niedziela, 6 lutego 2011

Chhalia (1960) - sentymentalny debiut Desaia


Wiedziałam, że debiut mistrza zakręconych masali, Manmohana Desaia, będzie trochę inny w klimacie, raczej 'normalny' i spokojny znaczy, ale to nie znaczy, że nie jestem jednak zaskoczona (i to wcale nie pozytywnie) tym, co dostałam.
Kilka lat po podziale kraju Shanti wraca 'repatriacyjnym' pociągiem do Indii. Do męża, z którym niedługo po ślubie (aranżowanym) została rozdzielona. Z nadzieją na dalsze, wspólne życie. I z synem. Ale gdy mąż dowie się od chłopca, jak ten ma na imię (Anwar, czyli muzułmańsko) i kogo traktuje jak ojca, zaczyna wątpić w wierność (a więc i czystość) żony. I wtedy na drodze zrozpaczonej kobiety stanie sympatyczny uliczny złodziejaszek - Chhalia... Który jednak nie wie o jej mężu....
Owszem, trafiłam w necie na interesująca analizę tego filmu, może i faktycznie temat rozdzielania rodzin po wydarzeniach 47 roku (czyli konflikcie religijnym zakończonym powstaniem muzułmańskiego w założeniu Pakistanu) ciekawy, może i w postawie męża można odnaleźć echa wątpiącego w czystość Sity Ramy z Ramajany, co z tego jak to, co zobaczyłam w filmie, czyli jak to przedstawiono niespecjalnie mnie przekonało...
Bo właśnie wyszedł z tego dość kiepski melodramat, zmarnowana Nutan (ech to chyba niedobrze, że na samym początku zobaczyłam chyba jej najlepszą rolę - w Bandini, bo teraz cały czas czekam na coś podobnego kalibru, a tu nici...), 'typowy, włóczęgowy' Raj (w  - a jakże - przykrótkich spodniach:P), no może tylko Rehman jako wątpiący mąż ciekawszy (ale też słabo to pociągnięte), a i miło zobaczyć Prana w roli niby budzącego postrach, ale tak naprawdę przedobrego faceta:) O i jeszcze ładna muzyka. Ale jako całość to raczej rozczarowanie niestety...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz