił oczywiście dopiero dwa lata po powstaniu. Ta historia perypetii młodego małżeństwa z dzieckiem, które w ciągu miesiąca musi sobie znaleźć nowe mieszkanie oparta jest na faktach i tak też się ten film ogląda - w sumie jak pokazujący 'skrawek życia' fabularyzowany dokument. Jak sobie pomyślę o polskich rynkach wynajmu mieszkań w dużych miastach to myślę, że seans może być dla niektórych tutaj oglądających 'dziwnie' znajomym doświadczeniem...

 

 

Raatchasi


    Jyothika prawie jak Michelle Pfeiffer w Dangerous minds, bo też przyjeżdża do mającej bardzo kiepską opinię prowincjonalnej szkoły, żeby ostatecznie zmienić ją na lepsze (i też - mając za sobą mundurową przeszłość - zna różne chwyty:D), tyle że Jo tu nie uczy, a dyrektoruje. Z czego wynika oczywiście, że ma większe możliwości stawiania nauczycieli, którym się nie chce do pionu (i z tego korzysta:D). Oczywiście, że film zbudowany jest na jasnym przewidywalnym schemacie, ale nieźle się to ogląda.


    Vellai Pookal

     


    Bardzo okrzyczany ubiegłoroczny thriller z kryminalną zagadką rozwiązywaną w Stanach przez emerytowanego tamilskiego policjanta, który przyjeżdża odwiedzić osiadłego tam syna. Bardzo podobał mi się grający główną rolę Vivek (tak, Tamile też dają szanse swoim komikom na poważne pierwszoplanowe występy), ale samo filmowe śledztwo jakoś mnie nie wciągnęło (po części chyba za sprawa angielskiego - rozumiem, że w tej sytuacji był on oczywistym głównym językiem, ale gdzieś mi coś nie grało..)


     Jackpot

     


    Jak wyczaiłam, że Amazon ma film, w którym Jyothika i Revathy grają parę oszustek i zobaczyłam w zwiastunie, że mają tam fun i skopują męskie tyłki, to oczywiście musiałam obejrzeć całość. Niestety pewnie lepiej byłoby poprzestać na trailerze, bo wyszło że to zmarnowana szansa bez specjalnego pomysłu na całą fabułę.



    Oru Nalla Naal Paathu Sollrean  (2018)

     

     

    Na koniec małe guilty pleasure z 2018 roku.  Zobaczyłam przypadkiem ten plakat z Vijayem Sethupathim w 'wikingowym'  hełmie, przeczytałam, że gra kogoś w rodzaju lokalnego Robin Hooda (znaczy cała wioska ma takie szlachetne zajęcie:D) i stwierdziłam, że 'absolutnie chcę'! Ubawiłam się zdecydowanie lepiej niż na Jackpocie, chociaż uważam, że można było pójść jeszcze bardziej w absurdalną zabawę (a obciąć wątki 'zewnętrznych gości'). Niemniej na film, którego bohater 'wchodzi' w rytm granych z dużego, trzymanego fantazyjnie na ramieniu, magnetofonu Chirowych przebojów i zwraca się do wybranki per 'bangaru kodipetta'  to ja za bardzo jojczeć nie jestem w stanie:P Powtórka niewykluczona.




    niedziela, 27 stycznia 2019

    Podsumowanie 2018 roku: kino tamilskie

    Wydarzenia roku:  To niewątpliwie był rok Rajiniego. Aktor miał aż dwie premiery (co nie jest typowe dla gwiazdy tej klasy) i obie stały się głośnymi hitami. Z pań na szczycie świetnie trzyma się Nayantara, to ona jest gwiazdą swoich filmów.  Równolegle ma miejsce dużo ciekawych debiutów reżyserskich. Z mniej miłych rzeczy: to nadal trudny czas dla dystrybucji tamilskich filmów. Kin jest za mało względem produkowanych filmów.  Kryzys kinowy doprowadził do bezprecedensowego wydarzenia, jakim był prawie dwumiesięczny strajk, w trakcie którego nie doszło do żadnej premiery kinowej. Straty ponieśli wszyscy. Czy w 2019 roku uda się definitywnie rozwiązać ten problem? Okaże się wkrótce.

    Moje typy:  

    W ciągu ostatniego roku nie śledziłam kina z Indii na bieżąco.  Zwiastun '96' był jedną z nielicznych rzeczy, które 'wpadły mi w oko'. Już wtedy urzekł mnie jego klimat i cały film jest równie zachwycający. Ta prosta, nostalgiczna historia o niespełnionej szkolnej miłości i tytułowym spotkaniu klasowym po latach przykuwa swą niespieszną atmosferą, w której niby dzieje się niewiele a jednak tak wiele. 'Między nami nic nie było..'  jak pisał Asnyk. Dokładnie. Taka kameralna, zbudowana na słowach i spojrzeniach historia wymaga koncertowego aktorstwa i takież dostajemy. Ze strony Vijaya Sethupathiego żadna to niespodzianka  ('wiesz, że dziewczyny szaleją za takimi facetami?' - no ba!), ale nie wiem, czy kiedykolwiek wcześniej Trisha aż tak zlała mi się z graną przez nią postacią. Jej Janaki jest delikatna i silna, to ona wykazuje więcej śmiałości i inicjatywy, ale zna też granice, których nie przekroczy. I to ona 'poszła dalej' ze swoim życiem, podczas gdy Ram jakby się zatrzymał. Seans 96 to jak smakowanie dobrego wina: celebruje się każdy łyk i  nawet jeśli czuć gdzieś tam nutkę goryczy w efekcie na twarzy wykwita uśmiech zadowolenia.

     

    Jednogłośnie chyba uznany za najlepszy tamilski film roku Pariyerum Perumal absolutnie zasługuje na to miano. Niby kolejna historia 'kastowa' (na dodatek z 'obowiązkowym' prawie wątkiem miłości pochodzącego z niskiej kasty bohatera do dziewczyny z 'wyższych sfer') ale nakręcona z olbrzymią dojrzałością.  Debiutujący Mani Selvaraj nader umiejętnie dozuje wszelkie elementy: jego film jest bardzo realistyczny, ale reżyser nie ucieka też od stricte komercyjnych elementów (z piosenkami włącznie); wie, kiedy 'przycisnąć' (tak, by i widz poczuł uderzenie w splot słoneczny i stracił wszelką nadzieję obserwując rozwój sytuacji i kolejne upokorzenia bohatera) i kiedy i jak użyć symboliki, by z nią nie przesadzić.  Przy tym wszystkim nie czyni z bohatera bezwolnej ofiary. On walczy, na ile oczywiście jest w stanie i tym bardziej boleśnie obserwuje się momenty jego bezsilności. Jego głównym kontrpartnerem jest ojciec bohaterki. Sam  w sobie nie przeciwny związkowi chłopaka z jego córką, ale nie wierzący, iż to ma szansę w takim społeczeństwie. Czy ma rację? Świat w filmie Selvaraja nie jest łatwym miejscem do życia, ale nie jest też czarno-biały. Walka jest trudna, ale nie z góry przegrana, zdaje się mówić reżyser. Tylko i aż tyle. 


    Kino tamilskie kojarzy się zwykle z 'ciężkim kalibrem', tymczasem w moich typach klasyczny rom-com. Byłam przyznaje sceptyczna. Trudno nakręcić coś świeżego w tej formule, a nie jestem zwolenniczka oglądania 'odgrzewanych kotletów'. Na dodatek główne role w Pyaar Prema Kaadhal zagrały gwiazdy tv show. Brzmi nie najlepiej, prawda? Ale naprawdę jaki to fajny film! Owszem, pierwsze kilka minut jest standardowe: facet zakochuje się w spotkanej w pracy nieznajomej. Ale od momentu, gdy ma okazje poznać ją osobiście wszystko idzie już mniej stereotypowo: począwszy od pierwszej randki (ona każe mu wrzucić na luz i zabiera go do klubu, gdzie upija się i on musi ją odtaszczyć do domu), przez pierwszą noc (on wyznaje jej miłość, ona: ale co ty, przecież to było casualowe, to nic nie znaczy':D), po cały dalszy rozwój związku. Wszystko na opak, a przy tym podane na luzie i naprawdę zabawne (Raiza jest świetną debiutantką!). A przy okazji można się zastanowić, czy większą pułapką jest tradycyjne czy nowoczesne wychowanie i podejście do związków. Będę sobie ten flm powtarzać. 

    Ps. Ach, jeszcze rozegranie ważnej sceny w rytmie tanga - miodzio!


    Rozczarowania: 

    Karthik Subburaj, jeden z najciekawszych reżyserów tamilskich, postanowił zrobić tym razem... nieme kino. Znaczy tak w zasadzie to, podobnie jak Pushpak, film bez dialogów, bo muzyka i insze dźwięki w Mercurym są. Uzasadnieniem fabularnym takiego kroku jest fakt, iż piątka bohaterów, którzy to pod wpływem tytułowej substancji popełniają pewną zbrodnię, to osoby głuchonieme. I jest jeszcze Prabhu Deva grający głównie ducha;) Pomysł może i teoretycznie ciekawy, ale ani dopracowany, ani nie bardzo w moim guście i szczerze mówiąc głównie się wynudziłam. Film trafiłby pewnie do średniaków, gdyby nie nazwisko reżysera. Od Subburaja to jednak rozczarowanie (a i zwiastun jego filmu z Rajinim też mnie nie nastraja optymistycznie...)

    Średniaki:

    Dlaczego umieściłam szeroko wyczekiwany kolejny wspólny projekt Dhanusha i Vetrimaarana 'tylko' w średniakach? Zasadnicze przyczyny są dwie. Po pierwsze fakt, że łatwo się pogubić na początku Vada Chennai, co oczywiście nie sprzyja pełnemu zaangażowaniu się widza w oglądaną fabułę (ponoć w ramach planów dystrybucji online nakręcono najpierw  5-godzinny film, a potem przycięto materiał do tych 3h kinowych, co sprawia właśnie, że bywa trochę niejasno). Mnie 'wciągnęło' tak naprawdę dopiero pod koniec, gdy to pewne 'klocki' się poukładały, a inne okazały się ciekawym twistem, sprawiającym, że niecierpliwie czekam teraz na drugą część. Dodatkowo gdzieś z tyłu głowy zaczynam mieć poczucie, że jakkolwiek świetnie panowie nie sprawdzają się w tym 'prowincjonalno-gangsterskim duecie' to chciałabym, żeby mnie zaskoczyli jakimś wspólnym projektem  zupełnie z innej tematycznej 'beczki'. 

     

    Od jakiejś dekady całkiem nieźle rozwija się w kolly kino gatunkowe i Raatchasan (Ratsanan) jest kolejnym potwierdzeniem tegoż faktu.  Vishnu Vishal  (kolejny raz trafiam na niego w ciekawym projekcie) gra policjanta, który trafia do służby tylko dlatego, że nie ma szansy na zrealizowanie filmu o seryjnych przestępcach. Oczywiście szybko życie dostarczy mu scenariusza na tenże temat... :P  Nie jestem wielką fanką thrillerów, ale Raatchasan naprawdę się dobrze ogląda. Ładnie buduje napięcie i suspens (w dużej  mierze za pomocą bardzo dobrego muzycznego backgroundu). Trochę się tylko poczułam  rozczarowana, gdy okazało się kto jest mordercą (wydało mi się to zbyt... banalne pod względem psychologicznym?). Interesującą ciekawostką może być fakt, iż jest to drugi film reżysera, który zadebiutował kilka lat temu...odjechaną komedią Mundasupatti i jego wybór materiału przy kolejnym projekcie był celowym zabiegiem zapobiegającym jego 'zaszufladkowaniu' jako twórcy.

    Filmowy debiut Lenin Bharati (scenarzystki uroczego Aadhalaal Kadhal Seiveer) to coś z pogranicza fabuły i dokumentu. Merku Thodarchi Malai przygląda się mieszkańcom  Zachodnich Ghatów, ubogim pracownikom tych górskich trudnych terenów i ich trudnemu życiu wypełnionemu ciężką pracą najemną i marzeniami o własnym kawałku ziemi. Sama reżyserka zresztą pochodzi z tych stron, stąd i pomysł na taki właśnie film. To typowe kino 'festiwalowe', niespieszne, bez 'fajerwerków', a w obsadzie grają w większości prawdziwi mieszkańcy Ghatów, czyli amatorzy (choć produkujący film Vijay Sethupathi ponoć bardzo chciał i w nim zagrać:D). Ja takie kino doceniam, ale domowy seans Merku Thodarchi Malai jednak mnie trochę znużył.

    Oru Kuppai Kathai  to typowy casus tzw 'słusznego zaangażowanego filmu'. Oczywiście, że to dobrze iż pokazuje problem aranżowanych małżeństw z perspektywy kobiety, która to jest - jakże zwyczajową - ofiarą patriarchatu i że nie potępia tej kobiety za pozamałżeński romans, ale byłby jednak dużo mocniejszy, gdyby nie opowiadał tego wszystkiego w melodramatyczny sposób rodem z lat 90., a spojrzał na sprawę trochę wnikliwiej niż operując w większości tradycyjnymi schematami i kliszami (takimi jak że nowoczesność musi się równać zepsuciu itp). Wszystko tu zbyt łatwe do przewidzenia, a więcej środków nie zawsze znaczy lepiej (w zakresie przejęcia się widza często wręcz przeciwnie).

    Jeszcze do nadrobienia:  chyba nic...

    sobota, 31 grudnia 2016

    Podsumowanie 2016 roku: kino tamilskie


    Wydarzenia roku:  Niezależnie od mieszanych opinii o samym filmie Kabali to wielki powrót Rajiniego. W sensie Rajiniego-nie-tylko-gwiazdora. A może w kolejnym wspólnym filmie Pa Ranjitha i Rajiniego panowie posuną się dalej w przywracaniu megastarowi statusu aktora.
    Z 'młodzi' wystrzelił w tym roku Vijay Anthony (kto nie wie, kto to niech sobie przypomni/sprawdzi ostatnią tamilską premierę oferowaną w Polsce:) to był właśnie jego drugi tegoroczny hicior) 
    Wśród pań na czele bez zmian, czyli nadal rządzi Nayantara.
    Z hukiem rozpadło się małżeństwo Amali Paul i Vijaya. Tym smutniejsze, iż wygląda, że mniej stała za tym różnica poglądów samej aktorsko-reżyserskiej pary, a bardziej 'mieszanie' ich rodzin.
    Po kilkunastu latach związku rozstali się też Kamal i Gauthami.

    Moje typy:  Visaranai,  (...) Joker, Kuttrame Thandai

    Bez dwóch zdań ostatni film Vetrimarana, nagrodzony na festiwalu w Venecji i wysłany przez Indie jako kandydat do Oscara, to tamilski film 2016 roku. Ten, oparty na faktach, mariaż kafkowskich klimatów z południowoindyjską rzeczywistością (nie li tamilską, bo przecież mamy tam Tamili w 'obcym kraju' czyli AP) to seans, który boli, ale który trzeba odbyć. I kolejny dowód na klasę reżysera. 
    Dwa kolejne tytuły (po trzykropku, bo jednak chciałam te ciut dystansu do Visaranai zaznaczyć:P) to przykłady bardzo dobrych drugich filmów obiecujących reżyserów (a drugi film to jak wiadomo zawsze spory test). 
    Dwa lata po bardzo dobrej przyjętej 'blind love story' (czyli Cuckoo) swój drugi film zaprezentował Raju Murugan. Poszedł w zupełnie inną stronę, bo nakręcił satyrę polityczną.  Jednocześnie zabawną i smutną poruszającą opowieść o prawdziwie dojmującym wciąż problemie.. indyjskich toalet (czyli ich braku). W trosce o realizm Murugan powierzył główną rolę mało znanemu dotąd aktorowi teatralnemu i zrezygnował z zawodowych playbacsingerów na rzecz autentycznych śpiewaków folk. Dostało się przede wszystkim politykom, ale trochę i sądom, a pytanie, kto tak właściwie jest owym tytułowym 'jokerem' zabrzmiało dość aktualnie także w kontekście realiów wokół nas.
    W przypadku Manikandana (reżysera zeszłorocznego tamilskiego 'czarnego konia' roku, czyli Kaakka Muttai) Kuttrame Thandai to zasadniczo jego pierwszy (odwleczony) projekt. Ciekawe, jak by się jego kariera potoczyła, gdyby zadebiutował właśnie tą mieszanką suspensu w stylu Hitchcocka z hmm.. moralitetem? Na pewno to historia w zupełnie innym klimacie (co dobrze świadczy o reżyserze),  choć podobnie kameralna, w realistycznych realiach i zwięzła (znów nie przekracza 2 godzin). Bardzo podobał mi się pomysł na niepełnosprawność bohatera (ma wadę wzroku powodująca, iż widzi 'tunelowo') i jego wykorzystanie w zdjęciach (często widzimy świat właśnie tak jak bohater). W 2016 roku wyszedł też już i trzeci film Manikandana, ale jeszcze nie można go obejrzeć 'domowo' (a czekam, bo znów coś zupełnie innego:))  

    Rozczarowania: Jil Jung Juk 

    Miał być kolejny niebanalny film na miarę ostatnich tamilskich projektów Siddartha. Proma obiecywały świetną, zakręconą zabawę. Niestety  to ostatecznie przykład zmarnowanego potencjału. Owszem, jest ekscentrycznie, ale nic (poza narastającą nudą i poczuciem rozczarowania) z tego nie wynika. Jedyna fajna rzecz w filmie to odjechany pijacko-swingowy numer Red Road'u.


    Średniaki: Ammani, Irudhu Sudhi, Sethupathi, Kadhalum Kadandhu Pogum, Iraivi, Kabali, Tharai Tharapathi

    Kolejny film Lakshmi Ramakrishnan przypomina klimatem jej poprzednie. Ot, kameralne realistyczne kino społeczne. Tyle tylko, że Ammani  (historia starszej zbieraczki śmieci) urzekła mnie trochę mniej niż Aarohanam. Może zbyt wprost  tym razem morał był.
    Następne trzy tytuły to przykłady solidnie zrealizowanego kina gatunków. Irudhu Sudhi - filmu sportowego, Sethupathi -  'mundurowego', Kadhalum Kadandhu Pogum (zdaje się pierwszy oficjalny remake filmu koreańskiego w kinie tamilskim) - rom-comu. We wszystkich tych przypadkach nie należy spodziewać się 'cudów', mamy bowiem do czynienia ze sprawdzoną formułą, ale w dobrym wydaniu. Można zatem spodziewać się dobrego aktorstwa i miłego seansu. Tylko i aż tyle:)  No i Ritika Singh to prawdziwy aktorski debiut roku.
    Iraivi to z kolei casus ambitnej, nie do końca udanej próby. 'Pobawiwszy' się kinem w swych  dwóch pierwszych filmach Karthik Subburaj postanowił w trzecim popróbować 'cięższego kalibru'. Zebrał świetnych aktorów, niestety do końca poradził sobie ze scenariuszem. Nie jestem też pewna jak odbierać deklarowany przez niego (choćby w samym tytule filmu) 'hołd dla kobiet', zważywszy iż w praktyce ten hołd oznacza głównie podziw dla 'roli matki/żony Polki' cierpliwie starających się przetrwać w świecie problemów tworzonych przez otaczających je mężczyzn (skojarzył mi trochę się taki polski serial 'Panny i wdowy'). Moją ulubienicą jest jednak - grana przez Anjali - postać Pooni, która to w toku wydarzeń filmowych nabiera odwagi by 'tańczyć w deszczu'. Taka 'bogini' mi się podoba.
    Napisałam wyżej, iż Kabali to niewątpliwie wydarzenie roku. I zapewne szczególnie dla tych, którzy znają wczesne filmy Rajiniego i chcieli go jeszcze zobaczyć w poważnej aktorskiej roli. Mój główny problem z tym filmem przypomina jednak casus RNBDJ(:P): podobał mi się punkt wyjścia, natomiast chciałabym, by rozwinął się on w zupełnie inną historię. Na czym innym skoncentrowaną, z inaczej rozłożonymi akcentami. Zwłaszcza przy takiej obsadzie drugoplanowej do dyspozycji.
    Wreszcie najnowszy film Bali. Z Sasikumarem w roli głównej. Inspirowany tradycyjną, wymierającą formą sztuki - karakattram. I z jubileuszowym (tysięcznym w karierze) soundtrackiem Illayaraji. Mogło być tak pięknie, było niestety tylko 'tak sobie'. Do 'wgniecenia' widza - jak przy dawnych filmach Bali - daleko.

    Jeszcze do nadrobienia:  Aandavan Kattalai (Manikandana), Aviyal

    czwartek, 11 sierpnia 2016

    Moondru Mudichu (1976) - Rajini antybohaterem



    Nie jestem fanką kina Balaćandera. Owszem, doceniam jego wkład w kino tamilskie i tworzone przez niego postaci kobiece, ale to wciąż nie jest 'moje kino'.  Jednak nie da się omijać filmów zmarłego niedawno reżysera, nie tylko ze względu na jego znaczenie w historii kollywoodu, ale także dlatego, że uważany on jest za artystycznego 'ojca' zarówno Kamala jak i Rajniego, co oznacza, iż nie da się poznać początków kariery obu gigantów kina tamilskiego bez zetknięcia się z filmami Balaćandera.  Dlatego też, gdy nie mogąc obejrzeć najnowszego filmu Rajniego, postanowiłam sięgnąć po raz kolejny po coś z jego wczesnych ról - tych z lat 70-tych, gdy to nie był jeszcze superstarem, tylko po prostu charyzmatycznym, obiecującym młodym aktorem - okazało się, iż trafiłam znów na film Balaćandera:D Z klasycznym w owych latach obsadowym zestawem: Kamal, Rajini, Sridevi. Także typowo Kamal gra tego dobrego, zaś Rajni tego gorszego (bo nie powiedziałabym, że po prostu złego - to bardziej skomplikowane i zajmę się tym ciut później). Jest jednak i niespodzianka: to Rajni jest tu głównym bohaterem. A w zasadzie głównym antybohaterem, bo raczej tak należałoby zaklasyfikować graną przez niego postać. I to jest pierwsze miłe zaskoczenie. Kolejnym jest fakt, iż naprawdę angażuję się w film emocjonalnie. Początek jest lżejszy, choć od razu wiadomo, iż jeśli ich jest dwóch (i są przyjaciółmi), a ona jest jedna to pewnie wyniknie z tego i jakiś dramat. Zwłaszcza iż ten drugi od początku nie bardzo wygląda na aż tak szlachetnego, by po prostu cieszyć się szczęściem kumpla. Zresztą to byłoby naprawdę nudne, gdybyśmy dostali w jednym filmie dwa chodzące ideały (jakiego gra tu - zwyczajowo:P- Kamal). 
    Rajiniowy bohater jest znacznie bardziej 'ludzki': daleki od doskonałości, targany sprzecznymi emocjami, walczący ze sobą (i przegrywający). Niebezpiecznie fascynujący.  Dużo w tym filmie pali, ale nie ma w tym nic z późniejszej słynnej gwiazdorskiej maniery - to po prostu pomaga w charakteryzacji bohatera, bo świetnie ilustruje jego nonszalancję maskującą wewnętrzne napięcie. Może dlatego nie bardzo podobało mi się wprowadzenie spersonifikowanego sumienia bohatera (i jeszcze rozmów z nim) - to już było chyba niepotrzebnie zbyt dosłowne. Podobnie mieszane uczucia miałam przy 'kukiełkowej' alegorii samobójstwa. Zastanawiając się, czy Balaćander zapożyczył ją od Vishwanatha. Internetowe źródła twierdzą bowiem, iż Moondru Muduchu to remake Vishwanthowego O Seetha Katha. Niestety nie mam (na razie I hope) możliwości osobistego zweryfikowania, ile w tym prawdy, znaczy na ile tamilski reżyser po prostu wykorzystał telugowy pomysł, a ile w nim autorsko zmienił. A mogłoby być to naprawdę ciekawe porównanie. O ile bowiem może to z telugowego oryginału wynika fakt, iż świat przedstawiony przez Balaćandera okazał się bliższy mi niż zazwyczaj, o tyle niewątpliwie już z samego streszczenia filmu Vishwantha wynika, iż Balaćander miał dużo ciekawszy pomysł na postać negatywnego bohatera. Który w jego wersji nie czyni prostego, 'banalnego' zła. Jego kluczową winę można by bowiem nazwać nie tyle nie złem 'aktywnym' co 'grzechem zaniechania'. I jest to mistrzowsko nakręcona scena (zresztą też wyglądająca mi bardziej na autorski pomysł Balaćandera, bo jakoś nijak - przy całym mym uwielbieniu - nie pasuje mi do Vishwantha). Owa słynna scena 'na łódce' rozgrywa się bowiem w całości w trakcie piosenki, która to rozpoczyna się jak zwykły romantyczno-sielankowy numer, by zakończyć się w minorowym nastroju oscylującym wręcz w kierunku moralitetu ('to przeznaczenie'). Na dodatek owa niepokojąca część melodii powraca w fabule i później, stanowiąc świetny sposób nawiązania do wydarzeń owej sceny. Piosenka jest zaś tak chwytliwa, że 'przykleiła' się i do mnie po seansie, żal mi więc bardzo, iż - z w/w powodów - niestety nie mogę jej tu zalinkować. Piosenki są zresztą w ogóle tylko 3.
    Jakkolwiek na podstawie mego opisu mogłoby się być może wydawać, iż ów film był najbardziej ważny dla Rajiniego to jednak w praktyce stał się takim przede wszystkim dla 13-letniej wówczas (choć patrząc na nią trudno w to uwierzyć:D) Sridevi, która zagrała tu swoją pierwszą 'dorosłą' rolę. Rolę niełatwą, bowiem jej beztroska na początku bohaterka musi siłą rzeczy szybko dojrzeć i stawić czoła losowi. Sridevi pokazała tę przemianę całkiem nieźle (źródła wspominają tu zwykle kolejną słynną scenę - 'matczyną') i to właśnie ta rola otworzyła jej drogę do kolejnych dorosłych wcieleń (takich jak dwa lata późniejsze 16 Vayathinile z tą sama trójką w rolach głównych).
    Żeby zakończyć zaś ciut lżej oto pewna dość perwersyjna scena z filmu^^

    Jak wyznać miłość? Zawsze można napisać, co czujesz.. na plecach ukochanego^^

    ..tylko, że on potem nie będzie w stanie tego sam przeczytać :P

    Film do  obejrzenia na kanale Rajshri.    Polecam bardzo :)

    czwartek, 28 stycznia 2016

    Podsumowanie 2015 roku w kinie południowoindyjskim

    Nie mam sił w tym roku na zwyczajowy roczny przegląd filmowy, zatem postanowiłam zmienić trochę podsumowaniową formułę. Na ogólniejszą :P


    KINO MALAJALAM

    Premam style^^
    Wydarzenia roku:   Gwiazdami roku są Prithvi i Nivin. Komercyjnego hattricka zrobił ten pierwszy, ale masową wyobraźnią (zwłaszcza młodzieży) zawładnął jednak Nitinowy bohater i Premam style.
    Nieźle radził sobie też Dulquar. Za to kiepsko znów Fahaad :(
    Ogólnie nadal w kinie mallu rządzą młodzi. Twórcy i aktorzy. I to fajnie.
    Choć miło też, iż jedną z najbardziej popularnych i cenionych heroin jest rozwódka i matka nastoletniej już córki, czyli Manju Warrier (nawet jeśli nie miała w 2015 roku hitu na miarę How Old Are You)

    Moje typy: Premam.

    Dosyć długo w ogóle nie chciałam tego filmu obejrzeć. Przekonana, iż co mi po kolejnej 'młodzieńczej love story' (to chyba bolly z małą domieszką tolly we mnie taki uraz zrodziły:P) Ale to nie do końca o to tu chodzi (choć tak, najbardziej lubię część coledżową:D), a zresztą Kerala robi i historie miłosne inaczej. Ciepło i z humorem. Na luzie. Naturalnie (Sai Pallavi, która stała się po filmie ulubienicą keralskiej młodzieży ma tym filmie zero makeupu, wcale nie perfekcyjną cerę, nieszczególną fryzurę i nosi zwyczajne bawełniane sari. Za to umie 'usadzić' i zmotywować młodych gagatków:P). No i nastąpił (w końcu:D) mój totalny zachwyt Nivinem, który świetnie poradził sobie z trzema różnymi wcieleniami. Dużo zabawy, sporo wzruszeń i cudowne camea reżyserskie. Premam to dla mnie jeden z filmowych prozaców :)

    Rozczarowania:  Nee-na, Lord Livingstone 7000 Kandi

    Do dziś nie rozumiem, skąd obecność Nee-ny na listach najlepszych filmów roku. Dla mnie to spore rozczarowanie: owszem, sam temat (portret młodej, zdecydowanie niekonwencjonalnie zachowującej się dziewczyny) może i obiecujący, ale realizacja kiepska. I aktorzy też średnio. Klapa.
    Ale casus Livingstone'a jest jeszcze boleśniejszy. Reżyser takich fajnych filmów jak North24 Kaatham czy  Sapthamashree Thaskaraha  z dobrymi aktorami nakręcił coś, co w zasadzie nawet trudno opisać, bo i jest jakimś dziwnym, nie trzymającym się kupy zlepkiem. Miało być pewnie kino przygodowe z ekologicznym przesłaniem, wyszła nawiedzona niestrawna chała:/

    Średniaki: Oru Vadakkan Selfie, Milli, Ivide, Ennum Eppozhum

    Komu podobało się tamilskie Sodhu Kavyum powinien też docenić Oru Vadakkan Selfie, bo to podobny styl zakręconej, inteligentnej łotrzykowskiej zabawy Ja nie do końca czuję się targetem takiego kina, dlatego 'tylko' średniak (niech będzie, że wyższy średniak)  Uwielbiam natomiast okołofilmowe smaczki - bohater marzy o asystowaniu Gauthamowi Menonowi, a film kończy cudowne cameo z sąsiedniej kinematografii:D W każdym razie Nivin po raz kolejny dobrze wyszedł na współpracy z Vineethem Sreenivasanem.
    W Milli Nivin robi za 'drugi plan'. Motywujący i wspierający, ale trochę nudny. Z drugiej strony cała historia głównej bohaterki też nie jest specjalnie fascynująca  - takie sztampowe 'od wycofanej dziewczyny z kompleksami do odnalezienia swojej drogi w życiu i spektakularnego triumfu'. Ogląda się miło (zwłaszcza, iż dawno chciałam zobaczyć Amalę Paul znów bez makijażu - tak jak się kiedyś poznałyśmy w Myynie) ale wiele po seansie w głowie nie zostaje.
    Biorąc pod uwagę rozbieżności względem oczekiwań kolejne dwa tytuły mogłyby się znaleźć i w dziale rozczarowań - ogólnie byłoby to jednak chyba nie całkiem fair wobec nich :P
    Może powinnam się już 'wyleczyć' z megaoczekiwań wobec filmów Shyamaprasada, ale jakoś nie bardzo mi to wychodzi. Ivide to niestety kolejny przykład filmu, któremu - mimo zdolnych aktorów - daleko do dawnego poziomu reżysera. Ogólnie miałam wrażenie, że za dużo tu 'grzybów w barszczu', a nic nie zostało zanalizowane naprawdę dokładnie. Największy niedosyt tyczy Prithvirajowego bohatera - potencjalnie najbardziej skomplikowanej, ergo ciekawej postaci. Może jednak Shyamaprasad powinien się trzymać raczej adaptacji  literatury niż sięgać po oryginalne scenariusze?
    Gdy po jakże udanym ekranowym powrocie Manju Warrier Sathyan Anthikand postanowił 'sparować' ją ponownie z Mohanlalem (z którym to stworzyła kilkanaście lat temu jedną ze złotych par molly) wydawać się mogło, że to nie może się nie udać. Zwłaszcza, że w Ennum Eppozhum mieli grać niebanalną parę: ona utalentowaną prawniczkę z zacięciem społecznym (prywatnie samotną matkę), on zgryźliwego reportera. Niestety wyszedł mocno przeciętny film - oglądalny, ale przynudnawy, a na pewno nie budzący zachwytów. Szkoda...

    Jeszcze do nadrobienia: Perariyathavar, Kanayaka Talkies, Ain, Ennu Ninte Moideen, Ottal, Charlie.

     


    KINO TAMILSKIE

    Produkcje Dhanusha
    Wydarzenia roku: Wielki sukces braci Rajów w ich pierwszym wspólnym  nie-remaku. 
    Producenckie sukcesy Dhanusha (Kaaka Muttai i Visaranai z sukcesami na międzynarodowych festiwalach, Naan Rowdy Dhaan jednym z największych kasowych hitów roku) i Suryi (wyprodukowanie powrotu żony w remaku How Old Are You  oraz Pasangi 2- ponoć popłuczyn po TZP, ale b.dobrze przyjętych w TN) 
    Nadal dobrze sprzedają się niskobudżetowe horrory komediowe.
    Topową heroiną roku jest kobieta po 30 - Nayan odnosi i sukcesy kasowe i artystyczne.

    Moje typy: Kuttram Kadithal, Kaakka Muttai, Naanum Rowdy Dhaan

    Filmów o nauczycielach w kinie indyjskim nie brakuje. Nie przypominam sobie jednak, aby któryś z nich pokazywał 'belfrów' w ten sposób co Kuttram Kadithal.  Jako osoby popełniające poważny, ale ludzki błąd i muszące się zmierzyć z jego konsekwencjami. Wewnętrznymi (psychologicznymi) i zewnętrznymi (opinia społeczna itp). Zdenerwowana zachowaniem pewnego ucznia młoda nauczycielka podnosi na niego rękę. Uderzony chłopak traci przytomność... Kolejny film do listy nader udanych debiutów w kinie indyjskim. Laureat zeszłorocznych Nationali zresztą.
    O historii dwóch braci z ćennajskich slumsów (i ich marzenia o zjedzeniu pizzy) pisano już sporo. Słusznie pisano - Dhanush i Vetrimaaran to producencki tandem ze świetną intuicją, a Manikandan to kolejny obiecujący młody indyjski reżyser. Najbardziej w tym filmie podoba mi się to, iż udowadnia on, iż o życiu w slamsach wcale nie trzeba opowiadać w minorowych tonach (bo inaczej to jest 'nieprawdziwe i koloryzowane':P) Kaaka Muttai to film ciepły, ale jednocześnie bardziej dla mnie prawdziwy w obrazie indyjskiej biedy od np. tak okrzyczanego na zachodzie Slumdoga:P
    A żeby nie było, iż podobać mi się może tylko niszowe, paralelowe  kino na liście moich 'hitów' kolejna produkcja Dhanusha - jak najbardziej z mainstreamu. W czym tkwi sekret Naanum Rowdy Dhaan? Moim zdaniem, podobnie jak w przypadku Vettai, w umiejętnej zabawie kliszami. Sama fabuła wydawać się może bowiem bardzo schematyczna (jest wannabe hero - albo rowdy - nie bardzo może się zdecydować^^, dziewczyna, której trzeba będzie pomóc, no i ci źli), ale z bohatera okazuje się taki hiroł/rowdy jak z koziej dupy trąba (jego mamuśka - cudowna Raadhika - ma znacznie więcej jaj od niego^^), no a i bohaterka chyba będzie raczej rządzącą stroną w tym związku^^ Znaczy lekko, zabawnie i z jajem:) A, i świetnie przedstawiona sprawa niepełnosprawności heroiny (bo przecież nie każdy głuchy jest też niemy, a gdy potrafi on jeszcze czytać z ust problemy komunikacyjne pojawiają się tylko w specyficznych sytuacjach)

    Rozczarowania: JK Enum Nanbanin Vaazhkai, Thani Oruvan

    O rozczarowaniu pierwszym tytułem już pisałam, na seans Thani Oruvan zdecydowałam się bez wielkiego przekonania, ale miałam nadzieję na przyzwoitą masalę kina akcji. Bo miało być tak inteligentnie i nowocześnie.. Tak, były komputery, pendrajvy, podsłuchy i inne wynalazki techniki, ale sam schemat niestety stary i nudny. Hiroł bez skazy, wygłaszający przy każdej okazji umoralniające gadki. Heroina niby wykształcona policjantka, ale zakochuje się w hirole po takiej właśnie gadce wobec niej i latająca za nim z tą miłością. Nieszczególnie przekonał mnie  też ów 'nowoczesny, wyrafinowany' badguy. Hello! Satyaraj już 30 lat temu grał takich zuych. Z dużo lepszym efektem. Aravindowi Swamiemu jakoś nie miałam ochoty bić braw czy kibicować bardziej od hiroła. Nikomu nie chciało mi się kibicować.

    O wszystkich już pisałam, więc odsyłam do tamtych opinii :)

    Jeszcze do nadrobienia: ha, chyba już nic ;)


    KINO TELUGU

    Wydarzenia roku:   Przede wszystkim oczywiście Baahubali. Megaprodukcja Rajamouliego, która zawojowała nie tylko telugowy BO, ale stała się ogólnokrajowym fenomenem. Pisałam już obszerniej o tym filmie na blogu, więc po szczegóły odsyłam do tamtej opinii :) 
    Można by jeszcze wspomnieć o sporym sukcesie Srimanthudu (którego oglądać jednak nie zamierzam, bo przeszlachetno-idealny-tylko 'klęknąć i się modlić doń' Mahesh wychodzi mi bokiem już dawno).
    W końcu jakiś sensowny pociotek z Megarodziny - Varun Tej imponuje wszystkim wyborem ról (i woli być aktorem niż gwiazdą). I serio przypomina młodego Chiru.
    Bardzo dobry rok dla Naniego (co mnie b.cieszy)
    I spektakularna klapa rozdmuchanego debiutu Akhila Akkineni (cieszy jeszcze bardziej:P)
    Topowa heroina tu także ma po 30 - Anushka robi to, co chce, a reżyserzy ustawiają się do niej w kolejce.

    Moje typy: Yevade Subramaniyam

    Niby nic odkrywczego: kolejna historia z cyklu, jak to młody japiszon odkrywa, co w życiu jest najważniejsze, ale sądzę temat 'być a mieć' wciąż wart jest przypominania, a twórcom YS udało się przedstawić sprawę w fajny, ciepły, zabawny sposób (i bez nadmiaru dydaktyki). Na dodatek z pięknymi plenerami Himalajów (bo to wyprawa tam zweryfikuje życiowe priorytety bohatera) i świetnie dobraną obsadą. I - jakkolwiek naiwne by to nie było - uwielbiam filmy, po których chcę być lepszą.

    Rozczarowania: dzięki bogu brak (trzymałam się z dala od starrowych rzeczy:P)


    Średniaki: Baahubali, Size Zero

    Pewnie może dziwić, że wsadziłam ostatecznie Baahubali do 'średniaków', ale jednak moich megaoczekiwań w pełni film nie spełnił. Niech będzie, że to 'wyższy średniak^^

    Gdyby Size  Zero skupił się na samej historii puszystej dziewczyny i jej ewoluującego poczucia wartości być może trafiłby wyżej. Bo bohaterka Anushki jest przeurocza, ma charakter i temperament (za to bohater Aryi - o zgrozo^^ - wychodzi na fit-nudziarza:P), a fakt, iż nie przez cały film jest pewna siebie i zadowolona ze swojego wyglądu dodaje jej tylko życiowej autentyczności (ile kobiet nie ma przynajmniej chwil, gdy popada w kompleksy i koniecznie chciałaby coś w sobie zmienić?). Niestety twórcy postanowili dołożyć do miłego rom-coma jeszcze jakże 'słuszne' przesłanie na temat odchudzania się. Zawsze byłam przeciwko szaleństwu na size zero (jak i na packi:P), ale ta część jest tak sztampowa, że zepsuła całość. Szkoda...

    Jeszcze do nadrobienia: Malli Malli Idi Rani Roju, Surya vs Surya, Bale Bale Magadivoy, Kanche