Do stworzenia notki w takiej właśnie, poniekąd porównawczej, formie skłonił mnie wyczytany ostatnio news o protestach niedawnego zdobywcy Nationala dla najlepszego aktora, Salima Kumara, przeciwko przyznaniu nagrody stanowej dla Prayanam, bowiem film ów jest... właśnie remakiem Innocence:O Jako, że planowałam już wcześniej zarówno obejrzenie Prayanam, jak i powtórkę seansu widzianego daaawno temu Innocence (na tyle dawno, żeby tylko ogólnie pamiętać, iż film zrobił na mnie spore wrażenie) postanowiłam połączyć obie sprawy i, przy okazji seansów, zweryfikować osobiście ową tezę:) I - żeby sobie nie zepsuć 'dziewiczego' seansu Prayanam nieustannym szukaniem podobieństw do filmu Paula Coxa - zacząć właśnie od malajalamskiego filmu.
Może rozpocznę od tytułu, bo moim zdaniem w obu przypadkach jest on istotny w zrozumieniu, co chciał podkreślić reżyser (ogólnie zresztą uważam, iż tytuły filmów są ważne i dlatego tak mnie denerwuje, gdy ich nie rozumiem:/) Pranayam to 'miłość'. I zasadniczo o tym opowiada film Blessy'ego: o różnych rodzajach miłości. Bo chodzi tu nie tylko o wzajemne relacje pomiędzy trójką głównych, dojrzałych bohaterów: kobietą, mężczyzną, który był jej pierwszą miłością i jej obecnym mężem (zresztą tu Blessy dość szybko asekuruje się, iż w grę nie wchodzi żaden 'konflikt interesów' między panami, bo owa stara relacja to teraz już 'nie taka miłość':P) ale też między rodzicami i dziećmi (czy i wnukami), młodzieńczą miłość itp.
No i moim zdaniem takie właśnie podejście do tematu stanowi jednak pewien problem: bo - poza tym, iż dało Mohanlalowi szansę na stworzenie świetnej roli niezależnego i pewnego swej wartości, choć sparaliżowanego faceta - ogólnie rzecz biorąc Blessy zbyt wiele naraz chce 'objąć', zbyt wiele przekazać widzowi (ale jednocześnie nie być zbyt kontrowersyjnym) i niestety wychodzi mu to nie do końca udanie, bo miejscami zbyt patetycznie, a miejscami zbyt sentymentalnie. To nie znaczy, iż Prayanam jest złym filmem - ale jest tylko dobrym, a ja pewnie spodziewałam się czegoś wyjątkowego i zachwycającego. Znaczy czegoś takiego jak właśnie Innocence:D
Bo Innocence to piękna, poruszająca i poetycka opowieść o miłości. Niewinnej, choć i jak najbardziej zmysłowej. Jednocześnie pierwszej i ostatniej, tyle że między jednym i drugim było 40 lat przerwy. W trakcie których obydwoje bohaterowie zbudowali sobie swoje, odrębne życia, jakąś tam stabilizację. A jednak ponowne spotkanie po latach zaowocuje czymś, dla czego będą gotowi to porzucić. I narazić się na śmieszność (bo przecież z jakimi reakcjami musi się liczyć zakochana 'jak nastolatka' starsza pani?). No właśnie, bo niby są już dorośli (nawet bardzo:)), ale czy na pewno patrząc społecznie ich związek jest łatwiejszy? Niemniej ich priorytety zdają się być jasno określone, bo jest w nich jakaś pewność, że robią dobrze (może to daje właśnie wiek?) Paul Cox nie porywa się na kompleksowy przekaz o 'różnych rodzajach i odcieniach miłości' (i dobrze:)), jego interesuje ta jedna wielka love story. I pewnie każdy może wymienić wiele takich filmowych (i nie tylko) opowieści (z Romeo i Julią czy Lajlą i Madźnu na czele), ale bohaterami ilu z nich byli 70-latkowie? No właśnie, i to czyni tę historię niezwykłą:) I podobny punkt wyjścia (trójka dojrzałych ludzi: kobieta, jej dawna miłość i obecny mąż - w Innocence zresztą zdecydowanie mniej obecny...), przy bardzo jednak innym jego rozwinięciu, nie czyni jeszcze z Prayanam remaku australijskiego filmu, przynajmniej nie w moich oczach. Być może Blessy się ciut inspirował, ale nie więcej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz