Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino światowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino światowe. Pokaż wszystkie posty

piątek, 18 sierpnia 2017

Rudi - poznając rodzinne strony Rudolfa Valentino ;)

W majowy weekend jadę na zwiedzanie bardzo zachwalanego nam przez naszą lektorkę od włoskiego Taranto. W trakcie kilkugodzinnej podróży pociągiem zapoznaję się z zabranymi 'na drogę' materiałami promocyjnymi tyczącymi ciekawych miejsc w Apulii. Staram się robić wcześniej research w necie, ale nieraz już dodatkowo coś ciekawego wpadło mi w oko właśnie przy przeglądaniu tych książeczek. Zerkam więc do części o Magna Grecia  i nagle bach! Czytam, że w pobliskiej Castellanecie urodził się Rudolf Valentino. I że jest tam muzeum mu poświęcone. Sprawdzam mapę w telefonie - mam to po drodze. Szybka decyzja, oczywiście wysiadam. Do Taranto mogę dojechać i na wieczór (cudów się nie spodziewam, a mam cały weekend), a jako kinoman nie mogę przecież przepuścić takiej okazji. Nawet jeśli nie jestem specjalną fanką akurat Valentino.  
Już na stacji orientuję się, że tak łatwo nie będzie. Dość typowo po włosku jest ona w szczerym polu, a miasteczko właściwe znajduje się jakieś 2-3 km od niej:P A ja jeszcze przeziębiona. Ale nic to, twardym trzeba być, więc dzielnie maszeruję pod górkę (takoż typowo po włosku:P) W międzyczasie zaliczając też deszcz (na szczęście po włosku krótki i w miarę ciepły)

Muzeum jest trochę ukryte w labiryncie uliczek starówki miasta, ale w końcu je  namierzam. Jak mi potem tłumaczą w środku, znajduje się ono w średniowiecznym budynku... dawnego opactwa. Cóż za anturaż dla pamiątek po pierwszym wielkim amancie kina :D
W środku spokój, jestem wygląda jedynym gościem, dlatego mogę liczyć na szczególne zainteresowanie obsługi. Kupuję bilet za jedyne 3 euro i pani z obsługi - tłumacząc mi, że najpierw obejrzę film o życiu aktora, a potem będę mogła sobie pozwiedzać ekspozycję - pyta (rozmowa toczy się po włosku), czy chcę wersję angielską czy włoską dokumentu. Hmmm... będąc we Włoszech staram się rozmawiać z lokalsami moim kulawym włoskim, ale film? Pytam ile trwają obie wersje. Nie są długie (ok. 20') i włoska jest trochę dłuższa. No to ambitnie decyduję się na italiano. Nie jest źle, zresztą co nieco o gwieździe wiedziałam już i wcześniej, a to głównie takie podstawy o przebiegu życia i kariery. Zaskoczenia przyjdą dopiero później, wraz z oglądaniem ekspozycji, bowiem pani z obsługi decyduje się mi potowarzyszyć i opowiedzieć wiele ciekawych szczegółów (których niekoniecznie doczytałabym się w wystawowych materiałach). Opowiada po włosku, zatem bycie ambitną to był dobry wybór, in English na pewno bym tyle się nie dowiedziała (jeśli w  ogóle). I nie szkodzi, że nie rozumiem jej w 100% - jest tego wystarczająco dużo, żeby się naprawdę zaciekawić. I może kiedyś jeszcze gdzieś doczytać :)


Nie miałam np. pojęcia, że Rudolf (znaczy tak właściwie to Rodolfo Alfonso Raffaello Piero Filiberto Guglielmi di Valentina d'Antoguolla, bo tak brzmiało pełne imię i nazwisko włoskiej gwiazdy hollywoodu, prościej zwanej Rudim) pisał też poezje. Z tego, co udało mi się zrozumieć z muzealnych próbek (powyżej) całkiem niezłe. Dostępny jest ich tomik zatytułowany Sogni ad occhi apert (czyli po angielsku: Day Dreams).
Fotosy z ról Rudiego...

Jest też kamera filmowa z tamtych czasów i nieliczne zachowane włoskie kopie filmów aktora. Jak mi wyjaśniono jest ich tak mało, ponieważ za czasów Mussoliniego filmy Valentino znajdowały się na 'indeksie dzieł zakazanych' i ich kopie były niszczone. Aktor odrzucił bowiem propozycję Duce, by zostać propagandową gwiazdą faszyzujących się wówczas Włoch.


W części poświęconej filmowym wcieleniom Rudiego zaskoczyła mnie też informacja, iż aktor kojarzący mi się bardzo z ówczesna manierą odbiegał jednak od innych gwiazd tamtej epoki i stosował coś, co można by chyba uznać za początki 'metody'. Mianowicie  starając się maksymalnie wcielić w daną postać dbał też o takie, mało popularne wówczas 'drobiazgi' jak historyczna zgodność kostiumów (często kupował je zresztą z własnych pieniędzy) 


Wreszcie ta naprawdę unikatowa część wystawy - poświęcona dzieciństwu przyszłej gwiazdy w rodzinnej Castellanecie. 
Jest zatem odtworzona sypialnia jego rodziców (ojciec pochodził z pobliskiej Martiny Franci, matka była Francuzką, której ojciec przybył tu budować lokalną linię kolejową). W tej sali, której klimat buduje wpadające delikatnie światło i muzyka z gramofonu, znajdują się także takie cenne pamiątki z późniejszych lat jak np suknia ofiarowana przez Polę Negri - najsłynniejszą partnerkę życiową Rudolfa. Choć dla jego kariery ważniejsza była chyba jego druga żona, Rosjanka Natasza Rambowa. To w głównej mierze ona stworzyła  wszak jego słynny wizerunek egzotycznego  kochanka.
Są także zdjęcia bliskich i małego Rudiego.  Wreszcie pamiątki szkolne i osobiste (zdjęcia poniżej).  Zegarek, spinki, listy, wypis z ksiąg parafialnych i świadectwa szkolne (Rudolf był fatalnym uczniem i zdaje się iż perspektywa wydalenia ze szkoły była jednym z istotnych powodów opuszczenia Castellanety. To była ponoć propozycja nie do odrzucenia;) Jest też teoria, iż Rudolf zostawił w rodzinnej miejscowości nieślubne dziecko - niechęć do poślubienia jego matki miałaby także przyczynić się do wyjazdu)


Jest też sekcja poświęcona prasie z epoki. Duża część nagłówków prasowych tyczy rozważań co do okoliczności nagłej przedwczesnej śmierci gwiazdy (sprawy okołogastryczne, określane do dziś syndromem Valentino, które doprowadziły do zgonu 31-letniego wówczas aktora wywołały wtedy sporo różnych spekulacji, łącznie z koncepcją podtrucia Rudiego. Rodzina żądała np. dodatkowej sekcji zwłok).

Wracając zamyślona na stację mijam przy jednej z głównych arterii  pomnik poświęcony aktorowi. oczywiście w anturażu z jednego z jego najsłynniejszych filmów, Syna szejka:



Nie wiem, czy zostanę fanką Valentino, ale mam naprawdę ochotę dowiedzieć się o nim jeszcze więcej. I obejrzeć coś więcej z jego filmów. Najlepiej tych mniej 'typowych' (coś z kostiumowych adaptacji literatury np?)

sobota, 18 sierpnia 2012

'Pranayam' (malajalam, 2011) vs 'Innocence' (Australia, 2000) - małe 'studium' porównawcze;)

Do stworzenia notki w takiej właśnie, poniekąd porównawczej, formie skłonił mnie wyczytany ostatnio news o protestach niedawnego zdobywcy Nationala dla najlepszego aktora, Salima Kumara, przeciwko przyznaniu nagrody stanowej dla Prayanam, bowiem film ów jest... właśnie remakiem Innocence:O  Jako, że planowałam już wcześniej zarówno obejrzenie Prayanam, jak i powtórkę seansu widzianego daaawno temu Innocence (na tyle dawno, żeby tylko ogólnie pamiętać, iż film zrobił na mnie spore wrażenie) postanowiłam połączyć obie sprawy i, przy okazji seansów, zweryfikować osobiście ową tezę:)  I - żeby sobie nie zepsuć 'dziewiczego' seansu Prayanam nieustannym szukaniem podobieństw do filmu Paula Coxa - zacząć właśnie od malajalamskiego filmu.
Może rozpocznę od tytułu, bo moim zdaniem w obu przypadkach jest on istotny w zrozumieniu, co chciał podkreślić reżyser (ogólnie zresztą uważam, iż tytuły filmów są ważne i dlatego tak mnie denerwuje, gdy ich nie rozumiem:/) Pranayam to 'miłość'. I zasadniczo o tym opowiada film Blessy'ego: o różnych rodzajach miłości. Bo chodzi tu nie tylko o wzajemne relacje pomiędzy trójką głównych, dojrzałych bohaterów: kobietą, mężczyzną, który był jej pierwszą miłością i jej obecnym mężem (zresztą tu Blessy dość szybko asekuruje się, iż w grę nie wchodzi żaden 'konflikt interesów' między panami, bo owa stara relacja to teraz już 'nie taka miłość':P) ale też między rodzicami i dziećmi (czy i wnukami), młodzieńczą miłość itp. 
No i moim zdaniem takie właśnie podejście do tematu stanowi jednak pewien problem: bo - poza tym, iż dało Mohanlalowi szansę na stworzenie świetnej roli niezależnego i pewnego swej wartości, choć sparaliżowanego faceta - ogólnie rzecz biorąc Blessy zbyt wiele naraz chce 'objąć', zbyt wiele przekazać widzowi (ale jednocześnie nie być zbyt kontrowersyjnym) i niestety wychodzi mu to nie do końca udanie, bo miejscami zbyt patetycznie, a miejscami zbyt sentymentalnie. To nie znaczy, iż Prayanam jest złym filmem - ale jest tylko dobrym, a ja pewnie spodziewałam się czegoś wyjątkowego i zachwycającego. Znaczy czegoś takiego jak właśnie Innocence:D
Bo Innocence to piękna, poruszająca i poetycka opowieść o miłości. Niewinnej, choć i jak najbardziej zmysłowej. Jednocześnie pierwszej i ostatniej, tyle że między jednym i drugim było 40 lat przerwy. W trakcie których obydwoje bohaterowie zbudowali sobie swoje, odrębne życia, jakąś tam stabilizację. A jednak ponowne spotkanie po latach zaowocuje czymś, dla czego będą gotowi to porzucić. I narazić się na śmieszność (bo przecież z jakimi reakcjami musi się liczyć zakochana 'jak nastolatka' starsza pani?). No właśnie, bo niby są już dorośli (nawet bardzo:)), ale czy na pewno patrząc społecznie ich związek jest łatwiejszy? Niemniej ich priorytety zdają się być jasno określone, bo jest w nich jakaś pewność, że robią dobrze (może to daje właśnie wiek?) Paul Cox nie porywa się na kompleksowy przekaz o 'różnych rodzajach i odcieniach miłości' (i dobrze:)), jego interesuje ta jedna wielka love story. I pewnie każdy może wymienić wiele takich filmowych (i nie tylko) opowieści (z Romeo i Julią czy Lajlą i Madźnu na czele), ale bohaterami ilu z nich byli 70-latkowie? No właśnie, i to czyni tę historię niezwykłą:) I podobny punkt wyjścia (trójka dojrzałych ludzi: kobieta, jej dawna miłość i obecny mąż - w Innocence zresztą zdecydowanie mniej obecny...), przy bardzo jednak innym jego rozwinięciu, nie czyni jeszcze z Prayanam remaku australijskiego filmu, przynajmniej nie w moich oczach. Być może Blessy się ciut inspirował, ale nie więcej...

piątek, 20 kwietnia 2012

Off Plus Camera 2012

Moja trzecia z rzędu wizyta na tym festiwalu (chyba się już przyzwyczaiłam;D) miała podobny wymiar i intensywność jak zeszłoroczna, znaczy byłam przez 3 dni i obejrzałam 7 filmów (oraz zaliczyłam 4 spotkania z twórcami), czyli bez szaleństw (a może nawet z małym poczuciem niedosytu - ale chyba lepsze to, niż kryzys nadmiaru jak za pierwszym razem:P)

Zaczęłam od małego akcentu indyjskiego - dokumentalnego 'Pink Saris', opowiadajacego o działalności Gulabi Gang - założonej przez Sampat Pal organizacji kobiet w różowych sari. Sampat, która sama przeszła niemało (wydana za mąż jako dziecko, upokarzana i bita przez rodzinę męża, w końcu od nich uciekła...) stara teraz pomagać innym kobietom (a raczej dziewczynom), będącym w podobnie trudnej sytuacji. Można chyba powiedzieć, że próbuje działać jako ktoś w rodzaju mediatora... A każdy, kto ma jakieś pojęcie o sytuacji w Indiach, zapewne domyśla się, iż łatwe to nie jest...Film znalazł się w sekcji Women make movies, ale równie dobrze można by rzec samo 'Woman movie' (jakaż ładna errata do mojego niedawnego cyklu 'kina kobiecego':))
O silnej (choć filigranowej) kobiecie opowiada też najnowszy film Luca Bessona 'The lady'. Reżyser pokazał losy birmańskiej działaczki politycznej, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla - Aung San Suu Kyi, bardziej od takiej psychologicznej strony. Jak bowiem mówił on na poseansowym (absolutnie fantastycznym!) spotkaniu, chciał w swym filmie przedstawić nie tyle pewne wydarzenia, mechanizmy organizacji 'ruchu oporu' (o których każdy chętny może sobie sam poczytać), ale raczej pokazać portret osoby (albo raczej osób) - niby zwykłych, a przecież  tak niezwykłych (takich herbertowsko 'wiernych sobie', swym wartościom - pomimo ceny). Osób, bo w moim odbiorze równie ważnym bohaterem jak Aung jest grany przez Davida Thewlisa (tez był na festiwalu i miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu z nim) jej mąż ('najbardziej wyrozumiały i wspierający na świecie':)).
 
Z pokazów specjalnych byłam jeszcze na 'Terrim'- nowym (drugim) filmie laureata pierwszej Off Camery:)   Tytułowy Terri to otyły nastolatek, który - jak pewnie nietrudno się domyślić, nie ma w związku z tym lekko (zwłaszcza jeśli chodzi o kontakty z rówieśnikami). Mnie w tej opowieści o inności, tolerancji i dorastaniu (w sumie temat raczej dość 'zgrany') najbardziej urzekła jednak interesująca relacja bohatera z dyrektorem szkoły (a może bardziej sama postać owego dyrektora?). Bo jako całość film średni.

Największym rozczarowaniem festiwalu był dla mnie kolejny seans - Szekspir by Ralph Fiennes, czyli 'Coriolanus'. Aktorzy świetni, ale co z tego, skoro pozostałam w dużej mierze obojętna wobec całości... Może w końcu powinnam się oduczyć 'rzucania się' na wszelkie szekspirowskie adaptacje (vide i zeszłoroczne festiwalowe doświadczenia z Burzą Taymor), zwłaszcza te uwspółcześniane, bo jednak klasyczny szekspirowski język w zestawieniu z w miarę bliskimi nam czasami 'kupiłam' chyba tylko w Romeo i Julii Lurhmana.

 Ale nie samym  anglojęzycznym kinem żyje człowiek (a przynajmniej ja:D), a sekcja kina izraelskiego aż się prosiła o chociaż 'liźnięcie':) Wybrałam więc dwa filmy. Nominowane do Oscara Footnote to historia ojca i syna, którzy zajmują się pracą naukową w podobnej sferze (badania nad Talmudem), ale mając do tego zupełnie różne podejście. Bardziej nowoczesny (i 'luzacki') syn odnosi znacznie większe sukcesy, co trudno 'przełknąć' ojcu - zwolennikowi bardziej konserwatywnej szkoły. A pewnego dnia zdarzy się pewna pomyłka, która wystawi ich już i tak trudne relacje na jeszcze poważniejszą próbę.
Drugi film, Konserwator, to także historia rodzinna i jej centralnym punktem także jest starzejący się mężczyzna (renowator antyków), który nie bardzo potrafi znaleźć wspólny język ze swoim synem (a ten z kolei nie bardzo rozumie pasji swego ojca...). Wydaje się, iż ojcu łatwiej porozumieć się z młodym pracownikiem swego zakładu, który staje się jakby jego 'przybranym synem'. Ale sytuacja zacznie się jeszcze bardziej komplikować...

Pewnie dwa filmy to za mało, żeby wydawać jakąś opinię o danej kinematografii (może widziałam i wcześniej parę filmów izraelskich, ale w tej chwili kojarzę tylko jeden - z IPLEX-owego przeglądu LGTB, też ciekawy), ale taka 'próbka' niewątpliwie zachęciła mnie do sięgnięcia po więcej. Bo jest w tym kinie coś takiego 'ludzkiego', mądrego, a jednocześnie ciepłego:)

Na koniec chyba mój kinematograficzny debiut (bo wątpię, żebym wcześniej widziała film filipiński:D), czyli 'The woman in the septic tank'. Odjechany film o ... realizacji film niezależnego (temat jak w sam raz na taki festiwal,nie?^^), na którym świetnie się bawiłam (wyśmiewaja sporo rzeczy ze światka filmowego, choćby takie trzy sposoby gry aktorskiej - cudo!:D fragment opowiedziany w konwencji 'musicalowej'- czad!!  no i dopiero w trakcie seansu douczyłam się, co to w sumie jest ów septic tank - cudna to scena:D) 
 
Paru interesujących rzeczy oczywiście nie udało mi się zobaczyć (ale czy tak nie jest zawsze?), a pogoda była głownie do kitu, ale i tak było fajnie i pewnie wrócę na Camerę znów za rok:)

środa, 28 marca 2012

Kochajmy Muppety!

Jako całość nowa, pełnometrażowa wersja nie jest za specjalna, ale gdy na ekranie pojawiają się 'stare, dobre Muppety' to jest to! Siła sentymentu? Może:) W każdym razie chciałam się podzielić tym czadem^^






 Ps.Pewnie jubileuszowa (setna) notka winna być bardziej 'specjalna' ('wystrzałowa'^^), no ale trudno:P

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

For Roseanna / Roseanna's Grave (1997)

Są filmy, które nas zachwycają, ale nie mamy specjalnie do nich ochoty wracać, zwłaszcza w chwilach złego humoru, czy tzw. 'doła'...A i są i tzw 'antydepresanty' właśnie, takie, na samo wspomnienie których poprawia nam się humor. Do takich należy u mnie i Roseanna's Grave, który to ostatnio z wielką przyjemnością sobie odświeżyłam:)
Urokliwe, spokojne miasteczko we Włoszech. Marcello jest właścicielem knajpy, który jednakże zachowuje się dosyć dziwnie. Jak nie reguluje ruchem ulicznym, żeby nie doszło do wypadku, to wyrywa ludziom papierosy z ust, czy odmawia im kolejnych drinków, wiedząc o ich chorobach. Prozdrowotny szaleniec? Niezupełnie:) Marcello ma swój cel (a w zasadzie obietnicę do spełnienia). Jego ukochana żona Roseanna jest śmiertelnie chora i prawdopodobnie nie zostało jej już dużo życia. Przyjmuje ten wyrok dość spokojnie, ma jednak jedno marzenie: chce być pochowana na miejscowym cmentarzu (gdzie leży już jej córeczka). A zostało na nim już tylko kilka wolnych miejsc natomiast jego rozszerzenie jest niemożliwe, bo właściciel przylegającego do cmentarza gruntu odmawia jego sprzedaży. Marcello staje więc na  głowie, by spełnić ostatnie życzenie żony i nie dopuścić, by zabrakło jej miejsca na pochówek na owym cmentarzu (rezerwacja/wcześniejszy wykup mogiły nie wchodzi w grę). Czy jednak uda mu się uchronić wszystkich wokół przed śmiercią, do czasu gdy nie odejdzie Roseanna?

Nie wiem na czym to polega, ale największymi pochwałami życia bywa właśnie wiele z filmów 'ze śmiercią w tle'. Roseanna's Grave to też film pogodny, pełen uroku i humoru i... pełen życia. Film, który momentami wzrusza, momentami bawi i który ogląda się z uśmiechem na twarzy i ciepełkiem koło serca. To chyba dość nietypowa rola jak na emploi Jeana Reno  - przynajmniej mnie się kojarzy raczej z 'twardszymi' rolami, a tu to taki przeuroczy romantyczno-komediowy amant, facet, który kocha swą żonę nad życie i chciałby jej przychylić 'nieba do stóp' (nawet jeśli ma być nim ów grób. I nawet jeśli miałby przez to zwariować:P). Mercedes Ruehl kojarzę przede wszystkim z brawurowej (i Oscarowej) roli w The Fisher King. Jej Roseanna to kobieta 'z krwi i kości',  baba z 'charakterkiem' - taka, którą można kochać na zabój, ale może i doprowadzić do furii...
Można nazwać ten film komedią romantyczną, ale ma i elementy komediodramatu, czy czarnej komedii... I ma piękną włoską muzykę w tle:) Ja mam do niego w sumie tylko jedno zastrzeżenie: dlaczegoż u diabła we włoskiej mieścinie wszyscy mówią po angielsku??

czwartek, 23 czerwca 2011

Pogorzelisko / Incendies (2010)

Kanada. Podczas odczytywania testamentu swej matki, dorosłe już bliźnięta Simon i Jeanne ze zdziwieniem dowiadują się, że mają brata oraz  że  ich ojciec - o którego śmierci byli przekonani - wciąż żyje. Ostatnią prośbą zmarłej Nawal jest, by rodzeństwo odnalazło ich obydwu i przekazało im zapieczętowane listy. Podjęte poszukiwania doprowadzą jednak rodzeństwo także do odkrycia prawdy o własnej matce, o której przeszłości jak się okazuje nie mieli pojęcia... A była to bolesna historia, tak jak bolesne są losy tytułowego pogorzeliska, czyli ogarniętego krwawą wojną Libanu, skąd jak się okazuje pochodziła Nawal. 
Odkryta prawda będzie też  trudna i szokująca dla dzieci Nawal i trudno nawet powiedzieć, by wyzwalała i oczyszczała...Bo wydaje się tego chyba zdecydowanie za dużo jak na  odporność czy wytrzymałość człowieka. I trudno chyba pozostać obojętnym na ten ładunek krzywd, cierpienia i bólu. Pewne zbiegi okoliczności czy rozwiązanie mogą wydać się nieprawdopodobne, czy nawet jak rodem z telenoweli, ale czy nie można by tego powiedzieć i o  niektórych antycznych tragediach? (a notabene, film powstał na podstawie sztuki). A tu oglądamy na ekranie współczesną tragedię. Trzymającą w napięciu, przejmującą, świetnie opowiedzianą i bardzo dobrze zagraną. O której niełatwo zapomnieć po seansie...
I - jeśli to może być dla kogoś dodatkową rekomendacją - także ponagradzaną w Toronto, Wenecji, na Warszawskim Festiwalu Filmowym czy nominacją do Oscara.

czwartek, 14 kwietnia 2011

Off Plus Camera 2011

Czyli moja druga z rzędu wizyta na tym festiwalu filmowym. Nadal ma swoje wady (czytaj: spory bałagan organizacyjny), ale zachęca ciekawy program, no i Kraków oczywiście:) W tym roku nie skusiłam się na karnet, w związku z tym nie miałam aż takiego 'parcia', że muszę zobaczyć jak najwięcej i moje 'festiwalowanie' było zdecydowanie mniej intensywne (nie przekraczałam dwóch seansów dziennie), czyli na dłuższą metę zdrowsze chyba:D Starałam się wybierać filmy w miarę różnorodnie, z różnych kinematografii i paneli tematycznych (choć oczywiście wszystkich choć 'liznąć' znów się nie udało...). 
W sumie obejrzałam 8 filmów (licząc ze znanym mi już wcześniej Black), z czego najbardziej zachwyciło mnie hiszpańskie 80 dni z panelu kobiecego, bo to takie kino jakie uwielbiam: ciepłe, inteligentne, zabawne i wzruszające, a to wszystko ze zdecydowanie nie najmłodszymi  (za to cudownymi!) bohaterkami. Które to niespodziewanie spotykają się po latach. Strasznie się cieszę, że ten film trafi też u nas do normalnej dystrybucji kinowej i zdecydowanie polecam:)   Podobała mi się też nastrojowa koreańska Poezja, film także z dojrzałą wiekowo bohaterką, której życie zmienia kurs poezji i pewne wydarzenie związane z wychowywanym przez nią wnukiem, irlandzkie My brothers o podróży trzech nieletnich braci za zegarkiem dla umierającego ojca oraz  (będące aktualnie także 'normalnie' w kinach) polskie Erratum, stanowiące zapis spowodowanego pewnym wydarzeniem 'rachunku sumienia' głównego bohatera (ogólnie wychodzi, że taki motyw zmiany pod wpływem jakiegoś wydarzenia najbardziej chyba łączył oglądane przeze mnie filmy)..
 
Ciut zawiodłam się natomiast na francusko-hiszpańskich Chicas (na które skusiłam się za sprawą nazwisk pań: Yasminy Rezy, Carmen Maury i Emanuele Seigner) - złe nie było, ale trochę jednak takie nijakie, znaczy nie wiem do końca, co reżyserka chciała przekazać...Ale najbardziej rozczarowało mnie i tak kino amerykańskie, czyli nowy film Petera Weira Niepokonani (jak to trafnie określono w jednej z recenzji trochę takie 'przygody Stasia i Nel', a po Weirze oczekuję jednak znacznie więcej... choć samo spotkanie z reżyserem bardzo sympatyczne:)) oraz szekspirowska Burza Julie Taymor (kompletnie nie trafił do mnie jej pomysł na tę adaptację).   
Natomiast festiwalową 'wisienką na torcie' była oczywiście wizyta Biga z Jaya i córką na festiwalu. Cudowna pomimo wszystkiego, co zaprezentowali organizatorzy przede wszystkim za sprawą Bachchanów, którzy okazali się prezentować wielką klasę, ciepło i skromność. A słuchanie recytacji Amitabha (z komentarzami!:D) to czysta przyjemność. I nawet bardzo mi nie szkoda nie zdobycia autografu, wrażenia, jakie mi zostały po  tym wtorku są znacznie cenniejsze:)  Mam nadzieję, że naprawdę wróci tu jeszcze (z filmem czy bez). I w przyszłym roku na Off Camerze  mógłby być znów ktoś z Indii - chyba się już do tego przyzwyczaiłam:P