Mimo, że listopad się już skończył, filmowe zaduszki trwają u mnie w najlepsze (powiedziałabym, że dopiero się naprawdę 'rozkręcam'^^) Dziś więc o dwóch starszych przygodowych tamilach. Czyli bardzo rozrywkowo :)
Gdy początkiem mijającego roku odrestaurowana wersja Aayirathil Oruvan trafiła ponownie do tamilskich kin odniosła bezprecedensowy sukces utrzymując się na ćennajskich ekranach całe 175 dni (czyli prawie pół roku!) - wynik, o jakim marzyłoby dziś pewnie wiele nowych superprodukcji. Po seansie wcale mnie to dziwi - sama bym chętnie poszła, gdybym miała możliwość. Bo to świetnie zrealizowane - może dlatego, że przez dobrego reżysera (notabene znanego mi już z bardziej poważnego repertuaru typu biografii 'Tamila od statków') kino rozrywkowe. Inspirowane klasycznymi amerykańskimi filmami 'o piratach':) Przy tym bardzo dobrze (nie nachalnie 'łopatologicznie') wpisujące się w 'mass-społecznikowskie' emploi MGRa (wykorzystane później z takim sukcesem w jego karierze politycznej). Gra on tu bowiem lekarza z powołania, takiego, który to zawsze jest gotów spieszyć innym z pomocą (i przedkłada tę 'służbę' nad tytuły i zaszczyty). Właśnie ta cecha wpędza bohatera w kłopoty: pomaga bowiem rebeliantom walczącym przeciwko władzy pewnego dyktatora i w związku z tym zostaje (ze swym wiernym, granym przez Nagesha, druhem) przez ludzi tegoż władcy aresztowany i sprzedany w niewolę królowi sąsiedniej wyspy (a dokładnie Wysp Dziewiczych:D). Nie traci jednak ducha, co więcej poprowadzi walkę niewolników o swe prawa. W międzyczasie - a jakże - zdobywając serce pięknej księżniczki (w tej roli obecna pani premier TN, Jayalalita). Dalej oczywiście też sporo się dzieje (i tak, pojawiają się też wspominani przez mnie piraci:D), a wszystko okraszone jest świetną muzyką (kiedyś to potrafiono pisać chwytliwe piosenki!) i całkiem przyswajalnym humorem (ośmielę się nawet stwierdzić, iż wolę duet MGRa z Nageshem niż z Jayalalitą - choć chorobowe symulacje dokonywane przez owąż pannę, by ściągnąć do pałacu niewolnika-lekarza, który ewidentnie wpadł jej w oko, były naprawdę zabawne:D) Sukces filmu wyciągnął reżysera z długów (po owych poważniejszych historycznych superprodukcjach) i wykreował MGRa i młodziutką wówczas Jayalalitę na jedną z najbardziej ikonicznych par kina tamilskiego (zagrali później wspólnie w prawie 30 filmach).
Jako próbkę muzyczną pozwolę sobie natomiast zamieścić kultową piosenkę 'o wolności', która poznałam dzięki jej niedawnemu - bardzo udanemu (to mój sztandarowy przykład na to, że można zrobić świetny remiks starego utworu - po prostu trzeba to zrobić z troską o oryginał, niestety współcześni 'poprawiacze' zwykle to 'olewają':/.) remiksowi. Gdyby powstała indyjska wersja Gremlinów to w scenie w kinie 'potworki' powinny się gibać właśnie do tego:D
Drugi film jest ciut poważniejszy (nie znaczy to jednak, że pozbawiony i lekkości). Tytułową bohaterką Jakkammy jest kobieta (w tej roli Savitri), która na grobie męża - zamordowanego podczas próby obrony wsi przed najazdem okolicznego bandyty - poprzysięga nie spocząć, póki nie dokona zemsty. W duchu waleczności i pamięci o dzielnym ojcu wychowuje też dwójkę dzieci.
Nastawiałam się więc na dużą dawkę women power (powiedzmy mix Mother India z Pratigathaną?^^), niestety owej bohaterki w praktyce nie ma na ekranie tak wiele (dość szybko zostaje pojmana przez bandziorów, okaleczona i uwięziona w lochu) i w zasadzie chyba w jej oczach bardziej widać jednak cierpienie niż błysk zemsty. Z kobiecego kina rewanżowego więc ostatecznie wychodzi niewiele, za to wkraczamy w klimaty kina westernowego. W okolicy pojawia się bowiem 'przybysz znikąd' (w tej roli pierwszy kołboj TN, czyli Jaishankar) i dwójka rezolutnych synów Jakkammy postanawia go wynająć do rozprawy z bandą zuych i uwolnienia matki (zresztą te 'negocjacje warunków pomocy' to cudowna scena:D) Nie jest zapewne wielką zagadką, jak to się wszystko skończy - nie w tym bowiem rzecz w tej stylistyce;) (choć jeśli ktoś liczy na związek wdowy i kołboja to się zawiedzie:P) Bawiłam się naprawdę całkiem nieźle (choć mniej niż na AO, bo tu jednak pewne fragmenty mi się trochę dłużyły), a najbardziej urzekły mnie chłopaki, nonszalancja Jaishankarowego bohatera (muszę znaleźć jeszcze coś jego kołbojskiego) i większość piosenek. Warto w tym momencie bowiem wspomnieć, że w filmie nie ma żadnych romantycznych duetów - w pierwszej części dominują śpiewane przez bohaterkę czy mieszkańców wsi poważniejsze pieśni 'zaangażowane', w drugiej mamy raczej lżejsze, skoczne i 'prozachodnie' w klimacie numery 'knajpiano-obozowe'. Przy jednym kawałku zresztą mi prawie oczy z wrażenia nie wyskoczyły, ale ponieważ to w zasadzie nie była piosenka tylko mix, więc osobno na tubce jej nie ma. Zatem poprzestanę na pieśni ku czci Jakkammy (bo lubię takie numery)
Lubię cały czas odkrywać nowe przykłady na poparcie mojej nieustającej tezy, że w kinie indyjskim można znaleźć naprawdę wszystko ;)
Mało merytorycznie napiszę - ja chcę::D:D::D:D
OdpowiedzUsuńKtóren? ;D Bo jeden mi Ty podesłałaś^^
OdpowiedzUsuń