Jak to już stało się moją doroczną tradycją, w listopadzie po raz kolejny przystąpiłam do filmowych 'wypominek', czyli ekranowych spotkań z tymi, którzy już odeszli. Co roku wybór robi się coraz trudniejszy (poznaję coraz więcej dawnych gwiazd, no i wciąż kolejne odchodzą...), postanowiłam jednak zacząć od dwóch osób, których śmierć w minionym roku szczególnie mnie dotknęła, bo zmarły nagle i zdecydowanie przedwcześnie (obydwie w wieku 49 lat). Jeden to bardzo ceniony reżyser kina bengalskiego, drugi - aktor kina telugu.
Mam dziwne poczucie, że w pewnym sensie nagłej śmierci Srihariego zawdzięczać możemy wydanie w końcu Ko Ante Koti na dvd (jakoś tak podejrzanie się to zbiegło:P). Cóż... przynajmniej choć cokolwiek dobrego w związku z tą stratą. Zawsze kojarzyłam Srihariego jako niezwykle ciepłego człowieka - pomimo tego, że często grywał czarne charaktery (zresztą jakich ról on nie grywał?). Tak jest i w KAK, gdzie jego postać nie tylko stara się sprowadzić tyle co wypuszczonego z więzienia głównego bohatera znów na złą drogę (zaangażować go do pewnego napadu), ale i nie ma żadnych skrupułów, by nie sprzedać własnej siostry (znaczy, nie licząc się zupełnie z jej zdaniem, wydać za 'odpowiedni' posag) I jest w tej roli naprawdę świetny. Trochę tylko dziwnie się człowiek czuje, gdy - słysząc hasło 'wstydzę się takiego brata' - sobie przypomni, że pierwszą rolą, w jakiej oglądał kiedyś Srihariego był 'najlepszy-brat-na-świecie' z Nuvvostanante Nenoddantana^^ No ale na tym właśnie polega prawdziwe aktorstwo. Jeśli chodzi zaś o grającego główną rolę Sharwananda to może i nigdy nie zostanie gwiazdą jak Mahesh, Prabhas, Pawan itp ale wybiera zdecydowanie ciekawsze role od nich:P (w tym przypadku bardzo antybohatera). Jeśli chodzi o samą fabułę filmu, gdy po seansie przeczytałam, że twórcy dosyć się wzorowali na francuskim klasyku Rififi, postanowiłam go obejrzeć - i z przyjemnością stwierdzam, iż jest to zdecydowanie raczej ładna inspiracja niż po prostu 'kopiuj-wklej'. Owszem, tu też chodzi o 'wielki skok', ale poza tym jest to inaczej jednak obudowane: narracja prowadzona jest nie całkiem lineralnie, jest zdecydowanie mniej 'elegancko' a bardziej 'mięsiście, brudno' (w stylistyce, strojach postaci, ich otoczeniu itp), no i rozbudowano wątek romansowy bohatera. Tym ostatnim początkowo zachwycona nie byłam - wietrząc, że 'doklejone' to trochę na siłę, 'komercyjnie' (jak choćby w Prasthanam), ale jednak nie:) No i ta heroina (grana przez Priyę Anand) zdecydowanie nie przypominała takiej 'tylko do tańców', miała oj, charakterek, a i profesję ciekawą (byłą aktorką objazdowej trupy teatralnej - dzięki czemu można i zobaczyć jak wyglądały takie tradycyjne, 'edukacyjno-społeczne' spektakle w AP). Nie wiem, czy na pewno z perspektywy końcowego zwrotu całość się broni logicznie (nie czuję się na siłach tego sobie układać, bo zawsze byłam cienka w takich rzeczach:P), ale mnie się takie rozwiązanie bardzo podobało. I film zdecydowanie polecam. A w klimat niech wprowadzi mój ulubiony, tytułowy song:
***************
Drugi film to zupełnie inne, zdecydowanie bardziej kameralne klimaty. Takie, z jakimi kojarzy się kino Rituparno Ghosha, choć tu reżyser pojawia się z drugiej strony kamery. Memories in March to opowieść o stracie, procesie żałoby i poznawaniu prawdy (która - jak mówi Pismo św - wyzwala:)) W pewnym sensie sam temat matki, która po niespodziewanej śmierci dorosłego już syna próbuje sobie z tym poradzić, a równocześnie okazuje się, iż tak naprawdę nie za wiele o jego życiu dotąd wiedziała, nie za dobrze go znała, skojarzył mi się z oglądanym jakiś czas temu Haazar Chaurasi Ki Maa. Oba te filmy, poza tym motywem łączą też świetne aktorki w naprawdę godnych uwagi, ciekawych rolach (choć w przypadku Jayi to chyba była ważniejsza dla niej rola niż tu dla Deepti, która mam wrażenie utrzymuje jednak bardziej stały poziom, nie grając specjalnie 'szablonowych mamusiek' np). Dzieli natomiast klimat, który w HCKM jest zdecydowanie bardziej gorzki: mniej w tym ciepła i optymizmu, jak - mimo wszystko - tutaj. Czy dlatego, że bohaterka Marcowych wspomnień ostatecznie może bardziej liczyć na wsparcie i zrozumienie innych? Wspólne przeżywanie tego doświadczenia straty? Jakże to ważne, by mieć z kim się tym podzielić. Z kimś, kto cierpi podobnie jak my i dlatego nas rozumie (choć nie zawsze od razu widzimy i jesteśmy gotowi przyjąć tę 'wspólnotę'). Nie zdziwiło mnie specjalnie, że Rituparno gra geja:) Zapewne było mu łatwiej zagrać taką postać, a w końcu jest (był) i ikoną tegoż ruchu w Bengalu (i jedynym znanym mi indyjskim VIPem ze świata filmu, który otwarcie przyznawał się do swej odmiennej orientacji. Wiele gwiazd bolly wyrażało wprawdzie ostatnio swoje poparcie dla praw homoseksualnych, ale jakoś nikt z nich nie ujawnił, że sam jest taką osobą:P A jakoś nie bardzo wierzę, żeby żadnego geja wśród indyjskich gwiazd nie było - przeczyłoby to prostym zasadom prawdopodobieństwa i statystyki:P) Jeśli chodzi o jego aktorstwo to ciut mnie drażniła jego 'maniera' (przynajmniej na początku), niemniej ogólnie to przejmujący i ważny film. Zdecydowanie wart zobaczenia.
Shrihariego znam niestety chyba tylko z Nuvvostanante Nenoddantana. I dobrze pamiętam. Rituparno Ghoshowi zawdzięczam - Chokher Bali, Raincoat, Antarmahal i The Last Lear. Każdy z filmów mocno wrył mi się w pamięć. Także uczucia, które we mnie budził. Dzięki Twojemu postowi pewnie dziś jeszcze zobaczę Memories in March. Nie wiedziałam, że zmarli. Czytając to, co piszesz poczułam smutek straty. Dzięki za Twoje słowa i za pomysł listopadowych wspominek
OdpowiedzUsuń