Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino europejskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kino europejskie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 kwietnia 2020

Pardesi / Хождениe за три моря (1957) - jak Indusi (współ)adaptowali staroruską klasykę podróżniczą

Fani kina bolly, którzy dotarli także do oldskuli, wiedzą z pewnością o przykładach filmowej kooperacji indyjsko-radzieckiej. Najsłynniejszym (i najbardziej kasowym - w obu krajach) przykładem jest tu Alibaba Aur 40 Chor z 1981 roku z Dharmendrą, Hemą i Zeenat, na kinowy seans którego to w polskim dubbingu (efekt z kolei przyjaźni polsko-radzieckiej) niektórzy jechali przez pół Polski. Wiadomo też, iż nasi wschodni sąsiedzi od dawna są świetnym rynkiem zbytu dla kina bolly (a i nie tylko tej indyjskiej kinematografii), czego dowodem jest istnienie wielu starszych i nowych tytułów w rosyjskim dubbingu.  No dobrze, ale kiedy i jak to wszystko się zaczęło?
Otóż we wczesnych latach pięćdziesiątych ZSRR zaczął wspierać młode państwo indyjskie. Wzajemne wizyty kulturalne doprowadziły do wymiany filmowej i w ten oto sposób radziecka publiczność poznała kino hindi i jego gwiazdy (szczególną sympatią obdarzając złotą parę Raja Kapoora i Nargis). Rosjanie pokochali indyjskie połączenie tematyki społecznej (zwłaszcza problemu różnic klasowych) z formułą tańca i śpiewu, dla strony indyjskiej zaś ZSRR stał się ważnym, dużym rynkiem zbytu. Skoro zaś współpraca dobrze się rozwijała, postanowiono ją przenieść na wyższy poziom i także kręcić razem filmy. Owe tworzone wspólnie fabuły miały łączyć motywy popularne w kulturach obu krajów, ale także udział techniczny miał być równorzędny (dwóch reżyserów, scenarzystów itp.). 
 
Pierwszy tytuł do wspólnej produkcji został wybrany dokładnie według takich zasad i było nim właśnie Pardesi (po rosyjsku: Хождениe за три моря).  Reżyserem ze strony indyjskiej został  K. A. Abbas (scenarzysta najważniejszych filmów Raja Kapoora, który to zresztą - wraz z Rajem i Bimalem Royem - był członkiem pierwszej oficjalnej delegacji filmowców z Indii do ZSRR), ze strony radzieckiej - Wasilij Pronin. A jaką fabułę zdecydowano się wybrać? I tu otóż niespodzianka! Хождениe за три моря (po polsku Wędrówka za trzy morza) to bowiem adaptacja jednego z zabytków literatury staroruskiej! (stąd i o istnieniu tego filmu dowiedziałam się przy okazji zajęć z literatury rosyjskiej:D). Chożdzienje to najpopularniejszy gatunek literatury średniowiecznej Rusi i jego istotą jest opowieść o odbytych podróżach (stąd i związana z 'chodzeniem' nazwa gatunku;)). Na początku chożdzienja były głównie pielgrzymkowe (wiadomo jakim okresem było średniowiecze, podstawą było skupienie na Bogu i religii), relacjonowano zatem wyprawy do różnych świętych miejsc. W XV wieku zaczęły pojawiać się jednak i świeckie chożdzienja.  
 
Napisane przez Afanasego Nikitina Хождениe за три моря było najpopularniejszym z nich. Nikitin był twerskim kupcem, który to wybrał się, no zgadnijcie gdzie? Ano oczywiście do Indii:D Podobno ktoś mu powiedział, że można tam zrobić biznes handlując końmi. Oczywiście nic z tego nie wyszło (dla nas dziś jest jasne czemu, ale weźmy pod uwagę, że podróż Nikitina miała miejsce jeszcze przed odkryciem morskiej drogi do Indii, bo w latach 1466-1472), ale za to literatura ruska zyskała świetny opis jakże wówczas egzotycznej kultury i obyczajów.  Idealny materiał na film interesujący dla mieszkańców obu krajów, czyż nie?  Główną rolę przybysza z dalekiego kraju zagrał będący wówczas bardzo 'na fali' aktor radziecki Oleg Striżenow, natomiast z indyjskiej strony do filmu zaangażowano całą plejadę gwiazd  z Nargis i Balrajem Sahnim  na czele.  Mimo tych wszystkich starań film  nie odniósł jednak wielkiego sukcesu kasowego ani w Indiach, ani w ZSRR, za to był nominowany do Złotej Palmy na festiwalu w Cannes i do dziś jest uważany za najbardziej prestiżowe dzieło we współpracowym dorobku.


Ciekawostką techniczną jest fakt, iż Pardesi zostało ponoć zrealizowane w kolorze, ale dziś dostępna jest tylko czarno-biała wersja filmu. Dostępna bez problemu na YT (niestety bez napisów), trwa jednak zaledwie ok. półtorej godziny, gdy tymczasem IMDB podaje czas trwania filmu jako 150'. Na szczęście na tymże samym YT udało mi się znaleźć również wersję rosyjską (w dwóch częściach) i tę ostatecznie obejrzałam.  Jest w kolorze i trwa w sumie te 2,5 godziny. 

Jak moje wrażenia? No cóż... oryginalna fabuła zdecydowanie została zaadaptowana w duchu przyjętych, a referowanych przeze mnie wyżej, założeń:D Bohater oczywiście zakochuje się w indyjskiej dziewczynie (rolę Champy gra właśnie Nargis) i okazuje się to - a jakże - z powodu różnic społecznych uczuciem niemożliwym. Wszędzie bowiem - jak komentują to bohaterowie - biedni mają w życiu 'pod górkę'. Zaskakująco dobrze natomiast w indyjskie (hinduistyczne) klimaty wpisuje się średniowieczne prawosławne przesłanie o nadziei na życie wieczne jako formie wynagrodzenia za doczesne udręki. Ogólnie twórcy  usiłowali chyba 'wrzucić' w jeden film trochę za dużo i ta 'masalowa' formuła nie do końca tu zagrała. Irytują też 'wypaciani bronzerem' Indusi. Zdecydowanym plusem są natomiast muzyka i tańce (czemu trudno się dziwić zważywszy, że zatrudniono do tego Padmini, a w tym czasie nie było lepszej tancerki klasycznej w kinie hindi). 


Tak notabene ta rola Padmini może się kojarzyć z postacią devdasowej Chandramukhi. Ogólnie uważam, że Pardesi jest jak najbardziej filmem wartym poznania, przede wszystkim jako ciekawy - a mało dziś znany -  kawałek historii kina hindi, ale i ogląda się to naprawdę dość przyjemnie.


poniedziałek, 31 lipca 2017

Cinecittà - włoska fabryka snów

"Il cinema è l' arma più forte"
(kino to najsilniejsza broń) 
Benito Mussolini 

 Kilka lat temu spędziłam w Rzymie ponad tydzień, ale do położonej daleko poza centrum miasta  (choć zaraz przy stacji metra) Cinecitty wtedy nie dotarłam. Trzeba było to w końcu nadrobić (tytuły cinefreaka i italofila zobowiązują). Zatem w majowy niedzielny poranek udaję się w końcu na zwiedzanie tej włoskiej świątyni kina, w której swe filmy kręcili Fellini, Visconti, Pasolini i wielu innych wielkich twórców). Decyduję się jednak zapłacić tylko za zwiedzanie ekspozycji głównej (bez plenerowych planów filmowych Rzymu  czy Gangów Nowego Jorku). Bilet na całość kosztuje drugie tyle, a mnie bardziej interesuje historia niż ostatnie (hollywoodzkie) lata.


Przez bramę wchodzę na dziedziniec pełny zieleni, antycznych postumentów i....niezwykłych filmowych gadżetów - głównie rekwizytów z filmów Felliniego,  dla którego to Cinecittà była miejscem wyjątkowo szczególnym. Idealne miejsce na niedzielny piknik na świeżym powietrzu.

 
Ale ja tu nie przyszłam leżeć na trawie. Dlatego od razu udaję się do słynnego studia nr 5.  Studia Mistrza właśnie. Zanim jednak dojdę do akcesoriów z filmów Felliniego poznaje genezę powstania studia.  I tu małe zaskoczenie dla mnie. Nie kojarzyłam, że Cinecittà powstała już przed wojną (dokładnie to w 1937  roku). I na zlecenie Mussoliniego, który to - podobnie jak Hitler - świetnie zdawał sobie sprawę, jakim wspaniałym propagandowym narzędziem może być kino. A Włochy (świeżo po aneksji Abisynii) miały wtedy solidne zapędy mocarstwowe.

Pierwsze kamery....  Powyżej plany studia.

Dochodzę wreszcie do królestwa Felliniego. Niby tylko jedna salka ale kawał filmowej historii. Kostiumy z Dolce Vita, 8 i pół, Guliettty i duchów czy Ginger i Fred.

Storyboardy, inspiracje Mistrza, jego aktorki, jego klimaty...

Następnie przechodzę do głównego budynku, w którym poznać można chronologicznie całą historię studiów. Rozpoczyna się ona od kręconych w latach 30. komedii romantycznych 'z wyższych sfer' (tzw telefoni bianci). W końcu propaganda sukcesu... To to kino, w którym przed wojną brylował jako czołowy amant mój ulubiony włoski reżyser, Vittorio de Sica. Strasznie chciałabym je poznać bliżej.



Po ruinach zniszczonej wojną Italii trafiam następnie do tego, co filmowo z tym krajem kojarzy się najbardziej: włoskiego neorealizmu (choć oczywiście jednym ze sztandarowych założeń neorealizmu było kręcenie w naturalnych plenerach, a i Cinecittà zaraz po wojnie była totalnie zniszczona..)

w wyświetlanych fragmentach filmów trafiłam i na mojego ukochanego Umberto D.

Wydawałoby się, iż neorealizm plus zniszczenie studiów bombardowaniami położy definitywnie kres Cinecitcie. Nic z tego. Pod koniec lat 40. studia zostały odbudowane i filmowa produkcja ruszyła w nich znów pełną parą. Nie tylko ta rodzima (a nawet przede wszystkim nie ta:D). Początek lat 50. to bowiem czas, gdy Rzym i Cinecittę odkryli Amerykanie. I zaczęli tu kręcić na potęgę swoje modne wtedy superprodukcje historyczne. Ben-Hur, Kleopatra, Qvo Vadis i te tytuły można by mnożyć.. nie bez przyczyny Cinecittà  i Rzym zyskały wtedy miano 'Hollywoodu nad Tybrem'

 
Znajdujące się na dziedzińcu kolumny z Kleopatry...
hollywoodzkie gwiazdy zjeżdżały tłumnie do Rzymu... to stąd czerpał potem natchnienie Fellini w Dolce vita..
nie mogło zabraknąć i kultowej Vespy...
Dekadę później natomiast, w latach 60., furorę zaczęły robić produkowane w Cinecitcie 'spaghetii westerny':

...choć mnie tam urzekły bardziej  kadry z wystawnych szekspirowskich adaptacji Zefirelliego.. ;)

I jeszcze jedna urzekająca pamiątka dawnych czasów. Teraz do Cinecitty można wygodnie dojechać metrem, przez lata jednak był to poważny problem (nie każdy był wielką gwiazdą z własnym autem i szoferem). Dlatego też po wojnie doprowadzono tam specjalny tramwaj:


Od lat 80. Cinecittà  przechodzi trudne lata. Filmy kręcone są coraz bardziej w naturalnych plenerach (albo w studiach w tańszych krajach). Niemniej magia nazwy wciąż działa i dla wielu uznanych współczesnych twórców to nadal miejsce magiczne.


... i oto zatem 'inspiracyjne' szuflady paru wielkich...
Nie wpadłabym na to, że Leone to też Eneida i Odyseja...
..ani że Benigni to Dante..
I wreszcie część techniczna. Bo przecież kino to nie tylko aktorzy i reżyser. Można się zatem np dowiedzieć, jakie są trzy podstawowe formaty scenariusza (i czym się od siebie różnią) ...

A na sam koniec - w charakterze wisienki na torcie -wchodzimy do.. łodzi podwodnej :D Stworzonej na potrzeby filmu 'U-571'

 

Oszołomiona bogactwem wrażeń wychodzę znów na świeże powietrze, gdzie - jak wspomniałam już wcześniej - czekają na mnie oniryczne rekwizyty z filmów Felliniego (w tym słynna Wenusja). Tak, to jest 'miasto ze snów'...


piątek, 13 maja 2016

Calvary (2014) - a tale of sacrifice and forgiving

Tak, wiem, długo nie pisałam. Cóż.. studia:P Ale czasem i one się przydają, bo to dzięki nim mam nową notkę filmową - i to po angielsku^^

 What would you do if someone told you that he was going to kill you in a week? Go and report it to the police, who should find and arrest that person in order to prevent the crime? Or maybe, as seen in many movies, make and try to realise your bucket list - things you have never done and want to experience before death? Father James, the hero of Calvary made by Irish director, John Michael McDonagh, does none of this. Instead of, he chooses to shoulder the symbolic cross of not his faults (he was clearly said he will be killed just for the other priest's wrongdoings) and go with it. Just like Jesus Christ over 2.000 years ago. 
So what father James is doing through the last week of his life are the same things he does usually as his parish's shepherd: he is just trying to help the others to be a decent people. Which seems to be a Sisyphus work, as his parishoners are not really interesting neither in his 'teachings' nor in 'his God'. They may be not exactly happy or satisfied, but still prefer theirs convenient, focussed mostly on their own needs, life to listening of some priest's advices (implementing of which would take some effort from them). So father James seems to be as lonely in his last days as Christ before his crucifiction. And similary he also has his share of doubts in his 'mission'. Still, what makes him even more human and worth of respect, after every fall he stands up and go on. Why? Probably because he has this rare in today's times quality - a true vocation. And it really helps he is played (brillantly indeed) by Brendan Gleeson, whose look makes us almost instantly sympathise with him. Yes, father James really believes in God and want to see the goodness in the people. Not that he is so naive to trust in all people are declaring to him. Nor he will accept any money given for 'the Church' if he feels that motives behind this decision are not sincere and no real repetence is present. So he has also some demands and probably this makes his work so frustrating.
Does this rather gloomy picture mean that his sacrifice will go down the drain? Not exactly. Father James deeply believes in the value of forgiveness and the case of his killer-to-be shows us exemplary how powerful weapon it can be. Deeply harmed as an innocent child, as an adult still having this anger inside, the man evolves from a victim to an executioner. What can break this well known in psychology spiralic circle of violence is only the forgiveness and this is a truly important and deeply catholic message (awarded even with an Ecumenic Jury Award at the Berlin Film Festiwal). Not easiest to apply in own life, that is why watching Calvary may be quite disturbing, but it is definitely the movie worth seeing (and thinking of). Irrespective of your faith status.

poniedziałek, 25 listopada 2013

Filmowe zaduszki AD 2013

Pozostałe tegoroczne 'zaduszkowe' seanse pozwolę sobie potraktować skrótowo:)

Jaal (1952) - niejednoznaczny Dev Anand u Guru Dutta

Dorwałam w końcu 'białokrukowy' wczesny film Guru. Guru jako li reżysera, bo w roli głównej występuje tu - w ramach 'przyjacielskiej umowy' - Dev Anand. A poza tym,  jak widać i po okładce, jedna z moich ulubienic, czyli Geeta Bali. Samego filmu byłam tym bardziej ciekawa, że niedawno, w ramach poznawania (albo raczej nadrabiania) włoskiej neorealistycznej klasyki, obejrzałam (i jak najbardziej doceniłam) Riso Amaro. Który to film ponoć zainspirował Guru do nakręcenia tego, dość nietypowego jak na jego twórczość, filmu. Szybko przestałam jednak szukać bezpośredniego przeniesienia fabuły, bowiem nie w tym - i dobrze! - tu rzecz, a w oddaniu pewnej estetyki czy klimatu. Takie inspiracje to ja lubię i do pewnego momentu bardzo mi się podobało. Żeby tylko nie to zakończenie.. (wyglądające jakby  do powiedzmy 'typowego' filmu Kashyapa dokleić nagle końcówkę w Karanowym stylu:P) Zgrzyt niestety spory. Drażniący mnie bardziej niż (spore) pocięcie filmu w jedynym dostępnym wydaniu dvd.


Moondru Deivangal (1971) - 'złodziej w dom, Bóg w dom';)

Tak, dokładnie tak mogłoby brzmieć motto tego uroczego filmu.  Trzech przestępców (w sumie nie wiem nawet dokładnie, co zmalowali:D) - Sivaji Ganesan, Nagesh i Muthuraman - ucieka z więzienia i jako pierwszy 'przystanek' obierają sobie dom pewnego sklepikarza. Początkowo mieli w planie tylko ekmm... 'pożyczenie' sobie od niego pieniędzy i paru innych rzeczy na dalszą ucieczkę, ale sytuacja rozwinęła się tak, że... zostali znacznie dłużej;) Taki przykład na to, że wiara w drugiego człowieka (jego dobre intencje) popłaca. I wywołuje też dobro. Może i trochę naiwne, ale ja tam lubię wierzyć w ludzi, a ten film jest bardzo sympatycznie zrobiony (nawet dydaktyczna końcówka) -  znaczy może to i nic wielkiego, ale bawiłam się na seansie naprawdę dobrze:) Film (z napisami) jest dostępny na YT. 

Nayattu (1980) - Jayan i Prem Nazir w keralskiej wersji Zanjeera 

Nie sądziłam, że niedługo po tym, jak tyle krwi napsuły mi wieści o kręceniu 'popłuczyn' po jednym z najlepszych, najbardziej kultowych Bigowych filmów, zdecyduję się obejrzeć inny remake tegoż. Skusił mnie przede wszystkim wspólny występ Jayana i Prema Nazira, dwóch wielkich keralskich gwiazd, perspektywa zrozumienia fabuły bez napisów (o podpisane rzeczy obu tych panów nader ciężko:(), ale i nadzieja, że nie będzie to li taki stajlowy popis jak 'wiadomo-co':P. No i słusznie, bo ów remake jest dość wierny (choć Jayanowi jako aktorowi daleeeko jednak do Biga, za to bardzo miło zaskoczył mnie Prem w po-Pranowej roli), no i ma ten urok kina z lat 70. I nawet jeśli było parę zmian, które zaskoczyły mnie na niekorzyść (zwłaszcza w zakresie piosenek, ale i jednak 'spłaszczenie' roli kobiecej - notabene nie poznałam w filmie Zariny Wahab:O), to całość i tak zostawia zdecydowanie lepsze wrażenie niż same proma tego 'czegoś', co niedawno zrobiło słuszną spektakularną klapę:P Film na YT.

Nirdoshi (1967) - NTR za NTRa

Zaczęło się całkiem ciekawie: dwóch NTRów (czyli wiadomy motyw identycznie wyglądających osób - tu: braci - którzy w pewnym momencie zapewne 'zamienią się miejscami'), w tym jeden bogaty, zblazowany - znaczy przywykły do korzystania z życia - i pozbawiony skrupułów. No i niestety to tego musieli mi raz dwa uśmiercić, a kazać temu drugiemu wejść w jego rolę. No i zrobiło się mniej ciekawie:P Może poza momentami, gdy to pokazywano problemy brata w kwestii relacji wobec osób 'bliskich' (czy raczej dobrze znanych, bo bliskich w sensie emocjonalnym to tamten w zasadzie nie miał:P) temu drugiemu (typu, ktoś dzwoni i na coś tam się powołuje, a ten nie ma pojęcia, kto to i co chodzi) - w filmach 'podmiany ról' ten, jakże ludzki, aspekt bywa często dość pomijany (jakby osoba przejmując cudzą tożsamość przejmowała  równocześnie wiedzę tamtej osoby, przynajmniej w sporej części). Niestety więcej było nudnych rzeczy w sentymentalnych klimatach. Podpisany film można obejrzeć na YT.

Ginger i Fred (1986) - Gulietty i Marcella spotkanie po latach

Kiedyś byli bardzo popularną parą taneczną. Ich specjalnością było właśnie naśladowanie Ginger Rogers i Freda Astaire'a. Potem ich drogi się rozeszły... Po latach ktoś wpadł na pomysł reaktywacji duetu na potrzeby telewizyjnego show. Co z tego wyniknie? Wielu z nas - raczej tych, którzy mają więcej niż 'naście' lat - zna to poniekąd z autopsji. Smak sentymentalnego spotkania po latach, czy wręcz próby jakiegoś 'wskrzeszenia' tego, co już wszak 'minęło i nie wróci'. Bo przecież panta rhei, czyli wszystko płynie. I my się zmieniliśmy i świat wokół nas. Smutne? Hmm... chyba niekoniecznie. Raczej prowokujące do pewnej refleksji, zadumy. To robi też ten film. W którym zresztą - co ciekawe - Fellini 'sparował' po raz pierwszy dwójkę swoich ulubionych aktorów.

Niewinni czarodzieje (1960) - Łomnickiego i Stypułkowskiej  'gry pozorów'

'Wypominki' stały się też dla mnie okazją do nadrobienia choć trochę klasyki filmu polskiego. Wybrałam ten film, bo - po z kolei wspominkach na jubileuszowych lokalnych spotkaniach teatralnych, gdzie to jeden z pomysłodawców opowiadał m.in. jak to, prowadząc pospektaklowe spotkanie z Łomnickim (teraz takich już nie ma:(), zwrócił się do niego: 'Mistrzu' , na co usłyszał: 'jaki tam ja mistrz, zwykły majster jestem' - nabrałam ochoty na zobaczenie czegoś z tym 'majstrem':D (którego niestety nigdy nie miałam okazji zobaczyć na żywo...) A przy okazji powrotu do tych pięknych czasów, gdy w polskim kinie pełno było 'tuzów' (obsada to jedna rzecz - a ileż 'gościnnych smaczków' można tam wypatrzeć! - ale warto wspomnieć, że ten film Wajdy napisali Skolimowski i Andrzejewski, a muzykę stworzył kolejny pewnie 'majster', czyli Komeda). Nie wiem, czy urzekła mnie sama historia (teatralna wręcz, oparta na tworzących swoistą grę pozorów dialogach, historia spotkania dwójki 'życiowych aktorów'), ale ten klimat to jest coś!

Manthan (1976) - Indie 'mlekiem płynące'?

Myśmy też mieli kiedyś takie kino. Promujące 'słuszne, ludowe' idee:D (tu mleczarstwo). Ale chyba nie robili tych filmów aż tak dobrzy reżyserzy jak Shyam Benegal. To dzięki niemu myślę bowiem Manthan nie jest dziś stricte jakimś 'propagandowym' reliktem, ale filmem, który nadal się świetnie ogląda - nie razi nadmierne moralizatorstwo, a całość nie ma jednak wydźwięku hurraoptymistycznego, ale taki... niby z pewną nadzieją, ale jednak słodko-gorzki, życiowy? I  do tego mimochodem zaczyna się wręcz nucić jakże chwytliwą piosenkę o dojeniu krów^^ (co zresztą osobiście z dzieciństwa jak najbardziej pamiętam - choć nie ja doiłam:D. Tak samo jak wystawione przy drodze przed prawie każdym domem bańki ze świeżym mlekiem zabieranym do wiejskiego punktu skupu). Tak, takiej 'propagandy' to ja więcej poproszę!  I takich twórców przed i za kamerą:) Film na YT.