Nagrody jak i filmy są różne, przynajmniej dla mnie nie wszystkie mają tę samą wartość. Od jakiegoś czasu zdecydowanie bardziej przekonują mnie te przyznawane przez jakieś gremium, niż wynikające z głosowania widzów (bo te drugie coraz bardziej przemieniają się raczej w rankingi popularności i np. mniej znany aktor, jakkolwiek genialnie by nie zagrał, na Filmfara raczej nie ma co liczyć - chyba że na tego od krytyków. Bo nawet już podzielili je w bolly na 'zwykłe' i 'krytykowe', a nie od początku tak było - i to o czymś też mówi:P). Oczywiście nie znaczy to, że i szacownej komisji (czy akademii) nie mogą zdarzyć się 'wtopy'. I o takich właśnie filmach, przy których oglądaniu myślałam sobie "I on dostał Nationala??", chcę napisać tym razem. I nie chodzi mi tu o tytuły, które akurat jakoś mi nie 'podeszły', tylko o takie, w których nie widzę wartości na aż taką nagrodę (czyli mogłam nie zrozumieć - zatem trochę się męczyć - na powiedzmy keralskim Swayamvaram, a całkiem nieźle bawić na telugowym Kalisundam Raa, ale to nie przeszkadza mi dziwić się przyznaniu Nationala tylko temu drugiemu:P)
Po kannadyjskie Vimukthi (Liberation) sięgnęłam właśnie głównie za sprawą jego nagród (miało mi to dawać nie tylko gwarancję sensownego filmu, ale i nie remaku, których wszak u nich pełno:P) plus faktu, iż główną bohaterką miała być kobieta (i owoż jej wyzwolenie), a takich filmów wciąż mi w kinie indyjskim mało. Dopiero przy 'odpalaniu' płyty dotarło do mnie, iż film wyreżyserował, znany mi już człowiek, P. Sheshadri - co tym lepiej mnie nastawiło, bo jego Atithi bardzo mi się podobało. Niestety o Vimukthi tego samego powiedzieć nie mogę. A potencjał naprawdę był: pod jednym dachem mamy oto słynnego malarza (wdowca) i jego córkę, która jest obsesyjnie zazdrosna o swego ojca (czyli typowy kompleks Elektry). Przybycie zachodniej wielbicielki malarza, która chce się u niego uczyć, zaostrza sprawę do tego stopnia, iż zdesperowany ojciec widzi jedyne wyjście w opuszczeniu domu (i zerwaniu kontaktu z córką). Dodatkowo obsesja Madhavi odbija się na jej małżeństwie. Brzmi może i świetnie (i na materiał na przeciekawy dramat psychologiczny), tylko co z tego, skoro w praktyce dostajemy zamiast solidnej głębi 'ślizganie się po powierzchni', czy wręcz pretensjonalność. Przynajmniej mnie to nie przekonuje, a zostawia obojętną, bądź irytuje. Że na widok owej 'zachodniej turystki' zęby bolą chyba nawet nie muszę dodawać... Na pociechę pozostają piękne widoki Vanarasi (gdzie toczy się cała druga połowa filmu). Ale to jednak za mało na Nationala.
Tamilskie Kathal Kottai to zdobywca nawet 3 Nationali (dla najlepszego tamila, za reżyserie i scenariusz). Spodziewałam się więc naprawdę dużo. Niestety dostałam 'tylko' średnią komedię romantyczną. Relacja między jej bohaterami, Kamali i Suryą, rozgrywa się przez cały film listownie.Wszystko zaczęło się od skradzionych dziewczynie w pociągu dokumentów, które znalazł i odesłał jej Surya. Od listu do listu zaczęli być sobie coraz bliżsi, ale czy się spotkają? Znana formuła, ale nawet prostą historię, której fabułę można streścić w kilku słowach, a finał jest dość prosty do przewidzenia, można opowiedzieć tak, żeby widza oczarować (ze mną tak zrobiło choćby telugowe Nuvvu Nakkuu Nachav - choć też nie jestem przekonana, żeby to miał być film aż na Nationala:P), przy KK to niestety nie zadziałało. Jak dla mnie film jest za długi ( trwa prawie 3 h i to się czuje) i zbyt wiele w nim dłużących się momentów (prosto z mostu mówiąc miejscami sie dość wlecze... a za mało np dobrych dialogów, błyskotliwych scenek itp). Może kwestia czasu realizacji, może patrząc z dzisiejszej perspektywy zbyt się już zestarzał? Ale przecież z fascynacją oglądamy niektóre dużo starsze filmy, prawda?
Poza tym pozostaję też choćby w zadziwieniu, iż Koi Mil Gaya dostało Nationala dla najlepszego filmu tyczącego 'integracji narodowej':O Mocno zastanawia mnie też misz-masz w kategorii 'najlepszego filmu rozrywkowego' (gdzie potrafią sąsiadować rzeczy zupełnie innego jednak kalibru...)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz