Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino marathi i bengalskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino marathi i bengalskie. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 lipca 2020

Srijit, Aparna i Kaushik Ganguly - kino bengalskie na Amazon Prime

Na koniec mojej Amazonowej przygody jeszcze przegląd filmów bengalskich :)


  2019

 

Vinci Da  

 


Prawdziwy zakręcony odjazd z kolejnym ciekawym filmowym zawodem w roli głównej. Jeśli narzekaliście kiedyś na poziom charakteryzacji w indyjskich filmach powinniście zobaczyć, co potrafi zrobić tytułowy bohater tego filmu (Vinci to od fascynacji Leonardo:D). Niestety branża filmowa zdaje się nie doceniać jego prostetycznego talentu. Znajdzie się jednak ktoś, kto zechce go wykorzystać - niestety w dość niecnych celach... I zaczyna się kryminalna intryga oparta na 'zabawie twarzami'. Inteligentna i przewrotna. Czy Vinciemu uda się wyjść z opresji?  Polecam bardzo.
 

Ghawre Bairey Aaj

 


Aparna klasycznie i politykująco. Reżyserka wzięła tym razem na warsztat wydaną również w Polsce powieść Tagore'a Ghare Bairey (po polsku Dom i świat). Historia jest trójkątowa: dwóch przyjaciół z dzieciństwa o obecnie zupełnie  różnych poglądach, a pomiędzy nimi kobieta, która jest żoną jednego a zaczyna się fascynować drugim. Oryginalnie chodziło o różnicę zdań w kwestii formy walki o niepodległość (znaczy czy po gandyjsku czy rewolucyjnie z bronią z w ręku),  tu nasz rewolucjonista przeszedł od młodzieńczej działalności naksalickiej do prawicowego politykowania w duchu hindutvy, pozostał jednak charyzmatyczna postacią, która jak najbardziej może zafascynować bardziej niż stateczny mąż o umiarkowanych poglądach. W bonusie można usłyszeć, jak brzmi Międzynarodówka po bengalsku! (chwilę zajęło, zanim odkryłam, skąd ja znam tę melodię:D)

 

 Jyeshthoputro  (potrzebne indyjskie IP)

 


To miał być film Rituparno Ghosha i choć ostatecznie nakręcił go Kaushik Ganguly w klimacie tej kameralnej psychodramy zdecydowanie czuć ducha Ghosha.  Jyeshthoputro to starszy brat. Gwiazda filmowa, która powraca w rodzinne strony na pogrzeb ojca. Zgodnie z tradycją to on powinien poprowadzić obrzędy pogrzebowe. Ale czy na pewno ma do tego większe prawo od swego młodszego brata tylko z racji zwykłego starszeństwa? To ten młodszy został w  domu i opiekował się ojcem... Jest też aspekt artystyczny - podczas gdy Indrajit (jakkolwiek by się nie starał pozostać 'normalny') jest jednak gwiazdą poniekąd zmanierowaną przez filmowy biznes, Parto pozostał wierny teatrowi... I nie dostaniemy oczywiście jasnych rozwiązań i odpowiedzi.
 

 

Shah Jahan Regency (potrzebne indyjskie IP)

 


Srijit wziął się za adaptację klasycznej bengalskiej powieści Chowringhee, będącej mozaiką wątków, widzianych oczami młodego recepcjonisty (w tej roli Parambrata) tytułowego hotelu Shah Jahan. Podobnie jak w klasycznej adaptacji tejże powieści (z 1968 roku, niestety - mimo Uttama w obsadzie - jakoś jeszcze nie obejrzałam) także ta wersja ma charakter multistarrera z aktualną aktorską śmietanką tej kinematografii. Niewątpliwie ma swój klimat (taki właśnie bengalski, Chowringhee to zresztą dzielnica Kalkuty), świetną oprawę muzyczną (Anupam Roy oczywiście, którego uwielbiam) i dobrze się ogląda, choć chyba liczyłam, że wątki będą bardziej różnorodne (a trochę wyszło, że wszystko kręci się wokół zawiedzionych/niespełnionych - z różnych względów - miłości).

2018

  

Generation Aami (2018)

 


Nastolatkowego kina w bengalskim wydaniu chyba jeszcze nie widziałam. Znaczy kina o nastolatkach i ich problemach, a nie że 'jak dla nastolatków'.  Bardzo sprawnie zrealizowana opowieść na dość zgrany już ogólnie temat pokoleniowych różnic i problemów w komunikacji, wynikających oczywiście głównie z tego, że dzieci chcą dokonywać własnych wyborów (nawet jeśli okażą się one błędami), a i coraz bardziej widzą niekonsekwencję (by nie rzec hipokryzję) pouczających ich rodziców.
 

Drishtikone  (potrzebne indyjskie IP)

 


Skusiłam się na Prosenjita u Kaushika Ganguly'ego ale zachwytów nie było. Nawet mimo sztucznego oka Prosenjita, który gra tu tracącego wzrok prawnika podejmującego się poprowadzenia  sprawy, która doprowadzi go do problemów... Kawałek kryminalnego thrillera, kawałek pozamałżeńskiego romansu, ale gdzieś tych 'thrilli' zabrakło.

wtorek, 9 czerwca 2020

"Mumbai Pune Mumbai" (1-3) i inne amazonowe filmy marathi z Muktą Barve

Mój amazonowy przegląd filmów marathi upłynął dość niespodziewanie - ale bardzo przyjemnie -  z Muktą Barve. Kto oglądał Jogwę powinien pamiętać tę aktorkę. Kto nie widział tego filmu, zdecydowanie powinien to nadrobić.  Bo to kawał fantastycznego kina i do dziś nie rozumiem, czemu Mukta nie dostała za niego Nationala. Za to jej kariera ruszyła po nim z kopyta i tak to trwa do dzisiaj. Gra sporo i ciekawie, co myślę pokażą tytuły, o których za chwilę.
Mukta nie jest jednak gwiazdą, która zdaje się tylko na filmowe propozycje (z czym jak wiadomo - zwłaszcza z upływem lat - różnie może być). Zaczynała od teatru i nigdy go nie porzuciła (a trzeba dodać, że ma i profesjonalne przygotowanie w tym kierunku - nie, nie szkołę aktorką, ale uniwersytecką teatrologię. Z dyplomem z dramatu!), założyła też firmę producencką - w której produkuje właśnie spektakle teatralne. Gra również dużo w telewizji,  a i radio jest jej nieobce. Jednym słowem - multimedialna kobieta:D

Mumbai Pune Mumbai

 

Zaraz po Jogwie Mukta zagrała w kolejnym przełomowym dla swej kariery filmie. W bolly franczyzowe sequele to  dawno standard, ale dla kina marathi nie i to właśnie Mumbai Pune Mumbai stał się pierwszym filmem tej kinematografii, który dorobił się aż trzech części, a para Barve-Joshi zyskała status 'złotej 'pary' (porównywalny do tego SRK i Kajol). Gdzieś tam ten tytuł obijał mi się oczywiście o uszy wcześniej, ale omijałam go w przekonaniu, że to zapewne jakaś durnawa komedia (w czym utwierdzały mnie te kolejne numerki). Teraz zdecydowałam się w końcu sprawdzić, co to. I to jest zasadniczo rom-com. No, niech będzie że familijny (zwłaszcza kolejne części).


Pierwsza jest zachwycająco prosta i urokliwa. Pamiętacie Before Sunrise, w którym to świeżo poznani bohaterowie snują się całą noc po Wiedniu? To tu jest podobnie tyle, że w Punie. Znaczy Gauri przyjechała z Mumbaju, na spotkanie z zaaranżowanym jej przez rodziców chłopakiem. Jest zdecydowana odrzucić tę propozycję, ma jednak problem ze znalezieniem adresu i prosi o pomoc grającego w ulicznego krykieta Gauthama. Kończy się tak, że spędzają ze sobą cały dzień chodząc po mieście i gadając o wszystkim. Nie znają nawet swoich imion, zwracając się do siebie nazwami miast z których pochodzą (Gautham jest dumnym punijskim localsem i nie omieszka tego nieraz podkreślić). Co fajne, żadnemu z nich nie brak ciętego języka, a narracja odbywa się bardziej z jej perspektywy. Całość trwa około półtorej godziny i mieści się w tym tylko jeden klip. Jest uroczo, świeżo i naprawdę zabawnie. Na koniec zaś dostajemy przewrotny twist na dworcu (a gdzie by indziej:D). Zdecydowanie miałam niedosyt i dlatego zaraz sięgnęłam po nakręconą 5 lat później część drugą.
  

Druga część rozpoczyna się decyzją mieszkających od jakiegoś czasu razem bohaterów o ślubie. Zatem oczywiście pojawiają się obie ich rodziny.  Jak bowiem wiadomo, zakochać można się w jednej konkretnej osobie, ale poślubia się całą rodzinę. W miejsce urzekającej kameralności pierwszej części dostajemy więc tłum ludzi ze swoimi koncepcjami na temat małżeństwa. Które są oczywiście różne... Jest wciąż zabawnie, ale pewna niezwykła atmosfera gdzieś uciekła. Wzrasta też czas trwania filmu i ilość tradycyjnych klipów. Szczęśliwie narracja wciąż prowadzona jest bardziej z perspektywy bohaterki, która to w miarę zbliżania się terminu ślubu nabiera coraz więcej wątpliwości co do tego, czy podejmuje właściwą decyzję... Bo miłość to jedno, a poważne zobowiązanie na całe życie to drugie. To jednak familijny rom-com, więc finał chyba nikogo nie zaskoczy ;) Zresztą inaczej nie byłoby powstałej w ubiegłym roku części trzeciej.  Wprawdzie moim zdaniem lepiej by było, żeby jej już nie było, ale kto by tam słuchał mojej opinii. W trójce bowiem w życiu bohaterów pojawia się nieplanowana ciąża. I niestety coraz więcej dziwnych pomysłów scenariuszowych. Pojawiają się wprawdzie wciąż i ładne momenty (ojciec bohatera!), ale ich procent względem całości zdecydowanie spada. Mumbai Pune Mumbai okazuje się zatem raczej potwierdzać fakt, że kolejne sequele zwykle bywają coraz gorsze, niż stanowić wyjątek w tej kwestii. Jeśli zatem niedługo twórcy zdecydują się i na czwartą część, to ja po nia siegać już nie zamierzam.
Niestety z całej serii tylko Mumbai Pune Mumbai 3 jest dostępna na Amazonie bez ograniczeń lokalizacyjnych (dwie pierwsze części tylko na indyjskim IP).

2019


Wedding Cha Shinema

 


Big fat indian wedding cinema, czyli film z kategorii 'nie odkrywamy Ameryki, ale mile spędzamy czas'. Główna bohaterka jest młodą lekarką z Mumbaju, która trafia na staż do małego miasteczka. Tu zakochuje się w miejscowym chłopaku i postanawia wyjść za mąż z pompą. Czyli także kręcąc specjalny 'pamiątkowy' okołoślubny film. Do tego właśnie zadania wynajęta zostaje grana przez Muktę Urvi. Dla ambitnej dokumentalistki 'kręcenie wesela' nie jest z pewnością zleceniem marzeń, ale nie bardzo może odmówić. Okazuje się jednak - oczywiście:D - że jest to pouczające życiowo doświadczenie. A  będące pochwałą spokojnego życia na prowincji przesłanie filmu w dzisiejszych postpandemicznych czasach, gdy wszyscy zwolniliśmy i zaczęliśmy trochę inaczej układać priorytety, wydaje się nader aktualne.

Smile Please 

 

 

Nandini - podobnie jak Urvi - jest ambitną kobietą, która skoncentrowała swoje życie wokół związanej z mediami kariery. Tyle, że nie kręci filmów ale fotografuje. Wprawdzie założyła rodzinę, ale nie do końca jej z nią wyszło. Z mężem dawno się rozstała, z dorastającą córką też nie ma najlepszego kontaktu. Tymczasem pojawiające się niespodziewanie pierwsze objawy demencji zdają się rujnować także będącą dotąd jej głównym życiowym motorem karierę zawodową. Jak poradzić sobie z perspektywą zapomnienia wszystkiego, co się dotąd znało i wiedziało? Tematycznie skojarzył mi się od razu także świetny Still Alice. Co jednak odróżnia Smile Please od amerykańskiego filmu - i co mnie poruszyło najbardziej - to  wątek młodego 'przybysza z zewnątrz', który staje się - jak mówi córka Nandini - 'ich supermanem'. O takiej stronie dramatu związanego z tą straszną chorobą dotąd bowiem nie myślałam.


Aamhi Doghi (2018)

 


Świetne feminocentryczne kino z zaskakującą rolą Mukty. Aamhi Doghi to niezwykła historia kobiecej przyjaźni. Niezwykła, bo przyjaźń dotyczy macochy i jej pasierbicy. Savitri wychowywała się bez matki, a w praktyce i bez ojca, który trzymał córkę na dystans i w zasadzie powierzył opiekę nad nią niańkom i służbie. Gdy ojciec postanawia ożenić się powtórnie i to z dziewczyną niewiele starszą od nastoletniej wówczas Savitri ta czuje się zdradzona. Wkrótce ciekawość jednak zwycięża i między dwoma totalnie różnymi kobietami nawiązuje się szczególna więź. Nie widziałam jeszcze takiej Mukty. Zawsze kojarzyła mi się z silnymi aktywnymi bohaterkami, tu jej Ammi godzi się z wszystkim i niczego dla siebie nie chce. W przeciwieństwie do wiecznie buntującej się i kontestującej Savitri. W jej wycofanym spokoju kryje się jednak siła, który Savitri dopiero nauczy się doceniać... I klucz do uwolnienia prawdziwych emocji.

Mogra Phulaalaa

 

 

Na koniec film bez Mukty, ale z jej ekranową 'złotą połówką', czyli Swapnilem Joshim w roli głównej. Mogra Phulaalaa przywodzi na myśl klimat middle cinema z kina hindi lat osiemdziesiątych. Jest w nim podobny urok i 'mały światek' zwykłych, nieidealnych, ale naprawdę sympatycznych ludzi. Nie sądziłam np, że postać maminsynka zamiast mnie irytować może mnie urzec, a tu właśnie tak się stało. Wszystko jest bowiem kwestią odpowiedniej narracji i charakteryzacji bohaterów. I jeśli Sunil przez ponad 30 lat nigdy nie przeciwstawił się decyzjom matki to znaczy, że nie było dostatecznej tegoż potrzeby. Nastąpi ona, gdy zamiast czekać dalej na efekt poszukiwania mu przez mamę odpowiednio godnej kandydatki na żonę Sunil znajduje sobie takową sam. I to kobietę 'po przejściach'... W ramach pokazywania konsekwencji samodzielnego wyboru partnera życiowego kino indyjskie najczęściej miota się pomiędzy drogą cierpiętniczo-łzawego podporządkowania się, a radykalnym buntem (połączonym z zerwaniem więzi rodzinnych), stąd tym bardziej podoba mi się pokazanie, że istnieje też pośrednie, nazwałabym je 'asertywnym', wyjście. Można być bowiem łagodnie stanowczym. Tu emocji też nie brak, ale są na dużo bardziej stonowanym poziomie. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że bohaterowie poznają się i zakochują w sobie przy okazji.. wystawiania opartej na mahabharatowych wątkach sztuki, w której to grają główne role. A Sunil jeździ uroczą czerwoną Vespą!

 

niedziela, 15 kwietnia 2018

Jogwa (2009) - czemu mamy żyć w strachu?

Ciąg dalszy przerzucania postów z b.pl. Tym razem - na wiosenno-Nationalowej fali (ten obraz zdobył 5 National Awards: dla najlepszego filmu społecznego, dla aktora, za muzykę i dla pary playback singerów) - o jednym z moich ulubionych filmów marathi.

Akcja Jogwy toczy się na południu, w Karnatace, w społeczności wyznającej kult bogini Yellayamy (jednej z inkarnacji bogini Kali). Kult ów zakłada istnienie specjalnie wybranych 'sług' bogini: kobieta to jogtini, a mężczyzna - jogta. Owi 'wybrańcy' traktowani są przez innych na pół z czcią, a na pół z pogardą. Mają porzucić wszystko, całe swe dotychczasowe życie, natomiast nie mają prawa do miłości, małżeństwa czy posiadania dzieci. I mają świadczyć usługi seksualne członkom danej społeczności. Mężczyzn dodatkowo traktuje się jak eunuchów i mają obowiązek nosić sari i bransoletki. I taki los spotyka parę głównych bohaterów...
Gdy poznajemy Suli widzimy młodą, pełną życia, radości i energii dziewczynę. Ale w jednej chwili jej życie zmienia się totalnie (nie napiszę po jakim 'znaku' uznano, że 'jest przeznaczona bogini', bo to się nie mieści w głowie, nawet jak się na własne oczy zobaczy i usłyszy). W trakcie obrzędu podobnego do normalnych zaślubin zostaje poświęcona Yellyamie. W społeczności innych 'wybranych' pozna Tayappę, mężczyznę zmuszonego włożyć sari i zostać 'jogtą'. Oboje będą próbowali się buntować, ale czy uda im się skutecznie sprzeciwić przesądom i tradycji?
Jogwa to historia, przy której widz często ze zdumienia otwiera szeroko oczy i która porusza serce. Film o ludziach, którym pełne zabobonów i 'sztywnej' wiary środowisko, w którym żyją, nie dało wyboru, a jednak oni chcą sobie prawo do tego wyboru wywalczyć. O tym, jak potrafią zranić najbliżsi. I jak odszukać w sobie siłę i przestać się bać. I że czasem najbardziej 'prawdziwy facet' to ten w sari (a tych w spodniach by należało lać i patrzeć, czy równo puchną).
Zachwycił mnie już początek filmu: gdy to Suli w sumie w jednym momencie z rozszczebiotanej dziewczyny przechodzi do totalnie odmiennego stanu, nie mówi kompletnie nic i tylko jej twarz zdradza targające nią podczas rytualnych obrzędów emocje. To jest świetnie zrealizowane i kapitalnie zagrane. Podobnie jak choćby scena, w której Tayappa z kolei głośno i bardzo mocno wylewa swe emocje wobec rodziny, która to zgotowała mu taki, a nie inny głos. Zresztą mogłabym wymieniać takich scen dużo więcej i wciąż stoją mi one przed oczami...
Strasznie się cieszę, że Upendrę Limaye'go nagrodzono Nationalem dla najlepszego aktora, bo absolutnie na niego zasłużył. I szkoda, że Mukcie Barve się to nie udało (jak dla mnie zasłużyła zdecydowanie bardziej od Priyanki).
Muzyka (kolejne Nationale) jest po prostu przepiękna! Tradycyjna, magiczna i nastrojowa. Moja absolutnie ukochana piosenka to przepiękna poruszająca Nationalowa ballada Jeev Rangala (uprzedzam jednak, iż klip może spoilerować):
 


Scena z tego klipu wzbudziła też pewne protesty (a tak się zastanawiałam, czy to tak bez echa przeszło i otóż okazuje się, że nie). Znaczy niektórzy 'obrońcy moralności' uznali pewne rzeczy za wulgarne.
Poza Nationalami Jogwa zdobył też wiele innych nagród w kraju i za granicą (w tym 4 nagrody stanowe).
Ja ze swej strony film naprawdę gorąco polecam. Takie kino Indie powinny wysyłać w świat. 

piątek, 17 kwietnia 2015

Mahanagar (1963) - Madhabi idzie do pracy



Z każdym kolejnym obejrzanym filmem Raya upewniam się, jak krzywdzące jest postrzeganie go głównie przez pryzmat 'reżysera od Trylogii Apu' (czyli specjalisty od portretowania biednej indyjskiej prowincji). Tymczasem Ray potrafi świetnie sportretować i psychologiczne rozterki gwiazdy (vide Nayak) i dobrze sytuowaną dziewiętnastowieczną klasę średnią rodem z powieści Tagore'a (vide Charulata) i uboższą współczesną wielkomiejską klasę średnią - jak ma to właśnie miejsce w Mahanagar. Pozostając w przekonaniu, iż Indie to 'brud i bieda' łatwo bowiem przeoczyć fakt, iż w połowie XX stulecia (podobnie jak w Polsce po 2 wojnie światowej) także w Indiach (przynajmniej w dużych miastach, takich jak Kalkuta, gdzie toczy się akcja filmu) dokonywał się ważny społeczno-ekonomiczny przełom, w efekcie którego coraz więcej kobiet 'wychodziło z domu' i podejmowało pracę zawodową. Nie był to jednak jak u nas proces wspierany 'propagandowo' przez ówczesną władzę, ale po prostu konieczność ekonomiczna. Taka właśnie sytuacja tyczy bohaterki filmu, szczęśliwej żony i matki. Aarti (cudowna i absolutnie przepiękna Madhabi Mukherjee) nie chce iść do pracy, żeby realizować swoje ambicje, 'wyrwać się z domu', w którym się nudzi itp. Ona po prostu widzi, jaka jest sytuacja (że zarobki jej męża dawno przestają wystarczać na potrzeby rodziny - zwłaszcza że jest to rodzina 'rozszerzona', obejmująca obok ich dziecka także siostrę i rodziców Subraty) i chce wesprzeć, 'odciążyć' męża... Satysfakcja z pracy, niezależności, którą ona daje, przyjdzie dopiero z czasem (gdy zacznie być chwalona za wyniki, dostanie pierwszą pensję, potem podwyżkę, a i zobaczy, jak sprawdza się w samym kontakcie z ludźmi, klientami...) Podobnie niebanalny jest portret jej męża (i podobną - subtelnie pokazaną, ale psychologicznie znaczącą - ewolucję przechodzi jego postać). Na samym początku Subrata deklaruje głośno, że jest tradycjonalistą i jego zdaniem miejsce kobiety jest w domu, nie jest on jednak 'typowym' męskim szowinistą. Po prostu tak został wychowany i początkowo nie wyobraża sobie innego podziału ról. Jednak to on sam  znajduje żonie ofertę pracy, pisze jej list motywacyjny i wspiera w jej obawach wobec jasno wyrażanej dezaprobaty swego ojca wobec tego pomysłu ("przejdzie mu, jak za pierwszą pensję kupisz mu okulary, których od dawna potrzebuje"). I nawet jeśli sukcesy jego żony w nowej pracy  (zresztą też bardzo interesującej - i nowej wówczas na rynku - bowiem Aarti zostaje salesmanką sprzedająca sprzęt AGD metodą door-to-door) zaczynają w nim budzić coraz większą niepewność (miało to być dodatkowe, tymczasowe źródło dochodów dla rodziny, tymczasem zaczyna wyglądać, iż powodzi się jej w pracy lepiej niż jemu...), a i podejrzliwość, to ostatecznie nie kończy się to dramatycznym kryzysem, a przepiękną sceną wsparcia i zaufania (niektórzy krytycy wprawdzie piszą, że to wygląda zbyt hollywoodzko, ale przecież nie można się zawsze przejmować zdaniem krytyków:P).
Nie jest to jednak jedyny wątek w filmie. Ważny i ciekawy jest także obraz relacji w pracy Aarti: zarówno jeśli chodzi o jej szefa, jak i koleżankę z pracy, Edith - Angloinduskę (która też stanie się częścią nowo odkrytego przez Aarti świata i możliwości). Interesujący jest także portret ojca Subraty  - przedstawiciela tego pokolenia, które (w odróżnieniu od samego Subraty) już nie jest w stanie zrozumieć i zaakceptować nowej sytuacji i zmian..  
Mimo kompleksowości owego portretu epoki oraz zniuansowania swych bohaterów Mahanagar nie jest jednak ani jakimś ciężkim w odbiorze filmem, ani też nie ma dziś głównie wartości 'historycznej'. Gdy zresztą dwa lata temu (czyli po 50 latach od premiery) jego zrekonstruowana wersja trafiła ponownie do kin  dominowały opinie, jak bardzo w swej zasadniczej warstwie jest to obraz wciąż bardzo aktualny. I takie powinno być dobre kino.
Brytyjski zwiastun odnowionej wersji: 

Ps. Aaa...no tak, i to był filmowy debiut Jayi (zagrała młodszą, kończącą właśnie szkołę, siostrę Subraty)

środa, 25 lutego 2015

Filmowy przegląd 2014 roku - 'próbki' z kina marathi, bengalskiego i ... pendżabi ;)

Wracam do podsumowania ubiegłego roku. W którym dotarłam wreszcie bardziej na północ - ale jeszcze nie do kina w hindi ;)

 Timepass (marathi)

Jestem fanką Raviego Jadhava od czasu obejrzenia genialnego Natrang. I to dlatego zdecydowałam się w końcu obejrzeć Timepass - mimo poczucia, że mam już trochę dość tych, mocno ostatnio obecnych w kinie marackim, nostalgicznych 'opowieści z dzieciństwa' (czy nastolęcych lat). Nawet jeśli to, co widziałam do tej pory (choćby zrobiony przez Jadava poprzednio Balak Palak) się mi podobało. Zaczęłam więc oglądanie tej historii o pierwszej miłości ubogiego chłopaka i dziewczyny z dobrego domu dość nieufnie, na pewien dystans. Z czasem jednak 'kupiła' mnie ta zwyczajna opowieść: swą delikatnością, prostotą, emocjami, prawdziwością młodych bohaterów i ich otoczenia...  I nawet się już nie denerwuję zapowiadaną kontynuacją:P Bo przywiązałam się do bohatera na tyle, że jestem gotowa mu dalej kibicować - żeby faktycznie teraz udowodnił, że to było coś prawdziwego, znaczącego, a nie tylko ów tytułowy timepass (no i jestem ciekawa, jak to zrobi:D)

Chotushkone (bengalski)

Drugi film Srijita bez Prosenjita i - podobnie jak debiut - znów świat filmu. Ale inaczej, bo bardziej z suspensem. Tajemniczy producent zatrudnia czwórkę reżyserów do pracy nad nowelowym projektem. Każdy z nich ma wyreżyserować jedną nowelkę, a zleconym tematem przewodnim całości jest... śmierć. Przeciekawym pomysłem było zatrudnienie do głównych ról prawdziwych reżyserów i to takich 'z różnej półki' (zarówno wiekowo, jak pod względem rodzaju kina, z jakiego są znani), a jednocześnie mających za sobą też i doświadczenia aktorskie (jedni mniejsze - jak Goutham Ghoose, inni większe - jak Aparna czy Parambrata). Akcja toczy się trochę wielopłaszczyznowo: poza sferą bieżących relacji (i samochodowej wyprawy na spotkanie z owym tajemniczym producentem) mamy też 'przebłyski' dawnych czasów (niektórzy z bohaterów znają się dość dobrze od dawna, zresztą cała relacja Triny i Dipto to jedna z moich ulubionych rzeczy w filmie), oglądamy także 'zajawki' ich pomysłów na owe tematyczne nowelki filmowe (mnie się najbardziej podobały dwie pierwsze:D) - i długo nie możemy być pewni, do której sfery przynależą owe intrygujące, stylizowane kadry, które widzimy na samym początku filmu... No i jest też narastające napięcie. Można chyba oglądać ten film i bez orientacji w 'bengalskim światku' (znaczy jako zwykłą suspensową fabułę), ale - podobnie jak przy Autographie - traci się wtedy pewną 'podskórną' warstwę (w każdym razie ja miałam dodatkową frajdę z tego, że trochę mi się w pewnych momentach jakby zacierała granica między postacią, a odtwarzającą ją osobą). No i fajnie wiedzieć choćby, że dla odtwarzającego rolę Dipto Chiranjeeta ten film był podobnym przełomem  jak dekadę wcześniej dla Prosenjita filmy Rituparno (znaczy pokazał aktorski talent bardzo popularnego, ale mało poważnie dotąd traktowanego gwiazdora), a w roli producenta pojawia się na chwilkę kolejny (czyli już piąty) znany reżyser:D. Najwięcej obiekcji budzi zakończenie - ja aż takich problemów z nim nie mam, tak czy siak z pewnością warto zobaczyć Srijitową 'zabawę' kinem.

Punjab 1984 (pendżabski)
Rzadko oglądam filmy pendżabskie, bo i trudno mi trafić na coś sensownego z tej kinematografii (a ichniejsze wersje kolorowych romansideł 'przejadły' mi się po 2-3 tytułach). Ten tytuł zapowiadał się zupełnie inaczej. Ciekawie (zwłaszcza, gdy lubi się - jak ja - poznawać indyjską historię najnowszą przez kino). Tytułowy rok odnosi się oczywiście do niechlubnej kwestii pogromów sikhów po zabójstwie Indiry Gandhi. To wydarzenie odbiło się boleśnie na losach niejednej pendżabskiej rodziny. To opowieść o losach jednej z nich. Dramat której rozpoczyna się, gdy ojciec zostanie zabity podczas pielgrzymkowej wizyty w Amritsarze. Po tym zdarzeniu spokoju nie zazna już ani uznany (chcąc-nie chcąc) za terrorystę syn, ani niewiele z tego wszystkiego rozumiejąca, ale desperacko walcząca o swych bliskich matka. Nie wszystko w tym filmie zachwyca (zwłaszcza, gdy zna się choćby podejmujące podobną tematykę, a jednak lepsze, bo subtelniejsze Gulzarowe Maachis). Wolałabym np. żeby zamiast postaci 'bojowego' syna więcej czasu poświęcono matce (to było znacznie ciekawsze, a - świetna - Kirron miałaby więcej do zagrania), ale są sceny, które niewątpliwie robią wrażenie (trudno chyba zapomnieć finał z prawdziwymi matkami, trzymającymi zdjęcia swoich zaginionych/zabitych synów, a bardziej 'fabularnie' jestem zachwycona choćby tym, jak została zrobiona scena aresztowania wracającego z pola bohatera), no i jakże fantastycznie  (i naturalnie) funkcjonuje w tym filmie pendżabska muzyka, którą uwielbiam. A i jeszcze cudowny, podły Pawan Malhotra:P Może i chciałoby się jeszcze więcej (znaczy więcej niuansów), ale to pierwszy pendżabski film, który będę naprawdę dobrze wspominać.

 

Obejrzane wcześniej:   Jaatishwar, Apur Panchali, Highway (b), Fandry (m)
Czekam na dvd:   Yellow, Ek Hazarachi Note, Dr Prakash BabaAmte, Happy Journey (m)

poniedziałek, 16 lutego 2015

Indrani (1958) - kochać to patrzeć razem w tym samym kierunku

Zapowiedziałam w poprzednim poście 'zwieńczenie Uttamowo-Suchitrowej trylogii', tymczasem oto kolejny z rzędu post poświęcony tej parze:P Wiem, że tetralogia to tak już nie bardzo brzmi, ale skusiłam się na Walentynki z Uttamem i Suchitrą a jeden z filmów okazał się tak interesujący, że grzech byłoby o nim nie napisać:)  Takiej bohaterki - wykształconej i niezależnej - jaką pokazuje ten film sprzed prawie 60 lat, mogłoby bowiem pozazdrościć wiele współczesnych produkcji z Indii.
Tytułowa Indrani pochodzi z niezbyt bogatej rodziny (i wychowuje ją samotnie ojciec), ale jest świetną uczennicą. Gdy wyjeżdża na studia do Kalkuty, zaprzyjaźnia się z Jayanti, a potem poznaje jej starszego brata, Sundarana. Młodzi 'wpadają sobie w oko' i od razu wychodzi niezależność bohaterki: to ona bowiem proponuje chłopakowi, żeby się pobrali (fakt, że jego sytuacji nie ułatwia, iż mimo świetnego dyplomu, od 2 lat nie może znaleźć pracy) i skutecznie rozwiewa jego obawy, z czego się utrzymają. Potem jedzie sama do swego ojca, żeby go poinformować (poinformować, niekonieczne prosić o zgodę:P), że się zakochała i zamierza poślubić swego wybranka (a na obiekcje ojca względem pochodzenia chłopaka - 'jaki kapłan da Wam ślub'? - błyskawicznie odpowiada: 'weźmiemy tylko 'rejestrowany':D). Tak, ta dziewczyna zdecydowanie wie, czego chce. Ale mieszkanie kątem u teściów za przyjemne nie jest, zatem intratna i prestiżowa propozycja pracy (dyrektorki szkoły, na dodatek z 'mieszkaniem służbowym') dla Indrani zdaje się być zbawieniem. Jednak sytuacja, w której to ona go utrzymuje (a co gorsze, z czasem coraz bardziej daje mu odczuć, kto 'w tym domu rządzi' i ustala zasady) nie sprzyja utrzymaniu szczęśliwego związku. Coraz bardziej sfrustrowany sytuacją Sundaran znosi i tak dużo (już dokonany przez Indrani podział pokoju na jej i jego część i określenie zasad dostępu jednej osoby do części drugiej powinien wywołać poważną reakcję), w końcu jednak (przy zarzucie podważania jej 'dyrektorskiego  'prestiżu') przelewa się czara goryczy...  
To nie jest jednak film o tym, jakim złem jest niezależna kobieta. Nie jest to także (choć przez pewien czas może to tak wyglądać:D) film z socjalistycznym przesłaniem, że to materializm jest źródłem wszelkich problemów. Ostatecznie - przynajmniej moim zdaniem - Indrani opowiada bowiem o tym, że żeby zbudować udany związek musi być on tworzony wspólnie, przez dwójkę równoprawnych, mających własne zdanie i liczących się ze sobą partnerów. Takim partnerem nie jest ani nadmiernie dominująca Indrani, ani zbyt uległy i pozbawiony poczucia własnej wartości Sundaran i w obojgu muszą dokonać się zmiany. Tak by byli w stanie budować coś razem. Pochwała opartego na partnerstwie związku w filmie z lat 50? Ha! A na dodatek w kasowym wówczas filmie:) Na pewno do jego sukcesu przyczyniła się i wiadoma para w rolach głównych i przepiękna muzyka (naprawdę, prawie wszystkich piosenek chce się słuchać i słuchać ponownie, więc nie jestem w stanie wybrać i tu zaprezentować po prostu jednej), ale jednak to nie jest tak, że znane, lubiane twarze i chwytliwe piosenki starczą, żeby zrobić z każdego niezupełnie rozrywkowego fabularnie filmu kasowy hit (na co jest wiele starszych i nowszych przykładów). 
Film w częściach na YT (z ang napisami)

środa, 5 listopada 2014

Regionalne świeżynki: Ulidavaru Kandante, Apur Panchali, Saivam, Thegidi

Zanim przejdę do relacjonowania wrażeń z moich corocznych zaduszek filmowych (które już trwają) chciałam nadrobić jeszcze opinie o kilku nowych produkcjach filmowych. Z różnych kinematografii regionalnych. Poza telugowymi (bo o tych już notka była)  i mallu (bo tych tyle, że muszą poczekać na zbiorcze oglądanie do grudnia:P)

Ulidavaru Kandante (kannada, 2014)
W kinie kannada ostatnio dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy. Mocno wchodzą (wywołując odzew nie tylko chyba w Karnatace) młodzi twórcy ze  świeżymi, niebanalnymi pomysłami. W zeszłym roku furorę zrobiła Lucia Pawana Kumara, w tym mamy Ulidavaru Kandante Rakshita Shetty'ego. Z wykształcenia zresztą  inżyniera, który pracował jako programista, zanim nie doszedł do wniosku, iż jego prawdziwe powołanie tkwi jednak gdzie indziej. Zajął się teatrem, potem trafił do kina, najpierw jako aktor, a  - po wielkim zeszłorocznym sukcesie filmu z jego udziałem (ponoć świeżej love story) - postanowił zrobić całkiem swój film. Jak wskazuje już sam tytuł ('jak widzieli to inni/pozostali') jasna jest inspiracja reżysera Rashomonem: mamy pewne mroczne zdarzenia i - wynikłe z dziennikarskiego 'śledztwa' - pięć różnych relacji w kwestii, co i jak właściwie zaszło. Ale - co widać już chyba po samym zwiastunie - mamy tu też inspiracje stylem Tarantino (zwłaszcza w niektórych częściach, bo i - co jest także interesujące - każda z opowieści ma swoje tempo i  klimat, pasujące do jej bohatera). Jest zatem sporo zakręconego odjazdu (głównie za sprawą granego przez samego Rakshita Rishiego), ale i trochę sentymentalnie (część z matką) i trochę lirycznie (kocham Kishora w roli zakochanej pierdoły<3) Czyli poniekąd jak kilka filmów w jednym (a w ciekawszej formule niż klasyczna masala).
Po promie można też chyba dostrzec a'la tarantinowskie użycie muzyki w filmie. To naprawdę fantastyczny, świetnie budujący klimat filmu OST (i nie mówię tu li o piosenkach). Z ciekawostek technicznych to ponoć także pierwszy film kannada nakręcony całkowicie w systemie sync sound (czyli z nagrywanym równocześnie dźwiękiem/dialogami). Warto zobaczyć.

Apur Panchali (bengalski, 2014)
Każdy szanujący się kinoman (nie tylko ten wielce obeznany z kinem indyjskim) powinien chyba wiedzieć, kim jest Apu. Tytułowy bohater trylogii S. Raya to jedna z najbardziej ikonicznych dziecięcych postaci kina. A jednak grający tę rolę w pierwszej części Subhir Banjeree zniknął w pomroce dziejów. Nie zagrał w  niczym więcej.  Zwiastun Apur Panchali przywołuje podobne casusy zapomnianych dziecięcych aktorów: chłopca ze Złodziei Rowerów, z E.T., z Brzdąca... Pamięci ich wszystkich Ganguly poświęcił ten film. Osią fabularną opowieści staje się próba zaproszenia sędziwego już Subhira na festiwal celebrujący jego słynne (i jedyne) wcielenie. Dlaczego nie pojawił się nawet w kolejnych częściach trylogii Apu? Czy żałuje, że jego życie potoczyło się tak, a nie inaczej? Z opowieści Subhira nie przebija specjalnie gorycz aktorskiego niespełnieniaWięcej w tym stoickiej akceptacji tego, co przyniosło życie. A jeśli irytacja to bardziej tym, że po tylu latach wciąż ciągnie się za nim ta jego jedyna rola.  A jednak ów jakiś wręcz magiczny związek Banjeeree'go z Apu jest tu tu wyraźnie zaznaczony. Zresztą to najpiękniejsze fragmenty  w  filmie: gdy widzimy Subhira w zwyczajnym życiu, a w scenie jak z Pather Panchali,  w sytuacji jak Apu, reagującego identycznie jak on. Pięknie jest to zrobione. Kaushik Ganguly urzekł mnie już przy Shabdo. Tym filmem potwierdził tylko swą klasę jako reżysera. Ta niespieszna, poetycka historia nie przemówi pewnie do każdego. Ale to piękny hołd nie tylko dla dziecięcych aktorów, ale i dla Rayowego klasyka.

 Saivam (tamilski, 2014)
 
Za sprawą silnego nurtu madurajskiego sprzed kilku lat prowincjonalne kino tamilskie kojarzy się zapewne wielu osobom z trudnymi w odbiorze i przygnębiającymi opowieściami. Ale tamilska prowincja nie musi być taka i Saivam to kolejny (po Vaagai Sooda Vaa czy Pannaiyarum Padminiyum) przykład na jej lżejsze, cieplejsze (można by powiedzieć bardziej 'keralskie') oblicze;) A przy okazji dowód, że nawet notorycznie kopiujący (mniej czy bardziej legalnie)  reżyser może zrobić w końcu coś bardziej własnego (zresztą na końcu pada nawet deklaracja, iż podobne wydarzenia skłoniły kiedyś jego rodzinę do przejścia na wegetarianizm). I od początku czuje się ten kameralny, ciepły klimat. Niezależnie od tego, że relacje między członkami rodziny zdecydowanie najlepsze nie są. W tej sytuacji nie dziwi, że  - gdy kapłan sugeruje, iż problem może tkwić w niezrealizowanej dotąd dawnej obietnicy wotywnej - wszyscy od razu skwapliwie chwytają się tego wyjaśnienia.  Bo przecież najłatwiej uznać, że to niedopełnienie złożenia obiecanej ofiary za szczęśliwe wyjście z wypadku odpowiada za rodzinne nieporozumienia, brak pracy czy niemożność zajścia w ciążę. Znalazło się proste 'wyjaśnienie', kozioł (tu akurat kogut:P) ofiarny, można zatem odetchnąć z ulgą. I to jak reżyser pokazuje fałszywość takiego myślenia (że nie tędy, w magicznych rytuałach, tkwi droga do szczęścia i naprawy rodzinnych relacji) jest dla mnie tu cenniejsze od samych (ładnie zresztą pokazanych, nie nachalnie) zalet wegetarianizmu. Szkoda tylko, że pewien upierdliwy gówniarz (bo nie da go się go inaczej nazwać:P) dostał po uszach tak późno. Dziewczynka za to przeurocza. I fajnie zobaczyć znów Nassera w ciekawej roli (za dużo przygłupów czy prostych zuych przy hirołach ostatnio grał), bo jego dziadek budzi i sympatię, ale i respekt. Ogólnie film nie tylko chyba dla indiofili, niemniej trzeba znać znaczenie pewnego, istotnego tu nader (jedna z najbardziej poruszających scen w filmie oparta jest głównie na jego wykorzystaniu) gestu:
 

Thegidi (tamilski, 2014)
Ostatnio w kinie tamilskim  coraz lepiej radzi sobie niezależne (choć w sensie fabularnym wcale nie takie znów niszowe) kino gatunków. Thegidi, podobnie jak ubiegłoroczna Pizza oparte jest w dużej mierze na suspensie, tyle że tu raczej w formule kina detektywistycznego. Młody detektyw, który przyjechał do miasta i bardzo stara się wybić w zawodzie dostaje swe pierwsze poważne zlecenie. Wydaje się, że wszystko idzie w dobrym kierunku - zbiera dla agencji, w której pracuje cenne informacje,  ale wszystko się oczywiście skomplikuje, gdy do chłopaka dotrze, że tak naprawdę najbardziej jego informacje wykorzystują chyba sprawcy tajemniczych zbrodni, bo wszyscy, których śledził stają się kolejnymi ofiarami... Wspominam o Pizzy nieprzypadkowo: odtwórca roli głównej, Ashok Selvan, przegrał z Vijayem Sethupathim starania o tamtą rolę, za to zastąpił go w mniej ponoć udanym sequelu. W międzyczasie obaj aktorzy spotkali się za to na planie innego filmu z podobnej 'półki', czyli Soodhu Kavyum. No i cóż... moim zdaniem Ashok nie ma talentu i charyzmy Vijaya, ale akurat w takiej specyficznej roli jego raczej ograniczona plastyczność nieźle się sprawdziła.  Niemniej film mnie aż tak nie zachwycił (fakt że kino detektywistyczne to i niekoniecznie moja bajka). Ale cieszy, że takie filmy u Tamili powstają (i na dodatek całkiem nieźle się sprzedają).

środa, 2 lipca 2014

Filmowy przegląd 2013 roku - aneks

Także już zwyczajowo chciałam powrócić do przeglądu indyjskich filmów minionego roku, 'uzupełniając' go o tytuły z  listy 'do zobaczenia', które w międzyczasie udało mi się obejrzeć (przeważnie dlatego, że wreszcie wyszły na dvd).

Pandiyanadu (tamilski)
Suseenthiran to reżyser tyleż ciekawy co nierówny. Potrafi zrobić zarówno dobre, kameralne kino (Azhagarsamiyin Kudhirai dostało nawet Nationala), jak i regularnego 'komercyjniaka' (z 'dnem dna' w postaci Rajapatti). Vishal to aktor, który przez lata miał opinię sztampowego mass hiroła, ale odkąd zagrał u Bali zdecydowanie odważniej eksperymentuje ze swymi rolami i w tej chwili jego wybory wydają się być ciekawsze niż np te Suryi. Poza tym zostały mu chyba jakieś ciągoty do grania postaci z jakąś  ułomnością:D U Bali jak wiadomo grał zezowatego (ponoć ewenement w kinie nie tylko indyjskim, ale i światowym), w tegorocznym Naan Sigappu Manithan jego bohater cierpi na narkolepsję, a w Pandiyanadu gdy się denerwuje (znaczy głównie, gdy ma zagadać do dziewczyny, która mu się podoba) to...się jąka. I to też mnie ujęło:D Fabularnie filmowi bliżej do hiroł movie, ale nie jest stricte sztampowo, bo i ów bohater nie taki dzielny i niezwyciężony (w zasadzie cały film raczej bardziej unika 'starć' z przeciwnikami, dopiero pod koniec się faktycznie bije), a i wątek uczucia do tej dziewczyny (przez które się i wpakuje w kłopoty) też okazuje się dość niebanalny i wcale nie rozwiązany: 'i żyli długo i szczęśliwie'.


Ship of Theseus (hindi)
Dość długo 'obchodziłam' ten film z daleka. Przestraszyła mnie chyba trochę panująca wokół niego aura (jeśli komuś się wydaje, że w kinie indyjskim nie ma autorskich projektów, które nawet koneserom ambitniejszego kina może być trudno dooglądać to mało znaczy jeszcze z niego widział:P) W końcu postanowiłam jednak spróbować.  Dobra wiadomość jest taka, że to dobry, ale i oglądalny film:D Świetnie zrealizowany i zdecydowanie 'o czymś'.  Swoją drogą nie wiem, jakim cudem, czytając wszak wcześniej niemało o filmie, jakoś 'przegapiłam', że ów tytułowy paradoks (znaczy na ile po wymianie jakiegoś elementu statku jest on nadal tym samym statkiem) odnosi się tutaj do kwestii transplantacji organów, ale to faktycznie bardzo interesujące zagadnienie i ujęte tu w różnych płaszczyznach. Jakkolwiek z pewnością potrafię zatem dostrzec i docenić zalety filmu (na płaszczyźnie bardziej intelektualnej) mam z nim jednak jeden malutki problem: po prostu mnie nie zachwycił/urzekł (a lubię jak oglądane kino to ze mną robi).



Nadan (malajalam)
Kamal to - podobnie jak Suseenthiran - także reżyser dość nierówny. Początek Nadan - z cudownymi sekwencjami z historii keralskiego ruchu teatralnego (powiązanego zresztą, a jakże, z ruchem komunistycznym) -  zapowiadał naprawdę fajną rzecz. Taką o ginącej sztuce i tradycji (co mi się zresztą skojarzyło trochę z  telugowym Krishnam Vande Jagadgurum - którego jednak nie mam odwagi obejrzeć:P), a scena, gdy to bohater,  prowadzący z dziada pradziada klasyczny teatr, idzie na pewną baaardzo nowoczesną sztukę i w końcu nie wytrzymuje tego, co się dzieje na scenie i 'wybucha', wydała mi się jakże bliska i odbywającym się u nas dyskusjom o kierunku rozwoju teatru. Niestety, moja radość nie trwała długo, bo okazało się, że Kamal postanowił przedstawić raczej 'dramat artysty'. Z nadmierną dawką wielce melodramatycznych (a dość przewidywalnych) scen.  Szkoda :/


Pune 52 (marathi)
Kiedy straciłam już nadzieję, że uda mi się obejrzeć to marackie neo noir, którego plakaty i trailer obejrzane ponad rok temu wyglądały tak ciekawie, niespodziewanie dystrybutor wrzucił je na YT.  Skorzystałam więc natychmiast z okazji, no i niestety nastąpiło rozczarowanie.  Nie jestem jakąś wielką fanką kina noir, ale sięgając po taki film spodziewam się pewnych konkretnych rzeczy charakterystycznych dla owej konwencji, a w Pune 52 - mimo tego, że głównym bohaterem był prowadzący różne śledztwa prywatny detektyw, który pewnego dnia poznaje tajemniczą kobietę (czyli niby wszystko 'klasycznie') - zabrakło mi jednak oczekiwanego klimatu mroku i suspensu. Bardziej przypominał bowiem dramat 'w trójkącie' (a i to nie bardzo frapujący). Nadal też nie bardzo mogę się przekonać do Girisha Kulkarniego jako aktora. Najbardziej w klimatach noir utrzymana jest czołówka i ona wzbudziła moje największe zainteresowanie.



 Philips and the Monkey Pen (malajalam)
Uwielbiam keralskie kino dziecięce. Jest z jednej strony bardzo ciepłe, z drugiej nie 'lukrowane' (jak nie przymierzając choćby tak 'okrzyczane' TZP:P) i nieraz są i momenty,  które potrafią 'zmrozić krew w żyłach' (tu taki właśnie był, gdzie mnie po prostu ścisnęło w gardle i tyle). Mocno osadzone w rzeczywistości, ale to wcale nie musi wykluczać i elementów magicznych (Innocent jako Bóg - czaaad!), bo przecież taki jest i świat dziecka:) Zwykły, a niezwykły. 10-letni Sanoop, który dostał za swą rolę nagrodę stanową, jest przeuroczy (nawet jeśli i niezły z niego w filmie urwis), a Jayasurya w roli jego ojca przekochany.



Punyalan Aggarbatis (malajalam)
Nieczęsto chyba można zobaczyć w kinie indyjskim tematykę małej przedsiębiorczości (w sensie obrazu realnych problemów związanych z założeniem i prowadzeniem swego biznesu, a nie firmy, która stanowi głównie tło do romansu  bohaterów - vide np. BBB - i od razu cudownie 'kwitnie'), a o tym jest ten film. Co z tego bowiem, iż bohatera pomysł na biznes jest niebanalny, a więc potencjalnie rynkowo ciekawy (chce robić kadzidełka  ze słoniowych odchodów:D), skoro cały czas stają mu na drodze jakieś przeszkody: jak nie z samym zarejestrowaniem firmy, to z hartalem (czyli strajkiem 'komunikacyjnym') - poznanym zresztą przez mnie przy okazji niedawnego keralskiego North24Kaatham. Tu jednak ów strajk zdecydowanie nikomu - poza organizatorami - nie służy. Zaciekawił mnie fakt, że bohater decyduje się pozwać jego organizatorów do sądu - ciekawe, na ile w praktyce są i takie precedensy? (wcale bym się nie zdziwiła, jakby było ich i sporo, zważywszy, że choćby w Kerali potrafi być i kilkadziesiąt hartali rocznie). Nie jest to może film, który zachwyca (trochę zbyt niemrawo się dla mnie jednak toczy), ale - jak mówię - stanowi ciekawy obraz indyjskiej rzeczywistości.

 Miss Lovely (hindi)
Wiele osób wierzy, że w Indiach powstaje tylko 'grzeczne' kino. Bez śmiałych scen, golizny, a niektórzy wciąż są przekonani, że tam się i całować nie wolno:P. Część fanów bolly zresztą to właśnie do tego kina przyciąga. Prawda jest jednak znacznie bardziej skomplikowana. I o tym opowiada ten film. O kinie indyjskim, o jakim wiele osób nie ma pojęcia. Tandetnym (sporo osób by pewnie powiedziało, że bolly z definicji jest tandetne, ale nie o tę 'wypasiona tandetę' mi akurat teraz chodzi:P) i wyuzdanym. Miss Lovely pokazuje to, czego oczekiwałam po filmowej biografii Silk Smity (która przecież, pod koniec swej niedługiej i jakże burzliwej kariery, grała też w tzw. filmach blue, czyli niskobudżetowym kinie erotycznym) - mroczny, brudny świat pokątnych filmowych interesów, gdzie rządzi tylko zysk, a ludzkie uczucia sprawiają, że przegrywasz Którego nie ogląda się z uśmiechem na ustach nucąc kolejną chwytliwą piosenkę. Bo to nie 'lukrowane' Dirty Picture (z zasadą 3E). Można oczywiście stwierdzić, że nie tego się oczekuje po bolly. Ale warto myślę wiedzieć, że takie kino też tam jest. Że filmowy indyjski światek to nie tylko bajkowe gwiazdorskie kariery i czerwone dywany, ale ma i takie oblicze.

Club 60 (hindi)
Nie każdy aktor - niezależnie od swego talentu - ma tyle szczęścia, żeby pożegnać się z widzami w naprawdę dobrym stylu. Ciekawą rolą w fajnym filmie. Takie szczęście miał ostatnio np. Thilakan, a teraz Farooque Sheikh. Rola pogrążonego w depresji lekarza, który uczy się ponownie (a może nawet wreszcie) cieszyć się życiem to bowiem bardzo godne pożegnanie z tym aktorem. Lubię takie ciepłe, 'grzejące serce' kino. Nawet jeśli jest przewidywalne (vide choćby finał), to daje zastrzyk jakże potrzebnego uśmiechu (nie mylić ze śmiechem na 'haha-komediach')  i wiary w moją ulubioną życiową zasadę: carpe diem. No i - co lubię szczególnie - Club 60 pokazuje, że życiem można cieszyć się nie tylko mając 20-30 lat, ale i tytułowe 60. Nie ma tu zatem młodych - ani udających wciąż młodych:P - aktorów, ale ekipa zacnych 'weteranów', którzy czynią siłę właśnie ze swej zwyczajności. Rzadko widywana Sarika choćby. Z której to ust pada coś, co mnie najbardziej chyba poruszyło w filmie: pytanie, czy jeśli czyjaś śmierć nie załamała nas tak jak innej bliskiej osoby to oznacza, że kochaliśmy mniej osobę, która odeszła? Odpowiedź jest niby oczywista, ale niekoniecznie rozwiązuje przecież problem emocjonalny, na który zwraca uwagę owo pytanie. A piosenka panów z wieczoru kawalerskiego trafia na moją listę ulubionych pijackich songów ever.

  Uyyala Jampala (telugu)

W ostatniej chwili, z ciekawości postanowiłam skusić się na ten niskobudżetowy film z debiutantami w rolach  głównych, który niespodziewanie odniósł spory sukces w AP (i pomógł Akkinenim wyjść z kłopotów finansowych spowodowanych serią klap produkowanych w rodzinnej wytwórni filmów z Nagiem). Nie czuję się wprawdzie specjalnie targetem na te 'młodzieńcze (okołonastolatkowe) opowieści', no ale to nie znaczy, że żadne mi się z definicji nie podobają (vide choćby filmy Kammuli). Niestety na tej historii pary, która zna się i 'kumpluje' od dzieciństwa, a gdy dorasta odkrywa w końcu, że łączy ich i coś więcej (choć rodziny zachwycone tym - a jakże- nie są) się głównie wynudziłam.


wtorek, 29 kwietnia 2014

'Jaatishwar' (2014) - w hołdzie 'bengalskości'

Gdy dotarły do mnie pierwsze wieści o tym projekcie, mimo całej sympatii do reżysera (Srijit Mukherji) i odtwórcy głównej roli (Prosenjit), nie bardzo byłam zainteresowana. Wiem już, czym 'pachnie' indyjskie kino 'mistyczno-dewocyjne' (że nie jest to lekka rzecz znaczy, zwłaszcza dla cudzoziemca), widziałam też klasyczną wersję biografii Anthony'ego Firingee, Portugalczyka, który stał się  ikoną  Bengalu (czegóż nie robi się dla zobaczenia Nationalowej roli Uttama Kumara:P) i stwierdziłam, że wystarczy, nie chcę kolejnych 'wariacji'. Ale gdy pojawił się trailer filmu zmieniłam zdanie:) Okazało się bowiem, że nie będzie to kolejna 'tradycyjna' biografia, ale Srijit ma inny, ciekawy pomysł na film. Że historia dziewiętnastowiecznego barda będzie kontrapunktem do toczącej się we współczesności opowieści i obie będą połączone prawdopodobnie (zwiastun był bez napisów) wątkiem reinkarnacji, czyli kolejnego wcielenia. I spodobał mi się ten pomysł. Bo niesie szansę na hołd dla przeszłości, nie stając się jednocześnie mało przystępnym dla 'przeciętnego' współczesnego (i na dodatek nie-bengalskiego) odbiorcy. Najmniej ciekawy jest chyba sam fabularny pretekst do całej historii: otóż pewien kalkucki Gużaratczyk zakochuje się w rodowitej Bengalce. Ma pecha, bo trafił na językową purystkę, która nie może znieść jego kaleczonej wymowy. Maya stawia  więc warunek, że da mu szansę, jeśli napisze dla niej piosenkę (chłopak jest początkującym muzykiem) i zaśpiewa ją bezbłędnym bengalskim. Kilka lat później Rohit  jest już na studiach w Portugalii, ale nadal nie może zapomnieć o  dziewczynie. Wpada na pomysł, by napisać swoją pracę dyplomową o Anthonym Firingee i przyjeżdża na badania naukowe do Kalkuty. Co z tego wyniknie? Tak, ponowne spotkanie z Mayą też, ale znacznie ciekawsze (bo mnie ten wątek romansowy w ogóle niespecjalnie interesował) będzie poznanie kogoś jeszcze.. Pewnego tajemniczego bibliotekarza.
Jak napisałam, sama historia miłosna była dla mnie najmniej ciekawym (bo najbardziej sztampowym elementem opowieści). Poza pretekstem do dalszego rozwoju fabuły ma jednak ona jeden cenny walor: daje widzowi szansę zastanowić się nad tym, co oznacza dziś tożsamość narodowa (w sensie kulturowym) i czy w ogóle w obecnych czasach, w dobie narastającej globalizacji jest jeszcze na nią miejsce. Na ile to ważne, że jest się Bengalczykiem, Gużaratczykiem, Tamilem, Telugiem (czy Polakiem) itp i gdzie leżą granice 'słusznej dumy narodowej'.  Czy wreszcie przynależność do danego narodu (w tym 'prawo' do korzystania  z jego spuścizny, zwyczajów itp) jest definiowana tylko miejscem czyjegoś urodzenia? (to pytanie stawia część dziewiętnastowieczna, w której widzimy jak niejednokrotnie Firingee - co notabene oznacza 'obcy' - musi stawiać czoła zarzutom, że - jako Portugalczyk i chrześcijanin - nie ma prawa do pewnych stricte bengalskich czy hinduistycznych rzeczy. Że to nie 'jego' tradycje. I w cudownej muzycznej odpowiedzi twierdzi, że Chrystus i Krishna to w zasadzie to samo:)). 
'Jaatishwar' to taki film, po którym wielu Bengalczyków mogło zapewne wyjść z kina z dumą, że są częścią narodu z taką spuścizną kulturalną (a mnie się zrobiło szkoda, że nie ma takiego polskiego filmu.. znaczy chyba nie ma?) To poczucie skojarzyło mi się zresztą trochę z telugowymi filmami - też Vishwanthowymi, ale przede wszystkim Adityą 369 (gdzie to, pod pretekstem podróży w czasie, twórcy oddają  właśnie hołd najpiękniejszemu, 'złotemu' okresowi kultury telugu). I gros zasług za taki klimat i wydźwięk należy się chyba autorowi fantastycznej, przesłusznie nagrodzonej Nationalem, muzyki - Kabirowi Sumanowi. A są to nie tylko tradycyjne pieśni (kabigaany - które notabene były tworzone 'na gorąco' w trakcie 'pojedynków śpiewaczych') - choć te podobały mi się chyba najbardziej, bo Kabir potrafił to świetnie połączyć także z bardziej współczesnymi brzmieniami. Wiele osób uważa, że bollywoody to z definicji musicale (skoro tam tyle śpiewają i tańczą:P), ale tak naprawdę prawdziwie muzycznych filmów indyjskich widziałam nie tak wiele. To jest jeden z nich. A to przesycenie muzyką nie znaczy, że nie ma nic poza tym do zaoferowania widzowi. Mnie  naprawdę urzekł. 

piątek, 25 kwietnia 2014

'Maati Maay' (2006) - kobieta wyklęta...


Chandi to ktoś w rodzaju miejscowej 'wiedźmy'. Wszyscy omijają ją z daleka i określają jako ghula, czyli złego ducha, który może zrobić krzywdę. Dzieci równocześnie boją się jej i wyśmiewają ją. Tylko jeden chłopiec, Bhagirath, uważa inaczej (nie traktując np. jako niedorzeczny pomysłu, że Chandi mogłaby mieć dzieci). Pewnego dnia ojciec chłopaka, Narsu, opowiada mu o przeszłości kobiety. Poruszającą historię 'grabarki', którą 'przeznaczenie' (przejęła po ojcu przypisana ich kaście pracę grzebania zmarłych dzieci i doglądania ich grobów) doprowadziło do obecnego stanu 'pół-obłędu'. Bo Chandi miała moment, w którym poczuła, że nie może już dłużej zajmować się tym zajęciem. Że ono źle na nią wpływa, że już 'nie daje rady'. Ale nikt jej wtedy nie zrozumiał, nie pomógł. A potem wszyscy odwrócili się od niej... Ta smutna historia skojarzyła mi się w pewnym momencie z Khamoshi, gdzie bohaterka także - pomimo poczucia, jak bardzo jej zawodowa rola (i związane z nią oczekiwania innych) zaczyna wpływać na jej psychikę, emocje - nie potrafiła, w zdrowym 'mechanizmie obronnym', jej odrzucić (choć tam bohaterka nie próbowała nawet komuś sygnalizować głośno swego problemu). Tu - mimo całego przejmującego dramatu niezrozumienia - przynajmniej finał jest ciut bardziej optymistyczny, bo jest jednak jakiś promyk nadziei na przyszłość (nawet jeśli pewnych rzeczy się już nie odwróci), moment, w którym widz w końcu myśli: 'Brawo!'
To kolejna bardzo dobra kreacja Nandity, która świetnie oddaje zmieniający się stan i emocje swej bohaterki. Niełatwa jest także rola Atula, bo gra postać, która niespecjalnie budzi sympatię swym zachowaniem - przy czym jest to nie tyle jakieś celowe okrucieństwo, co po prostu ignorancja, brak empatii oraz odwagi. Na szczęście znajdzie się w lokalnej społeczności końcu ktoś, kto wykaże te cechy :)
Reżyserka na planie.
Po film sięgnęłam dość przypadkowo - 'buszując' po YT -  i dopiero po seansie dowiedziałam się, że został nakręcony przez kobietę (coś ostatnio trafia mi się tych filmów pań coraz więcej i bardzo mnie to zresztą cieszy, a i przeważnie dobre rzeczy to są). Chitra Palekar pracuje przede wszystkim w marackim teatrze (gra, pisze i reżyseruje), w kinie pojawia się okazjonalnie i najczęściej jako scenarzystka, rzadziej aktorka (debiutowała ponad 30 lat temu w filmie ówczesnego męża, Amola Palekara), a Maati Maay to jej reżyserski debiut. Tym bardziej szkoda, że do tej pory nie nakręciła kolejnego filmu. Jakieś plany znaczy były, ale nic się do tej pory nie zmaterializowało, zresztą w Indiach z finansowaniem kina autorskiego lekko nie jest, a dla Chitry chyba nie jest to absolutnie priorytetowa rzecz, bo przecież ma i swój teatr i od jakiegoś czasu jest mocno zaangażowana we wspieranie ruchu LGBT, zatem ciekawych zajęć jej nie brakuje. Tylko takim widzom jak ja szkoda.

niedziela, 2 lutego 2014

Filmowy przegląd 2013 roku - kino bengalskie


Satyanweshi
Ostatni film zmarłego niedawno Rituparno Ghosha  to stylowy dramat z zagadką kryminalną. Jednego z najsłynniejszych bengalskich detektywów, Byomkesha Bakshiego zagrał w niej...inny reżyser, Sujoy Ghosh (ten od Kahaani). Oto pewien maharadża w swej ostatniej woli określa, na jakich warunkach jego syn będzie mógł zostać jego spadkobiercą. Ma się zatem 'stosownie' ożenić i w ciągu trzech lat spłodzić syna - kolejnego dziedzica. Po połowie wyznaczonego okresu dziecka nie widać, za to tajemniczo zniknął młody pałacowy bibliotekarz. Śledztwo zdecyduje się podjąć świeżo przybyły do pałacu Bakshi. Nie jestem wielką fanką detektywistycznych historii, dlatego - w odróżnieniu od wielu fanów ikonicznego detektywa - nie przeszkadzało mi, że może niekoniecznie był on główną postacią tego filmu (i że dramatu było w nim więcej niż suspensu). Ale najbardziej spodobał mi się klimat, taki właśnie 'pałacowy', niedzisiejszy, powolny, idealny do intryg i ukrytych relacji czy motywów. A może po prostu - nastawiwszy się na straszna nudę - bardzo szukałam pozytywów:D

Goynar Baksho
Zważywszy na zawód przy Iti Mrinalini i nie bardzo zachęcające proma długo zastanawiałam się, czy sięgać po nowy film Aparny. Stara sympatia wygrała:) I aczkolwiek nadal nie jest to ta 'najlepsza Aparna' to ową szkatułkową' opowieść o trzech pokoleniach bengalskich  kobiet - wplecioną, a jakże i w niełatwą historię Bengalu - oglądało mi się całkiem przyjemnie. Urzekło mnie przede wszystkim animowane intro i - rewelacyjna! - Moushimi (grająca zresztą głównie ducha:D). I przypomniało mi się, jak pytana w jednym z wywiadów, dlaczego sama nie zagrała głównej roli w tym, dawno wymarzonym, projekcie, Aparna odpowiedziała, że nie byłaby w stanie zagrać takiej postaci (znaczy przede wszystkim używać takiego 'soczystego' języka^^) i coś w tym jest, bo taką Aparnę faktycznie trudno mi sobie wyobrazić, za to Moushimi jest po prostu bezbłędna i przyćmiła moim zdaniem resztę obsady. Bałam się trochę, na ile zrozumiem całe to historyczne tło, ale nie było tak źle ('okołoghatakowe lekcje' jednak chyba procentują^^) Wprawdzie im dalej, tym bardziej film traci impet (najbardziej lubię część z Konkoną-młodą żoną) ale ogólnie jest nieźle.

Mishawr Rawhoshyo
Właśnie zdałam sobie sprawę, że o trzecim filmie z kolei mogłabym napisać: "pomimo tego, że jest to dzieło bardzo cenionego przeze mnie reżysera (w przypadku Srijita już od debiutanckiego Autographu), długo nie byłam przekonana, że chcę je zobaczyć":D Kakababu może być sobie (kolejnym) ikonicznym literackim bohaterem dla Bengalczyków,  mnie jakoś ten ichniejszy odpowiednik Indiany Jonesa po promach bardzo nie  przekonał. W końcu  jednak obejrzałam i po seansie mogę powiedzieć, że o ile jestem niekoniecznie przekonana co do filmu, tak absolutnie do postaci. W powodzi filmowych bohaterów bazujących coraz częściej na bardzo fizycznej atrakcyjności, Kakababu - utykający pan w średnim wieku, w rogowych okularach, który  jak najbardziej jest przygodowym hirołem, ale imponuje raczej błyskotliwością, erudycją czy opanowaniem, jawi się jak powiew świeżego powietrza:) (uwielbiam zarówno scenę, gdy to tłumaczy pewnemu młodzieńcowi, który to chce mu koniecznie ustąpić miejsce dla niepełnosprawnych, dlaczego to miejsce jest raczej dla tegoż młodziana, jak i np tę, gdy przychodzą po  niego ludzie Al Qadiego) Teraz tylko muszę się przekonać, na ile Kakababu jest taki i w ogóle (i jakkolwiek pewnie niełatwo mi go będzie teraz 'odkleić' od Prosenjita, mam nadzieję, że tak :))

Shabdo
W końcu film, do którego nie przyciągnęło mnie ani nazwisko reżysera, ani aktorzy, ale po prostu pomysł fabularny. Bengalski koncept na uczczenie stulecia kina po prostu mnie urzekł swą niebanalnością. O kim zwykle myślimy (czyją pracę oceniamy) oglądając film? W pierwszej kolejności zapewne aktorów, wiele osób pewnie pomyśli też o reżyserze i scenarzyście, trochę mniej o kompozytorze, operatorze zdjęć, przy filmach 'z epoki' pewnie jeszcze o kostiumologu, bardziej świadomi o dźwiękowcu czy montażyście. Ilu z nas, kinomanów, myślało natomiast np. o kimś takim jak imitator dźwięków (foley artist)? Ile osób w ogóle zdaje sobie sprawę, że - zwłaszcza w kinie indyjskim, gdzie nagrywanie materiału od razu z dźwiękiem jest wciąż rzadkością, ale nie tylko tam - taka profesja w ogóle istnieje? (bo przecież późniejsze 'dogranie' dialogów to nie wszystko) Ja dotąd nie bardzo i to mnie właśnie zafrapowało. A tym bardziej, gdy to po rozpoczęciu seansu okazało się, że nie chodzi tylko o pokazanie specyfiki tej pracy, ale i możliwej jej ceny - co z jednej strony jest nadal niezwykłe (bo specyficzne, jak i samo zajęcie), a z drugiej wnosi jednak jakiś aspekt uniwersalności (wszak pasja, która prowadzi do zaburzeń, zdarza się w wielu profesjach). Jako psycholog z fascynacją śledziłam kolejne etapy: najpierw zrozumienia problemu i przez lekarzy (diagnozy) i przez pacjenta (świadomość choroby), a potem opracowania sposobu leczenia (terapii).  Shabdo to dla mnie dowód, że - choć to owszem coraz trudniejsze - nadal da się jednak pokazać coś całkiem nowego w kinie. I to też fascynujące:)

Shunyo Awnko
Shunyo Awnko, najnowszy film bengalskiego weterana, Gouthama Ghose'a, to mozaikowa diagnoza aktualnej sytuacji kraju i społeczeństwa. Niewesoła w wymowie. Na początku próbowałam ogarnąć wszystkie, przeplatające się wątki, szybko doszłam jednak do wniosku, że nie dam rady, skupiłam się więc głównie na tych dwóch, które mnie najbardziej zainteresowały: historii granej przez Konkonę reporterki, która po paru latach pisania o gwiazdkach trafia na prowincję i z pasją zagłębia się w lokalne problemy (w tym i - wynikającą z frustracji - działalność naksalitów), w czym czuje wreszcie prawdziwy, ważny materiał na reportaż  oraz granego przez Dhritimana Chatterjee lekarza-aktywistę, który nad karierę wybrał służenie ludziom (i medycznie i jako lokalny lider). Trudny film, ale i takie warto czasem poznać.

Tasher Desh
Nawet nie będę próbować udawać, że coś specjalnie zrozumiałam z tego filmu:P To równie prawdopodobne, jak, że ktoś, kto ledwie czytał/słyszał o Szekspirze, pojmie coś z awangardowej adaptacji jakiejś jego sztuki. Bo Tasher Desh to 'odjechana' adaptacja Rabindratha Tagora. Co zresztą nie takie dziwne zważywszy, iż film nakręcił kontrowersyjny reżyser Q (ten od Gandu) Także z fabuły nic specjalnie nie zrozumiałam, ale pozwoliłam się chyba urzec fascynującej fantazji reżysera, bo miałam z tego seansu jakąś dziwną frajdę. Myślę, że ten film można szczególnie polecić tym, którzy żyją w przekonaniu, że w kinie indyjskim nie uświadczy prawdziwych eksperymentów:P


Obejrzane wcześniej:  Meghe Dhaka Tara
Czekam na dvd:  Hanuman.com