niedziela, 2 lutego 2014

Filmowy przegląd 2013 roku - kino bengalskie


Satyanweshi
Ostatni film zmarłego niedawno Rituparno Ghosha  to stylowy dramat z zagadką kryminalną. Jednego z najsłynniejszych bengalskich detektywów, Byomkesha Bakshiego zagrał w niej...inny reżyser, Sujoy Ghosh (ten od Kahaani). Oto pewien maharadża w swej ostatniej woli określa, na jakich warunkach jego syn będzie mógł zostać jego spadkobiercą. Ma się zatem 'stosownie' ożenić i w ciągu trzech lat spłodzić syna - kolejnego dziedzica. Po połowie wyznaczonego okresu dziecka nie widać, za to tajemniczo zniknął młody pałacowy bibliotekarz. Śledztwo zdecyduje się podjąć świeżo przybyły do pałacu Bakshi. Nie jestem wielką fanką detektywistycznych historii, dlatego - w odróżnieniu od wielu fanów ikonicznego detektywa - nie przeszkadzało mi, że może niekoniecznie był on główną postacią tego filmu (i że dramatu było w nim więcej niż suspensu). Ale najbardziej spodobał mi się klimat, taki właśnie 'pałacowy', niedzisiejszy, powolny, idealny do intryg i ukrytych relacji czy motywów. A może po prostu - nastawiwszy się na straszna nudę - bardzo szukałam pozytywów:D

Goynar Baksho
Zważywszy na zawód przy Iti Mrinalini i nie bardzo zachęcające proma długo zastanawiałam się, czy sięgać po nowy film Aparny. Stara sympatia wygrała:) I aczkolwiek nadal nie jest to ta 'najlepsza Aparna' to ową szkatułkową' opowieść o trzech pokoleniach bengalskich  kobiet - wplecioną, a jakże i w niełatwą historię Bengalu - oglądało mi się całkiem przyjemnie. Urzekło mnie przede wszystkim animowane intro i - rewelacyjna! - Moushimi (grająca zresztą głównie ducha:D). I przypomniało mi się, jak pytana w jednym z wywiadów, dlaczego sama nie zagrała głównej roli w tym, dawno wymarzonym, projekcie, Aparna odpowiedziała, że nie byłaby w stanie zagrać takiej postaci (znaczy przede wszystkim używać takiego 'soczystego' języka^^) i coś w tym jest, bo taką Aparnę faktycznie trudno mi sobie wyobrazić, za to Moushimi jest po prostu bezbłędna i przyćmiła moim zdaniem resztę obsady. Bałam się trochę, na ile zrozumiem całe to historyczne tło, ale nie było tak źle ('okołoghatakowe lekcje' jednak chyba procentują^^) Wprawdzie im dalej, tym bardziej film traci impet (najbardziej lubię część z Konkoną-młodą żoną) ale ogólnie jest nieźle.

Mishawr Rawhoshyo
Właśnie zdałam sobie sprawę, że o trzecim filmie z kolei mogłabym napisać: "pomimo tego, że jest to dzieło bardzo cenionego przeze mnie reżysera (w przypadku Srijita już od debiutanckiego Autographu), długo nie byłam przekonana, że chcę je zobaczyć":D Kakababu może być sobie (kolejnym) ikonicznym literackim bohaterem dla Bengalczyków,  mnie jakoś ten ichniejszy odpowiednik Indiany Jonesa po promach bardzo nie  przekonał. W końcu  jednak obejrzałam i po seansie mogę powiedzieć, że o ile jestem niekoniecznie przekonana co do filmu, tak absolutnie do postaci. W powodzi filmowych bohaterów bazujących coraz częściej na bardzo fizycznej atrakcyjności, Kakababu - utykający pan w średnim wieku, w rogowych okularach, który  jak najbardziej jest przygodowym hirołem, ale imponuje raczej błyskotliwością, erudycją czy opanowaniem, jawi się jak powiew świeżego powietrza:) (uwielbiam zarówno scenę, gdy to tłumaczy pewnemu młodzieńcowi, który to chce mu koniecznie ustąpić miejsce dla niepełnosprawnych, dlaczego to miejsce jest raczej dla tegoż młodziana, jak i np tę, gdy przychodzą po  niego ludzie Al Qadiego) Teraz tylko muszę się przekonać, na ile Kakababu jest taki i w ogóle (i jakkolwiek pewnie niełatwo mi go będzie teraz 'odkleić' od Prosenjita, mam nadzieję, że tak :))

Shabdo
W końcu film, do którego nie przyciągnęło mnie ani nazwisko reżysera, ani aktorzy, ale po prostu pomysł fabularny. Bengalski koncept na uczczenie stulecia kina po prostu mnie urzekł swą niebanalnością. O kim zwykle myślimy (czyją pracę oceniamy) oglądając film? W pierwszej kolejności zapewne aktorów, wiele osób pewnie pomyśli też o reżyserze i scenarzyście, trochę mniej o kompozytorze, operatorze zdjęć, przy filmach 'z epoki' pewnie jeszcze o kostiumologu, bardziej świadomi o dźwiękowcu czy montażyście. Ilu z nas, kinomanów, myślało natomiast np. o kimś takim jak imitator dźwięków (foley artist)? Ile osób w ogóle zdaje sobie sprawę, że - zwłaszcza w kinie indyjskim, gdzie nagrywanie materiału od razu z dźwiękiem jest wciąż rzadkością, ale nie tylko tam - taka profesja w ogóle istnieje? (bo przecież późniejsze 'dogranie' dialogów to nie wszystko) Ja dotąd nie bardzo i to mnie właśnie zafrapowało. A tym bardziej, gdy to po rozpoczęciu seansu okazało się, że nie chodzi tylko o pokazanie specyfiki tej pracy, ale i możliwej jej ceny - co z jednej strony jest nadal niezwykłe (bo specyficzne, jak i samo zajęcie), a z drugiej wnosi jednak jakiś aspekt uniwersalności (wszak pasja, która prowadzi do zaburzeń, zdarza się w wielu profesjach). Jako psycholog z fascynacją śledziłam kolejne etapy: najpierw zrozumienia problemu i przez lekarzy (diagnozy) i przez pacjenta (świadomość choroby), a potem opracowania sposobu leczenia (terapii).  Shabdo to dla mnie dowód, że - choć to owszem coraz trudniejsze - nadal da się jednak pokazać coś całkiem nowego w kinie. I to też fascynujące:)

Shunyo Awnko
Shunyo Awnko, najnowszy film bengalskiego weterana, Gouthama Ghose'a, to mozaikowa diagnoza aktualnej sytuacji kraju i społeczeństwa. Niewesoła w wymowie. Na początku próbowałam ogarnąć wszystkie, przeplatające się wątki, szybko doszłam jednak do wniosku, że nie dam rady, skupiłam się więc głównie na tych dwóch, które mnie najbardziej zainteresowały: historii granej przez Konkonę reporterki, która po paru latach pisania o gwiazdkach trafia na prowincję i z pasją zagłębia się w lokalne problemy (w tym i - wynikającą z frustracji - działalność naksalitów), w czym czuje wreszcie prawdziwy, ważny materiał na reportaż  oraz granego przez Dhritimana Chatterjee lekarza-aktywistę, który nad karierę wybrał służenie ludziom (i medycznie i jako lokalny lider). Trudny film, ale i takie warto czasem poznać.

Tasher Desh
Nawet nie będę próbować udawać, że coś specjalnie zrozumiałam z tego filmu:P To równie prawdopodobne, jak, że ktoś, kto ledwie czytał/słyszał o Szekspirze, pojmie coś z awangardowej adaptacji jakiejś jego sztuki. Bo Tasher Desh to 'odjechana' adaptacja Rabindratha Tagora. Co zresztą nie takie dziwne zważywszy, iż film nakręcił kontrowersyjny reżyser Q (ten od Gandu) Także z fabuły nic specjalnie nie zrozumiałam, ale pozwoliłam się chyba urzec fascynującej fantazji reżysera, bo miałam z tego seansu jakąś dziwną frajdę. Myślę, że ten film można szczególnie polecić tym, którzy żyją w przekonaniu, że w kinie indyjskim nie uświadczy prawdziwych eksperymentów:P


Obejrzane wcześniej:  Meghe Dhaka Tara
Czekam na dvd:  Hanuman.com

środa, 22 stycznia 2014

Vipranarayana (1954) - tancerka wystawia na próbę swamiego, czyli ANR i Bhanumati w filmie dewocyjnym

Planowałam zaczekać z realizacją tego pomysłu do zakończenia cyklu 'przeglądowego', smutne okoliczności skłoniły mnie jednak do zamieszczenia pierwszej skopiowanej z dawnego b.pl notki filmowej już teraz. Dziś zmarła bowiem legendarna postać kina telugu - ANR. A jakiż jest lepszy sposób na oddanie szacunku aktorowi niż wspominanie jego ekranowych wcieleń? :)
 
Film to biografia świętego Thondaradippodiego Alvara (zwanego też właśnie 'Vipra Narayanarem') - jednego z dwunastu tamilskich alvars, czyli dewocyjnie oddanych czcicieli Vishnu. Urodzony w społeczności viprów od dzieciństwa dorastał w kulcie Vishnu, później skupił się zaś przede wszystkim na oddawaniu czci jednemu z jego wcieleń - Sri Ranganathie (Randze). Zamieszkał na wyspie Srirangam, gdzie założył olbrzymi ogród (w chatynce, w środku którego i mieszkał) i codziennie obsypywał posąg Rangi świeżymi girlandami z kwiatów z tegoż ogrodu.
Film jest dosyć zgodny z tym przekazem
(z pewnym wyjątkiem tyczącym postaci Devadevi, o czym za chwilę) Mamy oto bogobojnego bohatera, który od dzieciństwa nie zajmuje się niczym innym jak tylko adoracją i służbą Randze. Jest tak w tym zatopiony, że nie bardzo widzi ludzi wokół. Nie ma więc choćby i żony. Devadevi jest natomiast młodą, uzdolnioną tancerką, która właśnie zachwyciła samego króla jak i jego otoczenie. I córką prostytutki. Jadąc lektyką widzi z daleka Vinaprayanę. Siostra opowiada jej o tym jaki to świątobliwy mąż. Niedługo potem spotykają się można powiedzieć bezpośrednio. Na widok przechodzącego Vipranarayany obie siostry przyklękają u jego stóp, jednak ten oczywiście - pochłonięty myślami o Bogu - nawet ich nie dostrzega (żeby choćby je pobłogosławić). To rozjusza Devadevi tak, iż postanawia dać mu nauczkę. Uznaje bowiem, iż nie jest to objaw żadnej bogobojności, ale zwykłej dumy i arogancji Vinaprayany wobec ludzi. I postanawia doprowadzić do 'zdemaskowania' jego prawdziwego oblicza. W jaki sposób i co z tego wyjdzie - to już trzeba obejrzeć film:)
Nie do końca wiedziałam chyba, czego się spodziewać po filmie dewocyjnym [to był mój pierwszy], więc takie zawiązanie akcji bardzo mile mnie zaskoczyło. Bo okazało się, że nie będzie tylko świątobliwie i nudno (jak się obawiałam po pierwszych scenach z ANRowym bohaterem), ale i rozrywkowo i zabawnie. Dzięki Bhanumati oczywiście.  Z jej pojawieniem się film nabrał bowiem zdecydowanych rumieńców. Charakterna kobitka, która knuje intrygę to jest to:D Na dodatek pięknie śpiewa (co już wiem z innych filmów) i świetnie tańczy klasycznie (to w wykonaniu Bhanumati widziałam po raz pierwszy). Ok, grała głównie dość 'zamaszyście' (chyba pierwszy raz zwróciłam uwagę na taką manierę - nie tylko jej zresztą - iż podkreśla się większość słów wyrazistą mimiką i gestami - trochę mi się to skojarzyło z tym, co robi się w ichniejszym teatrze opartym na tańcu), ale przyjęłam to jako konwencję z całym jej dobrodziejstwem (zwłaszcza, że ona była raz - tancerką, a dwa - w sumie przez sporo czasu grała przed bohaterem pewne przedstawienie). No a poza tym naprawdę miałam dużą radochę z obserwowania realizacji jej 'śmiałego planu'. Choć czułam jednak, że w końcu i tak musi to skończyć się jakimś 'słusznym' morałem (przecież skoro film dewocyjny to święty musi być jednak tym wzorem moralnym), no i faktycznie tak się stało. Przełknęłam i to, ale dalej było coraz trudniej... Znaczy ja chyba tej ich moralności i wzorców jednak nie rozumiem (naszej katolickiej zresztą też czasem nie). Chyba trochę 'nieludzkie' mi się to czasem wydaje po prostu.

Za to bardzo (i w sumie bez zastrzeżeń) podobała mi się muzyka. 19 pieśni ze Sri Ramadasu nie robi już na mnie takiego wrażenia, bo tu była podobna ilość, a film jest o jakieś pół godziny krótszy. Ale ogólnie nie miałam jednak wcale poczucia, że 'wciąż śpiewają i śpiewają', bo jakoś to dość naturalnie wszystko zostało wplecione. Cóż bowiem szczególnego choćby w tym, że Boga w świątyni chwali się śpiewem? A skoro bohaterka jest tancerką, też trudno się dziwić, że muzyka towarzyszy jej wszędzie i zwyczajnie wyraża swe uczucia za pomocą piosenek (czy towarzyszą jej one w pracy). Wszystkie piosenki były bowiem bardziej 'sytuacyjne' właśnie (i dzięki bogu tłumaczone), nic w stylu 'dream sequence'. No i ładne były, melodyjne. A i z całej śpiewającej trójki tylko za ANR robił to kto inny, bo i Bhanumati (jak zwykle), ale i - grający ucznia Vinaprayany - Relangi (moja ulubiona starofilmowa pierdoła:P) śpiewali własnym głosem.   I dwa przykłady:)

Bohaterka tańczy przed królem:
 I śpiewa dla swamiego:
Film można obejrzeć legalnie na YT.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Filmowy przegląd 2013 roku - kino malajalam

W mallu jak zwykle wybór spory, więc i nie najłatwiejszy - jeśli chce się ograniczyć do jednocyfrowej liczby tytułów, trzeba robić solidną selekcję:P Oto więc, co wybrałam:

 Amen
Fanką Pellisery'ego jestem już od jego pierwszego filmu, proma trzeciego zwiastowały owszem zdecydowanie coś odmiennego niż jego dotychczasowe klimaty,  niemniej skala szaleństwa obecnego w Amen i tak mnie oszołomiła:D I skojarzyła się zdecydowanie z tym, za co kocham kino bałkańskie (a ja z tych, co najbardziej z Kusturicy uwielbiają wcale nie Underground tylko Czarnego kota..:P) - czyli totalnym 'odjazdem'^^ Wątek muzycznego turnieju (zwycięstwo w którym może pomóc bohaterowi w zdobyciu swej miłości) owszem może przywodzić na myśl Guczę, ale tam nie było nikogo takiego jak ojciec Vatoly <3 (która to postać przywodzi mi na myśl raczej kino amerykanskie, ale nie bedę zdradzać dokładnie co, coby nie spoilerować:P) No i jest tu jeszcze fantastyczny obraz barwnego środowiska keralskich chrześcijan 'tomaszowych' (kościoła syryjskiego), która to rzecz zafascynowała mnie na tyle, że znów po seansie się 'douczałam' doczytując co nieco na ten temat. Także to film, który i bawi (i to jak!) i uczy :)

Mumbai Police

Już jakiś rok temu, omawiając ciut wcześniejsze filmy Prithviraja (Celluloid czy ANT), wyrażałam radość z jego aktualnych wyborów filmowych w rodzimym kinie i moje pochwały są nadal aktualne:)  Mumbai Police to kolejny dowód na zmianę jego priorytetów z prób bycia gwiazdą na bycie aktorem. Bardzo dobrym i ciekawym aktorem, wybierającym niebanalne role. Trudno jednak wyjaśnić dokładniej, na czym to polega w przypadku tego filmu, nie narażając się na jego spoilerowanie, a nie chciałabym nikomu odbierać przyjemności odkrywania tego samemu w trakcie seansu (i na dodatek - co jest bardzo ciekawym zabiegiem - wraz z bohaterem, bowiem na samym początku, w wyniku pewnego wypadku, traci on pamięć i dopiero w trakcie prowadzonego dochodzenia w sprawie śmierci kolegi dowiaduje się i prawdy o sobie). Moja satysfakcja z oglądania tego thrillera, który naprawdę trzyma w napięciu i daje do myślenia, była spora i jak najbardziej mogę uznać, iż reżyser w pełni 'zrehabilitował' się po Casanovie:P

5 Sundarikal
Bollywood dedykował stuleciu kina indyjskiego Bombay Talkies, kino molly właśnie ten film. Podobieństwo zaczyna się jednak i kończy na fakcie, iż są to zestawy kilku nowel wyreżyserowanych przez różnych reżyserów. Ogniwem łączącym poszczególne części 5 sundarikal nie są bowiem motywy 'okołokinowe' (jakiekolwiek nawiązanie do kina występuje w ogóle tylko w jednej z nich), ale raczej - zgodnie z tytułem - historie kobiet. Przynajmniej w intencji twórców, bo w moim odbiorze nie we wszystkich historiach kobiety są jej najważniejszym 'ogniwem'. I, jak to w filmach nowelowych bywa, poziom poszczególnych części nie jest równy. Trochę chyba niespodziewanie największe wrażenie robi (działająca jak cicho i podstępnie owijający się coraz bardziej wokół ciała wąż-dusiciel) ta pierwsza. Niespodziewanie, bo jednak myślę trudno się było spodziewać, że w 'powodzi' uznanych aktorów młodego i średniego pokolenia  najbardziej  w pamięci utkwi mi (i zdaje się nie tylko mnie) para dzieci! A - po oczach owej dziewczynki - kolejnym wyłaniającym się z mojej głowy po seansie obrazem jest wysoko uniesiony w czasie ulewy parasol trzymany przez bohatera czwartej nowelki (i jakie zaskoczenie, kto ową część wyreżyserował!). To dwie moje ulubione. Druga jest sympatyczna, ale jednak zbyt odbiega klimatem od reszty, ostatnia - taka sobie, a najsłabsza jest trzecia. I 'przykleiła' się do mnie ta piosenka:
 Ayal
Pamiętam, że w promach filmu moją uwagę zwrócił jego klimat (retro?) i zmysłowość.  Dokładnie takie są też największe atuty tej osadzonej w latach 50-tych opowieści o pulluvarze (zaklinaczu? - znów się czegoś nowego o Indiach dowiedziałam) jako całości. Wykonujący ów specyficzny 'zawód' bohater, korzystając ze swego dość specjalnego statusu, żyje jak chce - nie ograniczając się w niczym i niczego sobie nie odmawiając. Nietrudno przewidzieć, że w pewnym momencie  'zostanie ściągnięty na ziemię', toteż - jak napisałam- to nie w fabule widzę największy atut filmu, ale w jego, podkreślanym urzekającą, a  częściowo i 'obrzędową' (w końcu bohater żyje z udziału w takich uroczystościach - gdy to 'odpędza się złe uroki, a przyciąga dobre duchy') muzyką, klimacie i 'soczystych' kreacjach bohaterów (Lala i trzech pań, z którymi związany jest jego bohater).



North 24 Kootham

Skoro kino drogi, należy się spodziewać, iż bohater przejdzie w trakcie tej podróży jakąś przemianę (a przy okazji pozna trochę 'prawdziwych Indii') I wszystko się zgadza:) Co w tym więc innego i ciekawego? Może to, że bohater tej historii, Hariskrishnan, nie wyrusza w tę podróż z własnej inicjatywy, a w zasadzie zostaje do niej zmuszony? W telugowym Gamyam bohatera od 'prawdziwego życia i ludzi' odgradzało jego bogactwo, Harikrishana - przymus rytuałów. Jest to bowiem przypadek zaawansowanych zaburzeń obsesywno-kompulsywnych (dawno twierdzę, iż ja też mam tego początki, ale do niego to mi daaaleko:P). I gdyby szefostwo (które znosi jego 'dziwactwa' dlatego, że jest genialnym programistą) nie uparło się, że musi pojechać na pewną konferencję, pewnie nadal żyłoby sobie w swym bezpiecznym, uporządkowanym świecie. A tak oczywiście, za sprawą serii pewnych niespodziewanych wydarzeń (jak to w indyjskich podróżach pewnie nieraz bywa:D)  na miejsce nie dotarł, za to zyskał masę zabawnych (ok, bardziej dla widza, niż dla niego:P), a ostatecznie cennych doświadczeń. Fahaad mnie po raz kolejny rozbroił (ach,  ten jego poranny rytuał! trzymanie teczuszki! mina na motorze! itp itd), coraz bardziej lubię jego parę ze Swati (a jakąż inną ona gra tu postać jak w Amen), Nedumudiego po prostu uwielbiam, reasumując: na filmie bawiłam się świetnie i na pewno będę do niego wracać.

Shutter
Debiutujący tym filmem jako reżyser Joy Matthew to ciekawa postać. Długoletni aktor teatralny, lata temu zagrał w jednym  z najbardziej znanych filmów kultowego keralskiego reżysera Johna Abrahama (któremu zresztą zadedykował właśnie Shutter). Teraz, do swego debiutu za kamerą, zaangażował głównie (poza Lalem i Sreenivasanem) właśnie aktorów teatralnych. Myślę, że to pomogło w poczuciu autentyczności tej, osadzonej w Kozhikode (kino mallu opowiada ostatnio sporo historii pokazujących realia i 'pulsujące życie' konkretnych miast) opowieści o dwóch dniach z życia trzech mężczyzn (aspirującego reżysera, rykszarza i dobrze 'ustawionego' - dzięki pracy w Zatoce - ojca dorastającej córki). Wielu recenzentów podkreślało moralistyczny wydźwięk tej historii -o wszem, jest się nad czym zastanowić, mnie jednak nie mniej uderzyła w niej siła i charakter kobiet. Które ostatecznie okazują się najbardziej godne szacunku.


 Left Right Left
 
Z Muralim Gopym (synem znanego chyba przede wszystkim z Adoorowych filmów Bharatha Gopy'ego) - jako scenarzystą i aktorem - zapoznałam się przy okazji zeszłorocznego Ee Adutha Kaalatu i było to udane spotkanie. Z ciekawością sięgnęłam więc po kolejny film tegoż zespołu (znaczy napisanym przez Muraliego, reżyserowanym przez Aruna Kumara Aravinda i z Indrajithem w obsadzie), tym razem jeszcze bardziej odzwierciedlającym radykalne poglądy twórcy. Indyjskie filmy ukazujące w mniejszym czy większym stopniu lokalne polityczne realia nie są dla mnie czymś nowym, niemniej jednak ten chyba mnie 'przerósł' (teraz już wiem, jak się muszą czuć obcokrajowcy oglądając polskie 'unurzane w najnowszej historii' filmy:P) - stąd seanse odbyły się aż dwa. O samodzielnym 'zdekodowaniu klucza' (czyli zidentyfikowaniu w niektórych bohaterach cech realnych polityków z Kerali czy odniesień do pewnych wydarzeń), oczywistego (sądząc z opinii w necie) dla wielu 'tubylców' i tak nie było mowy, udało mi się jednak chyba 'wejść' w ten bardziej uniwersalny aspekt całej historii. Historii o rewolucji 'self made'. O uwarunkowaniach i wyborach. Mocnej historii. Jeszcze trudniejszej jak sądzę do 'przejścia' niż dla tych nieobeznanych w keralskich realiach, dla osób, którym w głowie się nie mieści, że można być komunistą i porządnym człowiekiem:P  Dzielnym, twardym i walczącym o swoje ideały aż do śmierci. A przecież - skoro ludzie są różni - to czemu i nie komuniści? I to właśnie można zobaczyć w tym filmie. A i usłyszeć, że Murali Gopy potrafi też śpiewać:

Memories
Kolejny raz Prithvi gra stróża prawa (ok, ex) i kolejny raz jest to nieszablonowy bohater (stąd wierzę mu teraz, jak mówi, że w Seventh Day to też będzie inny policjant)  Bohater Memories, doświadczony osobistą tragedią, popadł bowiem w nałóg alkoholowy. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki twórcy i Prithviraj stworzyli tę postać: przejmująco, daleko od syndromu 'sympatycznego, wesołego opijusa' i budząc wobec niego zarówno współczucie, jak i pewnego rodzaju szacunek. Bo to inteligentny i świadomy swego stanu człowiek. Dlatego też okazuje się - mimo wszystko - najlepszą osobą do rozszyfrowywania toku myślenia pewnego seryjnego mordercy.  Ten wątek sensacyjny początkowo mi się podobał (zwłaszcza fakt, iż 'klucz' do kolejnych morderstw okazał się biblijny, co jest zarówno dość niebanalne w kinie indyjskim, jak i ułatwia widzowi zachodniemu, jak ja, 'śledzenie rozwoju sprawy' i snucie własnych tropów - nie to, co motyw twórczości i życiorysów bengalskich poetów w Baishe Srabon np^^), niestety dalej było już gorzej (nie bardzo przekonał mnie ostatecznie 'psychologiczny portret'  mordercy, tym bardziej 'pomysł' na ostatnią ofiarę i finał sprawy). Mimo to, dla Prithviego (i intermission po aramejsku!) uważam warto :)

Artist
Ostatnie filmy Shyamaprasada łagodnie mówiąc nie wzbudziły mojego entuzjazmu, proma Artista dawały natomiast nadzieję na wreszcie coś ciekawego. I tak jest. Może nie postawiłabym tego filmu w gronie jego najwybitniejszych, ale naprawdę dobrych. Wbrew tytułowi bardziej niż o owym artyście jest to jednak opowieść o osobie, która decyduje mu się towarzyszyć. A życie u boku artysty wygląda malowniczo chyba tylko w Gurowych filmach:P Z czegoś trzeba żyć (oboje - rezygnując z collegu dla jego 'uprawiania sztuki'- nie mogą liczyć na finansowe wsparcie rodziców) i on nie weźmie pracy 'poniżej swej godności' (w końcu artysta i 'zgniłe kompromisy'? a tfe!), ale ona może pracować na dwóch etatach (żeby zarobić nie tylko na mieszkanie, ale i jego - nie takie tanie - przybory malarskie) i jeszcze dbać o dom (to też poniżej jego godności) oraz słuchać jego narzekań, że 'standard nie ten', bo w takich warunkach trudno mu tworzyć. I, jakkolwiek go kocha (stąd wciąż z nim jest), trudno jej nieraz wytrzymać spokojnie jego 'chimery'. Odczuwana przez większość filmu (na trochę mi przeszło po wypadku) ochota na zrobienie krzywdy granemu przez Fahaada bohaterowi przypomniała mi o początkach naszej 'znajomości':P (bo to było 22 Female Kottayam). Lubię, gdy aktor, którego zasadniczo darzę sympatią, jest w stanie doprowadzić mnie do takiego stanu:P (to  wszak dobrze o nim świadczy jako o aktorze)  Początkowo sądziłam, że film będzie egzemplifikacją powiedzenia 'za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta', pod koniec przyszło mi na myśl raczej porzekadło 'co nie zabije, to wzmocni'. Pamiętam Ann Augustine już z jej debiutu, tą rolą młodziutka aktorka udowodniła swoją klasę i mam nadzieję, że posypią się na nią nagrody (no i kolejne równie ciekawe role).

Obejrzane wcześniej:  Annayum Rasoolum, Natholi Oru Cheriya Meenalla, Celluloid, Red Wine, Paisa Paisa
Czekam na dvd:  Papillo Budda, 101 Chodyangal, Punyalan Agarbattis, Philips and the Monkey Pen, Drishyam

sobota, 11 stycznia 2014

Telugowe kino społeczne i adaptacje literatury

Zanim przejdę do podsumowania kina mallu w 2013 roku, chciałam zamieścić jeszcze kilka zestawień z nabytej jakiś czas temu książki Evolution of Telugu Films. Tym razem będzie to przegląd filmów podejmujących różne problemy społeczne oraz adaptacji literatury (bo pewnie wiele osób nie bardzo wie, że w tym kinie powstają i takie rzeczy:P). Sama widziałam niewiele z nich, więc to także cenna wskazówka i dla mnie :)







piątek, 3 stycznia 2014

Filmowy przegląd 2013 roku - kino telugu i tamilskie

Zarówno z wyborem tytułów tamilskich jak i telugu do przeglądu  były problemy, tyle że trochę inne: u Telugów po prostu kręci się bardzo mało potencjalnie ciekawych rzeczy, u Tamili  filmów do obejrzenia byłoby sporo, tylko niestety niewiele doczekuje się wydania na dvd z napisami (a ja nie każdy mam odwagę obejrzeć saute), a i obejrzałam już solidną porcję tych 'literkowych' w trakcie roku.

KINO TELUGU

 

Gundello Godari

    

Pamiętam, że jedną z pierwszych rzeczy, które zachwyciły mnie w 'południowcach' było ich filmowanie wody (przeważnie na hirołach, no ale mniejsza z tym:P).  Osnową tego, osadzonego w latach 80-tych, filmu jest mająca wtedy naprawdę miejsce wielka powódź i jej obrazy w promach miały duże znaczenie w zainteresowaniu mnie tym tytułem. Zawsze zachwycały mnie, jakże chętnie wykorzystywane przez telugowych filmowców (od Vamsiego i Bapu po Kammulę), krajobrazy rzeki Godavari, tu zobaczyłam jej zupełnie inne, groźne oblicze. Ale samego żywiołu jest w filmie niewiele, to tylko kanwa do opowiedzenia nam przeszłości pewnej pary, która właśnie wzięła zaaranżowany ślub. Może nie jest to jakoś bardzo porywające, ale ma jakiś swój klimat, no i niebanalne postaci kobiece. Miło było też zobaczyć znów Mumaith (w, a jakże itemie: zmysłowym, a nie wzbudzającym niesmaku - bo różnie to ostatnio z tym bywa:P), no i urzekła mnie piosenka o kogutach :D

Sahasam

 
 
Najpierw się bardzo ucieszyłam, że Gopi robi znów film z Yeletim, po trailerze mi radość dość przeszła (zamiast wyobrażonych klimatów a'la Indiana Jones miałam skojarzenia bardziej z Ek Tha Tiger..), ale postanowiłam sprawdzić jednak całość. Bardziej z wiary w Yeletiego niż samej sympatii do Gopiego. I muszę się zgodzić z chyba większością recenzji: to jest niezły film, niewątpliwie imponujący rozmachem (za w sumie nie tak wielkie chyba pieniądze) i stroną techniczną (pięknymi zdjęciami z Ladakh czy bardzo fajnym backgroundem), nie 'przebajerzony' (i pozbawiony sporej części 'obowiązkowych elementów komercyjnych' typu masa komików czy romans z heroiną - w sumie tylko jedna dream sequence wciśnięta jest), no i nawet ci pakistańscy talibowie nie tacy koszmarni jak mi się po promie wydawało (choć bardzo schematyczni, fakt). Problem z Sahasam polega głownie na tym, że nie bardzo angażuje widza po prostu. Tylko tyle i aż tyle.

Anthaka Mundu Aa Tarvatha 

 
 
Kolejny przykład zaufania do reżysera (gdyby to nie był film Indragantiego, pewnie bym nie sięgnęła po to 'kolejne romansidło o miłości nastolatków' jak wstępnie oceniłam ów tytuł) i tym razem ono się zdecydowanie opłaciło. Ta opowieść o 'związku na próbę' naprawdę mnie urzekła. Młodzi bohaterowie (choć już pracujący, czyli w miarę samodzielni) nie żyją bowiem tylko w świecie romantycznych iluzji, a wręcz przeciwnie: obserwując kryzysy w związkach swych rodziców postanawiają urządzić sobie 'próbę małżeńskiego życia', czyli wynająć mieszkanie, gdzie będą wspólnie (bez niczyjej wiedzy) żyli. No i się zaczyna... zwykłe, codzienne problemy i obowiązki (od zakupów poczynając, przez gotowanie, sprzątanie, jej PMS,  jego 'wypady z kumplami', kwestię 'zapomnieliśmy o zabezpieczeniu, a co jeśli jestem w ciąży'? itp itd) stają się trudnym testem dla ich uczucia. Najłatwiej się przecież pokłócić, wykrzyczeć swoje racje czy frustracje i jeszcze trzasnąć drzwiami, trudniej to potem 'wyprostować' (i czy jeszcze widzi się w tym sens?) Może dla niektórych mało romantyczna wizja związku, ale myślę bardziej prawdziwa niż 'lukrowane bajki, że tylko miłość i to wystarczy'. Jest i morał, nie za słodki, ale dający nadzieję:  nigdy nie ma gwarancji (i żadna próba ich do końca nie da), ale niekoniecznie warto się tym zniechęcać. 

KINO TAMILSKIE

 

    Six (candle)

Do obejrzenia tego filmu zachęciły mnie oglądane od dłuższego czasu fotki z  wcieleń Shaama (który to m.in. schudł ponad 20 kg i wyglądał faktycznie prawie jak szkielet - takie poświęcenie to ja rozumiem dużo bardziej niż owe kolejne 'niezbędne do roli' packi). Nie bardzo wiedziałam, o czym natomiast ma być sam film, więc tu  twórcy mnie zaskoczyli (a temat myślę ciekawy i przerażający - nawet jeśli nie jest się rodzicem). Oglądając film saute siłą rzeczy chciałam się wesprzeć trochę informacjami o fabule z netu i w ten sposób dowiedziałam się np. że dialogi ponoć kiepskie (to może i lepiej, że ich nie rozumiałam:P) i że to mało wiarygodne, że zdesperowany ojciec działa na własną rękę, zamiast po prostu zgłaszać wszystko policji i czekać na ich działania (zważywszy na obraz policji - nie tylko z tego filmu i nie tylko z Indii nawet - mnie to jakoś bardzo nie dziwi:P). Może sam film mnie nie 'poraził', ale Shaam przekonał do swej graniczącej wręcz z obsesją desperacji, a po seansie w głowie został obraz, jak kruche potrafi być (i w jednej sekundzie rozsypać się) szczęście.


 555 (Ainthu Ainthu Ainthu)

Kolejna spektakularna metamorfoza do roli: Bharath owszem, zrobił i packa do tego filmu (wielce obrzydliwego zresztą), na szczęście nie jest to ani jego jedyne, ani najdłuższe wcielenie w tym filmie (i nawet nie odebrałam tego jako specjalne epatowanie mnie jako widza owym 'kaloryferem', bo skupiłam się w tym momencie już na czymś innym. Sama historia - znów oglądana saute:/- przypominała mi trochę Ghajini czy Ontari (a to dobre skojarzenia), choć jej rozwiązanie mnie jednak trochę rozczarowało. W każdym razie trudno uwierzyć, iż tę mroczną rzecz nakręcił reżyser kameralnego i spokojnego Poo (i to też miłe zaskoczenie) i szkoda, że Bharath jakoś nie bardzo może się przebić do tej najwyższej gwiazdorskiej ligi, bo talentu mu nie brakuje i ciekawą rolę potrafi bardzo dobrze wykorzystać (a przy tym - choć to nie najważniejsza sprawa - jest najlepiej tańczącym tamilskim aktorem). A, i po raz chyba pierwszy zobaczyłam Santhanama w roli nie tylko 'komediowego przerywnika', ale z rysem dramatycznym.

   

Raja Rani

Śledząc proces tworzenia tego projektu miałam wobec niego mieszane wrażenia i tak mi zostało chyba i po seansie. Znaczy 'odcinając' wszelkie potencjalne skojarzenia z filmem, o którym za chwilę, w sumie to sympatyczna komedia romantyczna o 'drugiej miłości' (i o tym, ile w nas strachu przed ryzykiem 'otworzenia serca') jednak na klasyczną love story (która przetrwa lata) to szans raczej nie ma. A takim filmem jest Mouna Raagam, z którym jednak Raja Rani niechybnie się jakoś kojarzy. I z tej perspektywy brakowało mi tych 'trzech P': prostoty, piękna, poezji. Za dużo strachu chyba w reżyserze było, że to musi być jednak 'lekkie i zabawne'. Ja bym zdecydowanie wolała, żeby 'obciąć' obie retrospekcyjne historie, a więcej czasu poświęcić temu obecnemu związkowi (tym razem z dwojgiem, a nie jedną stroną 'po przejściach' i godzących się na aranżowany ślub z myślą, że 'i tak już przecież miłość za mną'), no i brakło owego 'mężowskiego wzorca z Sevres' (jakim jest dla mnie do dziś Chandrakumar - on, a nie żaden tam Suri:P). Oki, był za to cudowny ideał ojca (ponoć ta rola bardzo przypomina  Sathyraja w prawdziwym życiu:)), ale to nie całkiem to samo:P  A Jai, na którego po promach tak się cieszyłam, znów gra pierdołę (na dodatek mniej sympatyczną niż w EE). 

 

   Arrambam

Po dobrej zabawie przy Mankacie z ciekawością czekałam na kolejny film Ajitha, bo Arrambam zdawał się zapewniać nie tylko dalszy ciąg jego fantastycznego salt&pepperowego wizerunku, ale i podobnie fajne kino rozrywkowe. Niestety nim nie był. Zabrakło jednak  'zabawy' konwencją i elementu przewrotności, tu nawet jeśli na początku bohater może nam się wydawać mroczny (duży szacun za scenę z żelazkiem - wydaje mi się, że niewiele indyjskich  gwiazd by się zgodziło takową włączyć - nawet grając tego niby złego właśnie) to ostatecznie szlachetność okazuje się 'wylewać z niego uszami', znaczy wszystko zmierza w sztampowym - i dość nudnym - kierunku. Sam Ajithowy styl (absolutnie świetny!) i widok Nayan z gnatem przy najwrażliwszej męskiej części ciała (:P) mi jednak nie wystarczył (Aryę pomijam, bo trudno to nazwać ciekawą rolą, za to Kishore w niby pomniejszej znów zapunktował:))


Obejrzane wcześniej:  Swamy Ra Ra (telugu);  Kadal, David, Aadhi Bhagavan, Paradesi, Haridas, Udhayam NH4, Mariyan, Vishwaroopam, Soodhu Kavvum (tamile)
Czekam na (podpisane) dvd:   Mallela Theeram Lo Sirimalle Puvvu, Dalam, Kaali Charan, D for Dopidi (telugu);    Thanga Meenkal, Onayum Aatukuttiyum, Vidiyam Munn, Vannakam Chennai, Kalyana Samayal Saadham, Tharalimuraigal (tamile)

 

czwartek, 26 grudnia 2013

Filmowy przegląd 2013 roku - kino marathi i kannada

Jako, że rok 2013 dobiega końca, pora na mały przegląd tegoż roku w kinie indyjskim. Wybór tytułów wielce subiektywny. I szczególnie cieszy mnie, że w porównaniu z ubiegłorocznym przeglądem, znajdzie się w nim więcej kinematografii:)

 KINO MARATHI


Balak Palak

 

Mimo, iż produkowany przez Riteisha (ostatnio coraz więcej znanych osób ze światka bolly zabiera się za produkowanie filmów marathi, co uważam za bardzo zacny trend, zwłaszcza, iż zwykle wybierają ciekawych reżyserów, ułatwiając im zapewne realizację kolejnych projektów) Balak Palak to kolejny film reżysera cudownego Natarang, jakoś obchodziłam go dotąd trochę z daleka. Pewnie dlatego, iż - sądząc po trailerze - spodziewałam się czegoś w klimatach niedawnej Shali, czyli kolejnej nostalgicznej podróży do czasów dzieciństwa (szkolnych) w latach 80 i jakoś nieszczególnie miałam znów na coś takiego ochotę. Cieszę się jednak, iż w końcu sięgnęłam po BP, bowiem ten film to nie tylko owe 'sentymentalne wspominki', ale przede wszystkim spojrzenie na odwieczny (a w Indiach szczególnie chyba ważny - choć u nas też nie jest z tym wciąż najlepiej) problem edukacji seksualnej. Czyli raczej jej braku i nieumiejętności rozmawiania o 'tych sprawach'. A młody człowiek nieuchronnie w pewnym momencie zechce się dowiedzieć 'co i jak'. I jeśli nie od rodziców czy nauczycieli, to z innych źródeł. Choć w czasach przedinternetowych owszem wymagało to trochę więcej zachodu. I o tym jest ten film. Ciepły i zabawny (choćby te podchody w celu wypożyczenia owego blue print i seans, po którym nic nie było już takie samo:D I ten cudowny wujek:)), a przy tym niegłupi. I nawet jeśli współczesna klamra irytuje swym natrętnym 'przesłaniem' (a wcale nie było to już moim zdaniem potrzebne), to warto obejrzeć dla całej uroczej reszty.


Premachi Gostha

 

Do tego filmu przyciągnął mnie z kolei Atul. Aktor, którego bardzo cenię, mało widuję na pierwszym planie, a w komedii romantycznej to chyba jeszcze wcale:) (jak znam bolly to zapewne uważają, że nie nadawałby się do takich ról, bo 'nie wygląda na amanta':P) Liczyłam więc na nieskomplikowaną, sympatyczną rozrywkę na prostu. Niestety chyba się przeliczyłam, bowiem ta opowieść o wciąż kochającym swoją byłą żonę (i wierzącym w jej powrót) reżyserze filmowym, który zdaje się długo nie zauważać, iż los daje mu drugą szansę, zwyczajnie mnie przede wszystkim wynudziła. Nie zachwycił też maracki debiut znanej przede wszystkim z CDI Sagariki Ghatge, jedynym 'promykiem' był sam Atul.


72 Miles - Ek Pravas

 

Kolejny casus podobny do Balak Palak. Tym razem kolejny (i jak się okazało ostatni:() film reżysera rewelacyjnej Jogwy wyprodukował Akshay Kumar. Niestety ta historia wędrówki pewnego ubogiego chłopca w poszukiwaniu 'lepszego życia' nie wzbudziła mojego zachwytu. Chyba przede wszystkim dlatego, że nie poczułam specjalnej sympatii do głównego bohatera. Nie zawsze jest to oczywiście w filmach konieczne, ale tu chyba było jednak warunkiem podstawowym, żeby  mu 'kibicować', a mnie ów chłopiec częściej jednak irytował swym zachowaniem i nie wiem, czy sama bym chciała mu pomóc. Sympatią obdarzyłam za to towarzyszącą mu w podróży przez sporą część filmu matkę z dwójką dzieci. Po seansie najbardziej mi szkoda, że Rajiv Patil nie nakręci już żadnego kolejnego filmu:(


KINO KANNADA  

 
W zeszłorocznym przeglądzie nie było żadnego filmu kannada, tym razem nadrabiam 'z nawiązką' (i z przyjemnością).
 

Attahasa

 

Biografia Veerappana, słynnego południowego dakoity to absolutnie gotowy materiał na fascynujący film. Człowiek, który rozpoczął od szmuglowania kości słoniowej i szybko wyrósł na jednego z najgroźniejszych przestępców siejących postrach na pograniczu Karnataki, Tamil Nadu i Kerali. Oskarżany o zabójstwo prawie 200 osób (w tym kilkudziesięciu policjantów i innych 'urzędowych' osób), ścigany bezskutecznie listami gończymi przez 20 lat, zginął w końcu z rąk policji w 2004 roku. Kino inspirowało się jego postacią już wcześniej (dużo z Veerappana ma ponoć np. Ravananovy Veeraia), ale dopiero ostatnio powstała taka 'porządna', pełnowymiarowa filmowa biografia. W tytułową rolę wcielił się coraz bardziej mnie ostatnio fascynujący Kishore (i jakoś nie mogłam się przyzwyczaić do jego osoby z taką ilością owłosienia:P), zadanie jego zabójstwa skutecznie 'zrealizował' natomiast  pochodzący z Karnataki - choć gwiazda kina tamilskiego - Arjun Sajra.  Attahasa (czy Vana Yuddham, jaki tytuł nosi tamilska wersja) to biografia z gatunku tych zrealizowanych dość rzetelnie, choć może nie wielce porywających. Szkoda przede wszystkim chyba słabego 'wygrania' słynnej sprawy porwania przez Veerappana Rajakumara (megastar kina kannada przetrzymywany był przez niego dla okupu przez ponad 100 dni - jesteście w stanie wyobrazić sobie coś takiego tylko np. z Bigiem? No właśnie:D), ale i tak myślę warto zapoznać się filmowo z tą historią:)

Lucia

 

Rzecz z wielu względów głośna i przełomowa w kinie kannada.  Przede wszystkim to pierwszy film tej kinematografii sfinansowany poprzez crowdfunding. Zdesperowany poszukiwaniami producentów filmu reżyser zebrał bowiem środki na jego realizację za pomocą facebooka. Nowatorska jest także sama fabuła i narracja filmu. Rzecz bowiem rozgrywa się nielinearnie na dwóch płaszczyznach  i rozpięta jest pomiędzy jawą a snem, a w ów stan wprowadza bohatera właśnie tytułowa lucia (czyli specjalne pigułki na problem z bezsennością). Film zbiera entuzjastyczne opinie (zachwycony jest m.in Anurag Kashyap, co zresztą nie dziwi, jak się pamięta choćby o No Smoking:D), jeździ po festiwalach, a na dodatek całkiem nieźle się sprzedał także w rodzimym stanie (czego Anurag przy swym eksperymencie nie doświadczył, a co nie bardzo potwierdzałoby jakoś tezę, że widzowie kina hindi to są ci najbardziej otwarci i 'wyrobieni':P). Doceniając to wszystko muszę jednak stwierdzić, że to po prostu kino nie dla mnie (zresztą przy No Smoking czy tych bardziej 'odjechanych' filmach Lyncha miałam to samo:P) Ale stylizacja tej mniej realnej części na czarno-białe kino mnie urzekła:)


Bachchan

 

Dowód na to, że - wbrew temu, co pewnie myślą niektórzy:P - wciąż potrafię się dobrze bawić na kinie hirołsowskim. Są jednak pewne warunki: po pierwsze, dobrze, żeby w takim filmie było coś niesztampowego, jakieś zaskoczenie, inne podejście do tematu itp (tu przez pół filmu wszystko wydaje się rozwijać zgodnie z wszelkimi schematami, po czym następuje twist wywracający nam prawie wsio do góry nogami:P I nawet jeśli ostatecznie nie idzie to aż tak daleko, to ów efekt 'a to mnie (widza) zrobili' zostaje. Poza tym, to co mnie początkowo najbardziej irytowało okazało się tak czy siak być nieprawdą:P), po drugie: hiroł powinien być hirołem, znaczy facetem, a nie zapatrzonym w siebie, stajlowo-coolowym gogusiem:P (Sudeep ten warunek absolutnie spełnia, zresztą 'gościnny' Jagapati też). No więc Bachchan to sympatyczna rozrywka z wspaniałymi facetami (obdarzonymi na dodatek boskimi głosami). Raz na jakiś czas fajna sprawa:)

Myna

 

Film dorzucony do listy w ostatniej chwili i to była dobra decyzja, bo 'urzekła mnie ta historia' (i cieszę się, że za wiele o niej wcześniej nie wiedziałam). Trochę się bałam, że okaże się remakiem tamilskiego filmu o tym samym tytule, na szczęście to zupełnie inna historia. Trochę mniej mroczna, choć też nie tak słitaśna jak nieraz love stories (zwłaszcza te bolly:P) Pewnie dlatego też mnie tak urzekła, bo brakuje mi niebanalnych 'romansów'. Takich 'bliżej życia', gdzie to niekoniecznie oni są piękni, ale ich miłość. Trudno chyba zresztą spodziewać się nadmiaru słodkości, gdy film zaczyna się zatrzymaniem bohatera za morderstwo (i on je faktycznie popełnił. Swoją drogą  motywy tego czynu zwracają też uwagę na pewien ciekawy współczesny problem). A gdy Chetanowy bohater mówi, że pokochał w granej przez Nithyę Menon dziewczynie nie jej wygląd, ale wnętrze (serce), wiemy, że to nie puste słowa. I jeśli nawet postępowanie bohatera początkowo może irytować, to  w kontekście ironicznego wręcz można rzec obrotu spraw, a przede wszystkim tego, jak się on zachowuje potem, jakoś to niepostrzeżenie mija  i - tak jak Sarathowy policjant - ostatecznie chciałoby się zrobić wszystko, by wesprzeć tę piękną miłość. Poczytałam, że niektórym widzom nie podobało się zakończenie i myśląc nad tym, stwierdziłam, że mi odpowiada zarówno to, które jest, ale i nie byłabym rozczarowana ucięciem filmu kilka minut wcześniej. Kluczowy bowiem w tym filmie był dla mnie fakt, żeby nie 'zbrukać' tej miłości, nie odebrać wiary w jej siłę i trwałość. I tak się przecież stało.


Obejrzane wcześniej:   null
Czekam na dvd:   Pune 52, Tuhya Dharma Koncha? (m), Bharat Stores, Jatta (k)

piątek, 13 grudnia 2013

'Jukti Takko Aar Gappo' (1974) & 'Meghe Dhaka Tara' (2013) - pamięci Ritwika Ghataka

Obiecałam przejście od wspominek do przeglądu filmów mijającego już roku i.. zamilkłam. Brak weny to jedno, zasadniczą przyczyną był jednak raczej fakt, że temat, na jaki zamierzałam się porwać, chyba mnie przerósł. Przynajmniej tak stwierdziłam po owych zaplanowanych seansach filmowych. Inspirowanych życiem bengalskiego reżysera, jednego z 'wielkiej, klasycznej trójcy' (obok S.Raya i Mirnala Sena). Tego z najbardziej tragicznym życiorysem (losy Guru Dutta to przy nim prawie sielanka:P). I chyba to wszystko 'do kupy' mnie trochę przerosło: biografia Ritwika, jego postać, kino itp. W zasadzie bardzo się nie dziwię, iż nawet w stanie o tak intelektualno-literackich tradycjach jak Bengal mógł być on twórcą niezrozumianym (a przez to odrzuconym). Bo zasadniczym problemem w życiu Ghataka było chyba to, że chciał tworzyć 'dla ludzi', znaczy traktował kino jak potężne medium, za pomocą którego można dotrzeć ze swym przekazem do wielu odbiorców (ale bez żadnych kompromisów, żeby tym ludziom się łatwiej owe filmy oglądało:P), ale ostatecznie do tych odbiorców nie trafiał. W ciągu swego niedługiego okresy twórczości (wyniszczony alkoholem i gruźlicą zmarł tuż po 50-tych urodzinach - a wyglądał ponoć na ze 30 lat więcej) ukończył 8 fabuł i 10 dokumentów (ukończył, bo wiele projektów zostało przerwanych w trakcie: zwykle przez kłopoty z producentami i wspominaną już niezdolność twórcy do jakichkolwiek kompromisów), z tego tylko 5 filmów fabularnych weszło do kin za jego życia  (i nie chodzi tu tylko o te ostatnie, także debiut Ghataka miał swą premierę dopiero po jego śmierci. A utrzymany jak najbardziej w neorealistycznej stylistyce film został nakręcony trzy lata przed Ray'owym Pather Panchali - co oznacza, że to Ritwik mógł stać się pionierem 'nowej fali' w Indiach. Czy wtedy reszta potoczyłaby się inaczej? Tego się już pewnie nie dowiemy...),  tylko jeden z nich (Meghe Dhaka Tara) odniósł finansowy sukces, a inne potrafiły np. bez uprzedzenia być 'zdejmowane z ekranów' przez dystrybutorów (przez marksistowskie - demonstrowane, a jakże i w filmach - poglądy Ghataka? chyba nie tylko, bo innym twórców jakoś to aż tak nie zaszkodziło...) 
 
Dwa lata przed śmiercią, będący już w kiepskiej kondycji (choćby notorycznie wymiotujący krwią) reżyser zdecydował się nakręcić na poły autobiograficzny film (w którym - poza reżyserią, scenariuszem i produkcją - zagrał i główną rolę) Jukti Takko Aar Gappo. Rzecz, którą równocześnie można traktować chyba też jako jego alegoryczny manifest artystyczny (poczynając już od znaczenia imienia bohatera: Nilkantha to wszak jedno z imion Śivy - tego, który wypił truciznę, by ocalić świat od destrukcji) - złamanego życiem, przebywającego aktualnie w szpitalu psychiatrycznym (dokładnie tak wyglądały losy Ghataka) intelektualisty-alkoholika. Człowieka nie tylko niezrozumianego przez świat (jakże częsty motyw  u przedwcześnie zmarłych artystów, roboczo, na poły psychologicznie nazywany przeze mnie syndromem: 'ja jestem ok, świat nie jest ok'), ale także zdającego sobie sprawę i z własnych słabości (i stanu, do których one doprowadziły). Są też rozliczenia z aktualną sytuacją społeczno-polityczną (charakterystyczny dla Ritwika był też syndrom 'uchodźcy'. Temat podziału Bengalu i jego skutków pojawiał się zresztą często i w jego filmach)  To trudny film: zarówno w samym odbiorze, ale i niosący bardzo gorzkie przesłanie. 
 
Sięgnęłam akurat po ten film -  i w ogóle zainteresowałam się bardziej Ghatakiem - w efekcie innej, współczesnej filmowej inspiracji jego losami. Jakkolwiek bowiem Meghe Dhaka Tara (2013) zaczerpnęła tytuł z najsłynniejszego filmu Ghataka, fabularnie odnosi się bardziej właśnie do Jukti Takko Aar Gappo. Bohater nosi takie samo nazwisko - Nilkantha Baghi - i jest w podobnej sytuacji życiowej. Nie jest to jednak jakiś remake, ale swego rodzaju hołd dla kina mistrza - podobnie jak np. Autograph jest hołdem dla Nayaka, tyle że tu chodzi nie o jeden konkretny tytuł, a o całą twórczość reżysera. I nawet jeśli za słabo znam nawet tę niewielką Ritwikową filmografię, żeby wiele wychwycić, to film zrobił na mnie olbrzymie wrażenie. Klimatem, stroną wizualną (ech, te wspaniałe czarno-białe zdjęcia), muzyką, no a Saswata (znany najbardziej z roli w Kahaani) jest tak fantastyczny, że spokojnie mógłby dostać za swą rolę Nationala. Rzecz chyba też nie najłatwiejsza (i na pewno mało 'rozrywkowa'), ale myślę jednak łatwiejsza w odbiorze od Ghatakowego filmu.