piątek, 18 sierpnia 2017

Rudi - poznając rodzinne strony Rudolfa Valentino ;)

W majowy weekend jadę na zwiedzanie bardzo zachwalanego nam przez naszą lektorkę od włoskiego Taranto. W trakcie kilkugodzinnej podróży pociągiem zapoznaję się z zabranymi 'na drogę' materiałami promocyjnymi tyczącymi ciekawych miejsc w Apulii. Staram się robić wcześniej research w necie, ale nieraz już dodatkowo coś ciekawego wpadło mi w oko właśnie przy przeglądaniu tych książeczek. Zerkam więc do części o Magna Grecia  i nagle bach! Czytam, że w pobliskiej Castellanecie urodził się Rudolf Valentino. I że jest tam muzeum mu poświęcone. Sprawdzam mapę w telefonie - mam to po drodze. Szybka decyzja, oczywiście wysiadam. Do Taranto mogę dojechać i na wieczór (cudów się nie spodziewam, a mam cały weekend), a jako kinoman nie mogę przecież przepuścić takiej okazji. Nawet jeśli nie jestem specjalną fanką akurat Valentino.  
Już na stacji orientuję się, że tak łatwo nie będzie. Dość typowo po włosku jest ona w szczerym polu, a miasteczko właściwe znajduje się jakieś 2-3 km od niej:P A ja jeszcze przeziębiona. Ale nic to, twardym trzeba być, więc dzielnie maszeruję pod górkę (takoż typowo po włosku:P) W międzyczasie zaliczając też deszcz (na szczęście po włosku krótki i w miarę ciepły)

Muzeum jest trochę ukryte w labiryncie uliczek starówki miasta, ale w końcu je  namierzam. Jak mi potem tłumaczą w środku, znajduje się ono w średniowiecznym budynku... dawnego opactwa. Cóż za anturaż dla pamiątek po pierwszym wielkim amancie kina :D
W środku spokój, jestem wygląda jedynym gościem, dlatego mogę liczyć na szczególne zainteresowanie obsługi. Kupuję bilet za jedyne 3 euro i pani z obsługi - tłumacząc mi, że najpierw obejrzę film o życiu aktora, a potem będę mogła sobie pozwiedzać ekspozycję - pyta (rozmowa toczy się po włosku), czy chcę wersję angielską czy włoską dokumentu. Hmmm... będąc we Włoszech staram się rozmawiać z lokalsami moim kulawym włoskim, ale film? Pytam ile trwają obie wersje. Nie są długie (ok. 20') i włoska jest trochę dłuższa. No to ambitnie decyduję się na italiano. Nie jest źle, zresztą co nieco o gwieździe wiedziałam już i wcześniej, a to głównie takie podstawy o przebiegu życia i kariery. Zaskoczenia przyjdą dopiero później, wraz z oglądaniem ekspozycji, bowiem pani z obsługi decyduje się mi potowarzyszyć i opowiedzieć wiele ciekawych szczegółów (których niekoniecznie doczytałabym się w wystawowych materiałach). Opowiada po włosku, zatem bycie ambitną to był dobry wybór, in English na pewno bym tyle się nie dowiedziała (jeśli w  ogóle). I nie szkodzi, że nie rozumiem jej w 100% - jest tego wystarczająco dużo, żeby się naprawdę zaciekawić. I może kiedyś jeszcze gdzieś doczytać :)


Nie miałam np. pojęcia, że Rudolf (znaczy tak właściwie to Rodolfo Alfonso Raffaello Piero Filiberto Guglielmi di Valentina d'Antoguolla, bo tak brzmiało pełne imię i nazwisko włoskiej gwiazdy hollywoodu, prościej zwanej Rudim) pisał też poezje. Z tego, co udało mi się zrozumieć z muzealnych próbek (powyżej) całkiem niezłe. Dostępny jest ich tomik zatytułowany Sogni ad occhi apert (czyli po angielsku: Day Dreams).
Fotosy z ról Rudiego...

Jest też kamera filmowa z tamtych czasów i nieliczne zachowane włoskie kopie filmów aktora. Jak mi wyjaśniono jest ich tak mało, ponieważ za czasów Mussoliniego filmy Valentino znajdowały się na 'indeksie dzieł zakazanych' i ich kopie były niszczone. Aktor odrzucił bowiem propozycję Duce, by zostać propagandową gwiazdą faszyzujących się wówczas Włoch.


W części poświęconej filmowym wcieleniom Rudiego zaskoczyła mnie też informacja, iż aktor kojarzący mi się bardzo z ówczesna manierą odbiegał jednak od innych gwiazd tamtej epoki i stosował coś, co można by chyba uznać za początki 'metody'. Mianowicie  starając się maksymalnie wcielić w daną postać dbał też o takie, mało popularne wówczas 'drobiazgi' jak historyczna zgodność kostiumów (często kupował je zresztą z własnych pieniędzy) 


Wreszcie ta naprawdę unikatowa część wystawy - poświęcona dzieciństwu przyszłej gwiazdy w rodzinnej Castellanecie. 
Jest zatem odtworzona sypialnia jego rodziców (ojciec pochodził z pobliskiej Martiny Franci, matka była Francuzką, której ojciec przybył tu budować lokalną linię kolejową). W tej sali, której klimat buduje wpadające delikatnie światło i muzyka z gramofonu, znajdują się także takie cenne pamiątki z późniejszych lat jak np suknia ofiarowana przez Polę Negri - najsłynniejszą partnerkę życiową Rudolfa. Choć dla jego kariery ważniejsza była chyba jego druga żona, Rosjanka Natasza Rambowa. To w głównej mierze ona stworzyła  wszak jego słynny wizerunek egzotycznego  kochanka.
Są także zdjęcia bliskich i małego Rudiego.  Wreszcie pamiątki szkolne i osobiste (zdjęcia poniżej).  Zegarek, spinki, listy, wypis z ksiąg parafialnych i świadectwa szkolne (Rudolf był fatalnym uczniem i zdaje się iż perspektywa wydalenia ze szkoły była jednym z istotnych powodów opuszczenia Castellanety. To była ponoć propozycja nie do odrzucenia;) Jest też teoria, iż Rudolf zostawił w rodzinnej miejscowości nieślubne dziecko - niechęć do poślubienia jego matki miałaby także przyczynić się do wyjazdu)


Jest też sekcja poświęcona prasie z epoki. Duża część nagłówków prasowych tyczy rozważań co do okoliczności nagłej przedwczesnej śmierci gwiazdy (sprawy okołogastryczne, określane do dziś syndromem Valentino, które doprowadziły do zgonu 31-letniego wówczas aktora wywołały wtedy sporo różnych spekulacji, łącznie z koncepcją podtrucia Rudiego. Rodzina żądała np. dodatkowej sekcji zwłok).

Wracając zamyślona na stację mijam przy jednej z głównych arterii  pomnik poświęcony aktorowi. oczywiście w anturażu z jednego z jego najsłynniejszych filmów, Syna szejka:



Nie wiem, czy zostanę fanką Valentino, ale mam naprawdę ochotę dowiedzieć się o nim jeszcze więcej. I obejrzeć coś więcej z jego filmów. Najlepiej tych mniej 'typowych' (coś z kostiumowych adaptacji literatury np?)

poniedziałek, 31 lipca 2017

Cinecittà - włoska fabryka snów

"Il cinema è l' arma più forte"
(kino to najsilniejsza broń) 
Benito Mussolini 

 Kilka lat temu spędziłam w Rzymie ponad tydzień, ale do położonej daleko poza centrum miasta  (choć zaraz przy stacji metra) Cinecitty wtedy nie dotarłam. Trzeba było to w końcu nadrobić (tytuły cinefreaka i italofila zobowiązują). Zatem w majowy niedzielny poranek udaję się w końcu na zwiedzanie tej włoskiej świątyni kina, w której swe filmy kręcili Fellini, Visconti, Pasolini i wielu innych wielkich twórców). Decyduję się jednak zapłacić tylko za zwiedzanie ekspozycji głównej (bez plenerowych planów filmowych Rzymu  czy Gangów Nowego Jorku). Bilet na całość kosztuje drugie tyle, a mnie bardziej interesuje historia niż ostatnie (hollywoodzkie) lata.


Przez bramę wchodzę na dziedziniec pełny zieleni, antycznych postumentów i....niezwykłych filmowych gadżetów - głównie rekwizytów z filmów Felliniego,  dla którego to Cinecittà była miejscem wyjątkowo szczególnym. Idealne miejsce na niedzielny piknik na świeżym powietrzu.

 
Ale ja tu nie przyszłam leżeć na trawie. Dlatego od razu udaję się do słynnego studia nr 5.  Studia Mistrza właśnie. Zanim jednak dojdę do akcesoriów z filmów Felliniego poznaje genezę powstania studia.  I tu małe zaskoczenie dla mnie. Nie kojarzyłam, że Cinecittà powstała już przed wojną (dokładnie to w 1937  roku). I na zlecenie Mussoliniego, który to - podobnie jak Hitler - świetnie zdawał sobie sprawę, jakim wspaniałym propagandowym narzędziem może być kino. A Włochy (świeżo po aneksji Abisynii) miały wtedy solidne zapędy mocarstwowe.

Pierwsze kamery....  Powyżej plany studia.

Dochodzę wreszcie do królestwa Felliniego. Niby tylko jedna salka ale kawał filmowej historii. Kostiumy z Dolce Vita, 8 i pół, Guliettty i duchów czy Ginger i Fred.

Storyboardy, inspiracje Mistrza, jego aktorki, jego klimaty...

Następnie przechodzę do głównego budynku, w którym poznać można chronologicznie całą historię studiów. Rozpoczyna się ona od kręconych w latach 30. komedii romantycznych 'z wyższych sfer' (tzw telefoni bianci). W końcu propaganda sukcesu... To to kino, w którym przed wojną brylował jako czołowy amant mój ulubiony włoski reżyser, Vittorio de Sica. Strasznie chciałabym je poznać bliżej.



Po ruinach zniszczonej wojną Italii trafiam następnie do tego, co filmowo z tym krajem kojarzy się najbardziej: włoskiego neorealizmu (choć oczywiście jednym ze sztandarowych założeń neorealizmu było kręcenie w naturalnych plenerach, a i Cinecittà zaraz po wojnie była totalnie zniszczona..)

w wyświetlanych fragmentach filmów trafiłam i na mojego ukochanego Umberto D.

Wydawałoby się, iż neorealizm plus zniszczenie studiów bombardowaniami położy definitywnie kres Cinecitcie. Nic z tego. Pod koniec lat 40. studia zostały odbudowane i filmowa produkcja ruszyła w nich znów pełną parą. Nie tylko ta rodzima (a nawet przede wszystkim nie ta:D). Początek lat 50. to bowiem czas, gdy Rzym i Cinecittę odkryli Amerykanie. I zaczęli tu kręcić na potęgę swoje modne wtedy superprodukcje historyczne. Ben-Hur, Kleopatra, Qvo Vadis i te tytuły można by mnożyć.. nie bez przyczyny Cinecittà  i Rzym zyskały wtedy miano 'Hollywoodu nad Tybrem'

 
Znajdujące się na dziedzińcu kolumny z Kleopatry...
hollywoodzkie gwiazdy zjeżdżały tłumnie do Rzymu... to stąd czerpał potem natchnienie Fellini w Dolce vita..
nie mogło zabraknąć i kultowej Vespy...
Dekadę później natomiast, w latach 60., furorę zaczęły robić produkowane w Cinecitcie 'spaghetii westerny':

...choć mnie tam urzekły bardziej  kadry z wystawnych szekspirowskich adaptacji Zefirelliego.. ;)

I jeszcze jedna urzekająca pamiątka dawnych czasów. Teraz do Cinecitty można wygodnie dojechać metrem, przez lata jednak był to poważny problem (nie każdy był wielką gwiazdą z własnym autem i szoferem). Dlatego też po wojnie doprowadzono tam specjalny tramwaj:


Od lat 80. Cinecittà  przechodzi trudne lata. Filmy kręcone są coraz bardziej w naturalnych plenerach (albo w studiach w tańszych krajach). Niemniej magia nazwy wciąż działa i dla wielu uznanych współczesnych twórców to nadal miejsce magiczne.


... i oto zatem 'inspiracyjne' szuflady paru wielkich...
Nie wpadłabym na to, że Leone to też Eneida i Odyseja...
..ani że Benigni to Dante..
I wreszcie część techniczna. Bo przecież kino to nie tylko aktorzy i reżyser. Można się zatem np dowiedzieć, jakie są trzy podstawowe formaty scenariusza (i czym się od siebie różnią) ...

A na sam koniec - w charakterze wisienki na torcie -wchodzimy do.. łodzi podwodnej :D Stworzonej na potrzeby filmu 'U-571'

 

Oszołomiona bogactwem wrażeń wychodzę znów na świeże powietrze, gdzie - jak wspomniałam już wcześniej - czekają na mnie oniryczne rekwizyty z filmów Felliniego (w tym słynna Wenusja). Tak, to jest 'miasto ze snów'...


sobota, 11 lutego 2017

Podsumowanie 2016 roku: kino malajalam

Wydarzenia roku: 

Jakkolwiek w kinie mallu wciąż rządzą młodzi, w minionym roku Mohanlal  udowodnił, iż wciąż należy się też liczyć ze 'starszakami'. Jego 'tygrysia' superprodukcja Puli Murugan stała się bowiem pierwszym filmem mallu, który trafił do 100-crorowego klubu Dorzucając do tego nieźle przyjęte: powrót kultowego duetu Priyadarshan-Mohanlal i  podwójny wypad aktora do kina telugu Lalettan zdecydowanie będzie mógł zaliczyć 2016 rok do udanych. Tego samego nie może powiedzieć Mammootty, ale tu sprawę nadrabia jego syn, który zdecydowanie staje się coraz ciekawszym aktorem.
Głośna była też cenzorska afera tycząca filmu Ka Bodyscapes, który to dopiero po interwencji Sądu Stanowego został łaskawie dopuszczony do wyświetlania (jak na razie festiwalowego).
Po niedawnym głośnym rozwodzie z Manju Warrier Dileep znów trafił na prasowe czołówki - tym razem za sprawą ślubu z Kavyą Madhavan.

Moje typy:  Kismath, Kali

 

Część mediów nazwała Kismath 'keralską odpowiedzią na Sairata'. Myślę, że to trochę krzywdzące dla jego twórców. Tak, to też mezaliansowe, mocno osadzone w realiach społecznych love story i też 'mały' film, który niespodziewanie stał się jednym z wydarzeń roku (choć skala jego sukcesu nie aż taka, bo nie wyszła specjalnie poza Keralę). Całą reszta się jednak różni. Kismath trwa niecałe 2 godziny, spora jego część toczy się w retrospekcjach i - tak po keralsku - prawie nie ma w nim piosenek. Bohaterowie są starsi (studiują), więcej ich dzieli (nie tylko pozycja społeczna, ale i wyznanie - on jest muzułmaninem - a i wiek, bo ona jest kilka lat starsza od niego) i zupełnie inaczej próbują rozwiązać swoją sytuację - zamiast romantycznie uciekać postanawiają bowiem poprosić o pomoc lokalnych stróżów prawa (w końcu od tego powinni być, prawda?). Niestety efekt końcowy jest podobnie przygnębiający... I prawdziwy, bo to historia oparta na faktach.

Już kilkukrotnie pisałam, że dla mnie mijający rok był rokiem Dulquara. Z tego co w tym czasie zrobił najbardziej spodobało mi się Kali. Nawet jeśli początkowo liczyłam, że fabuła rozwinie się bardziej w psychologicznym kierunku (mamy bohatera, który ma problemy z kontrolowaniem emocji/agresji), a poszło to jednak ostatecznie w thriller  (ponoć podobny do NH10, ale nie widziałam, więc trudno mi ocenić...). Było wiarygodnie, trzymało w napięciu, a Dulquar i Sai to świetna para.

Rozczarowania: White


Przepis na piękną katastrofę: wziąć wypaśne zagraniczne (tu londyńskie) plenery, dwójkę utalentowanych aktorów i dać im do zagrania wielkie nic. Banał pogania tu banał. Nie wiem, czy się reżyser nadmiernie zapatrzył na Karana (bo takim, 'wydmuszkowym' typem kina 'śmierdzi' White), ale żal straszny. I o ile ze strony panów M. mało mnie już zdziwi (przez te lata obaj nazbierali na koncie sporo dziwnych wyborów:P) to serio nie wiem, co przyciągnęło Humę Qureshi do wzięcia tej roli jako swój molly debiut (nie kupuję tezy, że samo zagranie u boku Mamuta. Nie ją.)

Średniaki:  Maheshinte Prathikaaram, Kammatipadam, Oppam, Jacobinnte Swargarajyam, Action hero Biju,  Oru Muthassi Gadha, James i Alice, Karinkunnam 6's

 

Wielki powrót Fahaada w roli fotografa ze specyficzną 'misją'. Film na wielu podsumowaniowych listach 'naj' (nie tylko tych z Kerali). Nietypowa 'historia rewanżowa' (Keralczycy mają ostatnio specjalizację w braniu pozornie utartych schematów i pokazywaniu ich w zupełnie inny sposób): upokorzony przed swą lokalną społecznością bohater ślubuje się zemścić. Nie staje się jednak bynajmniej mścicielem w stylu znanym z hirołsowskiego kina - to wciąż zwyczajna, kameralna Kerala.  Czemu zatem Maheshinte Prathikaaram (czyli zemsta Mahesha) u mnie tylko w średniakach? Bo przy całej mojej miłości do Fahaada jakoś mnie ten film nie urzekł. Mimo dwóch podejść. Bywa....

Bardzo podobna jest sytuacja z Kammatipadam. Bardzo okrzyczany tytuł reżysera, którego debiut uwielbiam (i który - jak widać - wciąż zaskakuje) z aktorem, którego coraz bardziej doceniam w roli głównej. Niespieszna, osadzona w lokalnych realiach (tytułowych slamsach jednej z dzielnicy Koći) gangsterska saga przypominająca mi trochę Kashyapowe Gangi.... I może dlatego też specjalnie ten film do mnie nie trafił :P

Kolejny tytuł to prostsza sprawa:) Dla większości polskich fanów Priyadarshan to twórca mało 'zjadliwych' komedii bolly. Warto jednak wiedzieć, że trafił tam z Kerali i w swojej rodzimej kinematografii ma status reżysera kultowego - przede wszystkim za sprawą swej wieloletniej współpracy z Mohanlalem. Do tego wszystkiego postanowił właśnie wrócić w Oppam.  Z jakim efektem? Ta historia granego przez Mohanlala niewidomego, który próbuje na własną rękę wyjaśnić zagadkę pewnego morderstwa (a jednocześnie ochronić pewną małą dziewczynkę) nie jest złym filmem, ale do poziomu dawnych wspólnych produkcji obu panów jednak sporo brakuje... Przede wszystkim za mało takich ludzkich emocji (np. wykorzystania wątku relacji bohatera z dzieckiem, no i zdecydowanie za mało mojego ukochanego duetu Mohanlala z Nedumudim Venu).

I przechodzimy do dwóch filmów z Nivinem. Teoretycznie aktor miał bardzo dobry rok, oba te tytuły były dużymi sukcesami.  W odróżnieniu jednak od zeszłorocznych propozycji Nivina tym razem jakoś brakło mojego entuzjazmu. Jacobinte Swargarajyam, czyli kolejna współpraca Nivina z Vineethem Sreenivasanem  to niby dramatyczna historia na faktach, ale opowiedziana jakoś zbyt schematycznie, żeby się nią poważnie przejąć (wiadomo od razu, że wszystko będzie dobrze). Podobała mi się tylko postać młodszego brata. Nie urzekło mnie tez mundurowe wcielenie Nivina w Action Hero Biju  (w kwestii niestandardowego portretu pracy stróża prawa zacznie bardziej trafił do mnie tamilski Sethupathi).

A skoro już jesteśmy przy Nivinie: gdy przeczytałam, że reżyser Om Shanti Oshana bohaterkami swego kolejnego filmu, Oru Muthassi Gadha, robi.. dwie babcie pomyślałam sobie, że to się nazywa kompletna odmiana!:)  Niestety coś, co zaczęło się bardzo bojowo z czasem zaczęło się robić trochę zbyt moralizatorskie (choć za ideą szerokiej aktywności starszych osób jestem bardzo bardzo..:)) Bajeczny za to pomysł na 'rodzinne cameo' :)

Po zeszłorocznych doświadczeniach z Moideenem.. bałam się trochę sięgać po kolejną epicko-snujową love story z udziałem Prithviego, a tak zapowiadało się James & Alice. W końcu postanowiłam jednak dać filmowi szansę. Początkowo wyglądało że słusznie: obraz kryzysu małżeńskiego przedstawiony w pierwszej części  bardzo mi się podobał. Niestety to w jakim kierunku poszła sprawa w drugiej znacznie mniej... Szkoda, bo Prithvi i Vedhika to bardzo dobra para, z naprawdę dużym potencjałem.

To mogło być fajne kino sportowe. Ciekawy pomysł (koszykówka z drużyną więźniów i trenerka-kobieta) i dobra obsada zdawały się dużo obiecywać. Niestety w odróżnieniu od tamilskiego Saala Khados, który pokazuje, jak dobrze wykorzystać schematy takiego kina Karinkunnam 6's to bardziej przykład na to, jak zrobić nudę w schemacie. Poprawną, ale nudę. Kilka lat temu zestawiałam aktorski powrót Manju Warrrier z powrotem Sridevi.  Obie panie są wciąż w podobnej sytuacji: po świetnym 'powrotowym filmie' nie mogą trafić na drugą podobnie 'wystrzałową'  rolę...


Jeszcze do nadrobienia: Guppy, Ozhivu Divasathe Kali