Zanim przejdę do relacjonowania wrażeń z moich corocznych zaduszek filmowych (które już trwają) chciałam nadrobić jeszcze opinie o kilku nowych produkcjach filmowych. Z różnych kinematografii regionalnych. Poza telugowymi (bo o tych już notka była) i mallu (bo tych tyle, że muszą poczekać na zbiorcze oglądanie do grudnia:P)
Ulidavaru Kandante (kannada, 2014)
W kinie kannada ostatnio dzieją się naprawdę ciekawe rzeczy. Mocno wchodzą (wywołując odzew nie tylko chyba w Karnatace) młodzi twórcy ze świeżymi, niebanalnymi pomysłami. W zeszłym roku furorę zrobiła Lucia Pawana Kumara, w tym mamy Ulidavaru Kandante Rakshita Shetty'ego. Z wykształcenia zresztą inżyniera, który pracował jako programista, zanim nie doszedł do wniosku, iż jego prawdziwe powołanie tkwi jednak gdzie indziej. Zajął się teatrem, potem trafił do kina, najpierw jako aktor, a - po wielkim zeszłorocznym sukcesie filmu z jego udziałem (ponoć świeżej love story) - postanowił zrobić całkiem swój film. Jak wskazuje już sam tytuł ('jak widzieli to inni/pozostali') jasna jest inspiracja reżysera Rashomonem: mamy pewne mroczne zdarzenia i - wynikłe z dziennikarskiego 'śledztwa' - pięć różnych relacji w kwestii, co i jak właściwie zaszło. Ale - co widać już chyba po samym zwiastunie - mamy tu też inspiracje stylem Tarantino (zwłaszcza w niektórych częściach, bo i - co jest także interesujące - każda z opowieści ma swoje tempo i klimat, pasujące do jej bohatera). Jest zatem sporo zakręconego odjazdu (głównie za sprawą granego przez samego Rakshita Rishiego), ale i trochę sentymentalnie (część z matką) i trochę lirycznie (kocham Kishora w roli zakochanej pierdoły<3) Czyli poniekąd jak kilka filmów w jednym (a w ciekawszej formule niż klasyczna masala).
Po promie można też chyba dostrzec a'la tarantinowskie użycie muzyki w filmie. To naprawdę fantastyczny, świetnie budujący klimat filmu OST (i nie mówię tu li o piosenkach). Z ciekawostek technicznych to ponoć także pierwszy film kannada nakręcony całkowicie w systemie sync sound (czyli z nagrywanym równocześnie dźwiękiem/dialogami). Warto zobaczyć.
Apur Panchali (bengalski, 2014)
Każdy szanujący się kinoman (nie tylko ten wielce obeznany z kinem indyjskim) powinien chyba wiedzieć, kim jest Apu. Tytułowy bohater trylogii S. Raya to jedna z najbardziej ikonicznych dziecięcych postaci kina. A jednak grający tę rolę w pierwszej części Subhir Banjeree zniknął w pomroce dziejów. Nie zagrał w niczym więcej. Zwiastun Apur Panchali przywołuje podobne casusy zapomnianych dziecięcych aktorów: chłopca ze Złodziei Rowerów, z E.T., z Brzdąca... Pamięci ich wszystkich Ganguly poświęcił ten film. Osią fabularną opowieści staje się próba zaproszenia sędziwego już Subhira na festiwal celebrujący jego słynne (i jedyne) wcielenie. Dlaczego nie pojawił się nawet w kolejnych częściach trylogii Apu? Czy żałuje, że jego życie potoczyło się tak, a nie inaczej? Z opowieści Subhira nie przebija specjalnie gorycz aktorskiego niespełnienia. Więcej w tym stoickiej akceptacji tego, co przyniosło życie. A jeśli irytacja to bardziej tym, że po tylu latach wciąż ciągnie się za nim ta jego jedyna rola. A jednak ów jakiś wręcz magiczny związek Banjeeree'go z Apu jest tu tu wyraźnie zaznaczony. Zresztą to najpiękniejsze fragmenty w filmie: gdy widzimy Subhira w zwyczajnym życiu, a w scenie jak z Pather Panchali, w sytuacji jak Apu, reagującego identycznie jak on. Pięknie jest to zrobione. Kaushik Ganguly urzekł mnie już przy Shabdo. Tym filmem potwierdził tylko swą klasę jako reżysera. Ta niespieszna, poetycka historia nie przemówi pewnie do każdego. Ale to piękny hołd nie tylko dla dziecięcych aktorów, ale i dla Rayowego klasyka.
Saivam (tamilski, 2014)
Za sprawą silnego nurtu madurajskiego sprzed kilku lat prowincjonalne kino tamilskie kojarzy się zapewne wielu osobom z trudnymi w odbiorze i przygnębiającymi opowieściami. Ale tamilska prowincja nie musi być taka i Saivam to kolejny (po Vaagai Sooda Vaa czy Pannaiyarum Padminiyum) przykład na jej lżejsze, cieplejsze (można by powiedzieć bardziej 'keralskie') oblicze;) A przy okazji dowód, że nawet notorycznie kopiujący (mniej czy bardziej legalnie) reżyser może zrobić w końcu coś bardziej własnego (zresztą na końcu pada nawet deklaracja, iż podobne wydarzenia skłoniły kiedyś jego rodzinę do przejścia na wegetarianizm). I od początku czuje się ten kameralny, ciepły klimat. Niezależnie od tego, że relacje między członkami rodziny zdecydowanie najlepsze nie są. W tej sytuacji nie dziwi, że - gdy kapłan sugeruje, iż problem może tkwić w niezrealizowanej dotąd dawnej obietnicy wotywnej - wszyscy od razu skwapliwie chwytają się tego wyjaśnienia. Bo przecież najłatwiej uznać, że to niedopełnienie złożenia obiecanej
ofiary za szczęśliwe wyjście z wypadku odpowiada za rodzinne
nieporozumienia, brak pracy czy niemożność zajścia w ciążę. Znalazło się
proste 'wyjaśnienie', kozioł (tu akurat kogut:P) ofiarny, można zatem odetchnąć z ulgą. I to jak reżyser pokazuje fałszywość takiego myślenia (że nie tędy, w magicznych rytuałach, tkwi droga do szczęścia i naprawy rodzinnych relacji) jest dla mnie tu cenniejsze od samych (ładnie zresztą pokazanych, nie nachalnie) zalet wegetarianizmu. Szkoda tylko, że pewien upierdliwy gówniarz (bo nie da go się go inaczej nazwać:P) dostał po uszach tak późno. Dziewczynka za to przeurocza. I fajnie zobaczyć znów Nassera w ciekawej roli (za dużo przygłupów czy prostych zuych przy hirołach ostatnio grał), bo jego dziadek budzi i sympatię, ale i respekt. Ogólnie film nie tylko chyba dla indiofili, niemniej trzeba znać znaczenie pewnego, istotnego tu nader (jedna z najbardziej poruszających scen w filmie oparta jest głównie na jego wykorzystaniu) gestu:
Thegidi (tamilski, 2014)
Ostatnio w kinie tamilskim coraz lepiej radzi sobie niezależne (choć w sensie fabularnym wcale nie takie znów niszowe) kino gatunków. Thegidi, podobnie jak ubiegłoroczna Pizza oparte jest w dużej mierze na suspensie, tyle że tu raczej w formule kina detektywistycznego. Młody detektyw, który przyjechał do miasta i bardzo stara się wybić w zawodzie dostaje swe pierwsze poważne zlecenie. Wydaje się, że wszystko idzie w dobrym kierunku - zbiera dla agencji, w której pracuje cenne informacje, ale wszystko się oczywiście skomplikuje, gdy do chłopaka dotrze, że tak naprawdę najbardziej jego informacje wykorzystują chyba sprawcy tajemniczych zbrodni, bo wszyscy, których śledził stają się kolejnymi ofiarami... Wspominam o Pizzy nieprzypadkowo: odtwórca roli głównej, Ashok Selvan, przegrał z Vijayem Sethupathim starania o tamtą rolę, za to zastąpił go w mniej ponoć udanym sequelu. W międzyczasie obaj aktorzy spotkali się za to na planie innego filmu z podobnej 'półki', czyli Soodhu Kavyum. No i cóż... moim zdaniem Ashok nie ma talentu i charyzmy Vijaya, ale akurat w takiej specyficznej roli jego raczej ograniczona plastyczność nieźle się sprawdziła. Niemniej film mnie aż tak nie zachwycił (fakt że kino detektywistyczne to i niekoniecznie moja bajka). Ale cieszy, że takie filmy u Tamili powstają (i na dodatek całkiem nieźle się sprzedają).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz