Co roku jest tak samo. Planując wyjazd do Londynu cieszę się na obejrzenie indyjskich filmów, które mają zapowiedziane premiery w tym czasie, po czym ostatecznie okazuje się, iż wszystko poprzesuwano i w zasadzie nie mam na co iść. W tym roku w ten sposób 'wylądowałam' na najnowszym filmie Maniego Ratnama. Nie żebym go nie chciała w ogóle obejrzeć ('wyleczyłam' się już z chodzenia do kina na cokolwiek indyjskiego:P), ale nie był moim filmem pierwszego wyboru. Od jakiegoś już czasu jestem przekonana, iż Mani ma najlepsze czasy - i filmy - za sobą i ten też nie rokował na nic nowego, przełomowego w jego karierze. Skusiła mnie przede wszystkim obsada i ona faktycznie okazała się najmocniejszym punktem tego obrazu.
Adi i Tara poznają się w dość tradycyjnych okolicznościach, bo na ślubie, ale oboje są nowoczesnymi młodymi ludźmi [co dobitnie widać już po formie ich pierwszej 'zapoznawczej' rozmowy:P]. Patrzącymi dość podejrzliwie na owo zaaranżowane małżeństwo ich znajomych. Sami by na to 'nie poszli'. Małżeństwo zresztą w ogóle nie mieści się w ich planach. Nie przywiązują się też do miejsca. Z pochodzenia są Tamilami, teraz przebywają w Mumbaju, ale to nadal tylko kolejny 'przystanek w drodze'. Dla niego, obiecującego twórcy gier komputerowych, docelowym wymarzonym miejscem zawodowym są Stany albo Wielka Brytania. Jej marzy się stypendium z ukochanej architektury w Paryżu - mecce artystów. Owszem, są sobą zauroczeni, ale nie gotowi na żaden kompromis. Zgodnie ustalają, iż najlepszy będzie związek 'na teraz'. Bez obietnic i zobowiązań. Bez komplikacji.
Wielu krytyków chwaliło nie najmłodszego wszak reżysera za świeżość spojrzenia i świetne 'wyczucie' dzisiejszej młodej generacji. Owoż młode pokolenie, najważniejsza dziś grupa widzów kinowych i ewidentnie docelowy target tego filmu obraz 'kupiło' czyniąc go sukcesem kasowym. A ja się poczułam jednak trochę staro i obco. Nie chodzi o to, iż uważam owych młodych bohaterów za niewiarygodnie naszkicowane postaci, ale po prostu to nie jest 'mój świat'. I niezupełnie go rozumiem. Może i nie muszę [nie należę do osób, którzy koniecznie muszą lubić bohaterów w każdym filmie], ale trudniej oglądać akurat komedię romantyczną z takimiż bohaterami. Całe szczęście, iż grają ich aktorzy, których ogólnie darzę dużą sympatią (i którzy tworzą bardzo udaną ekranową parę), ale cały urok Dulquara i tak nie pomógł na momenty, w których zastanawiałam się, dlaczego ta dziewczyna nadal jest z tym dużym chłopcem, uroczym, owszem, ale totalnie nieodpowiedzialnym [cała sytuacja z przyjazdem rodziny brata, gdy to wmanewrował wszystkich wokół w bardzo niezręczną sytuację, zamiast mieć odwagę uczciwie - dorośle - podejść do sprawy]. I jakże rozumiałam reakcję Bhavani na jego zachowanie w trakcie koncertu muzyki klasycznej. Też bym była oburzona:P Nithyi dostała się zdecydowanie bardziej interesująca rola. Powody niechęci jej bohaterki do małżeństwa są znacznie ciekawsze niż te Adiego. Jest niezależną, silną, ale i wrażliwą dziewczyną. I nie stosuje wygodnych uników jak Adi. I bardzo mi było żal, że ma tak mało wspólnych scen z Prakashem. Bo w jednej udowodnili, jaki to mógłby być cudowny aktorski tandem. No właśnie.. Prakash. I Leela Samson [debiutująca w kinie tancerka bharatanatyam i była członkini komisji cenzorskiej]. To moja ulubiona para tego filmu. To ich relację obserwowałam z prawdziwą fascynacją i czułością. Nie dlatego, że byli małżeństwem [o tym, czemu to podkreślam, za chwilę], ale dlatego, że taką piękną parą. I chciałabym cały film tylko o nich. Ich relacji i chorobie, która powoli podstępnie wkracza w ich życie. Wyobrażacie sobie Prakasha w indyjskiej wersji L'Amour? No właśnie. Ależ to byłoby fantastyczne!
Pisałam o pochwałach dla Maniego za 'bycie na czasie' i rozumienie młodych. Finał filmu świadczy jednak bardziej o konserwatyzmie reżysera. Przecież to nie jest tak, iż gwarancją trwałości związku jest tylko małżeństwo, a wolne związki są z definicji niezdolne do kompromisów czy poświęcenia. Nie w tym rzecz, jak śpiewała Krystyna Prońko.
Brawa należą się natomiast Maniemu za stronę wizualną. Zwłaszcza za naturalność i umiar w tej kwestii (tak, wciąż pamiętam o przekombinowanych 'zabawach' kamerą z Ravanany:P) Ok Kanmani można wpisać na listę filmów 'z Mumbajem w tle'. Takim prawdziwym, codziennym Mumbajem. Z odrapanymi pociągami regionalnymi, prostymi jadłodajniami i targiem ulicznym. Mumbaj tętniący życiem i zwyczajnością. A jednocześnie miasto z piękną architekturą (widoki zrozumiałe zważywszy na pasję bohaterki). Mumbaj, jaki trudno znaleźć w rom comie z głównego nurtu w bolly [gdzie raczej - podobnie jak w polskich komediach romantycznych - jeśli już oglądamy miejscowe plenery, to odpicowane tak, że natywnym mieszkańcom trudno je rozpoznać:P] Taki właśnie Mumbaj chciałabym kiedyś poznać osobiście. Nie trafiła za to do mnie kompletnie Rahmanowa muzyka (ok, poza tytułowym motywem). Pewnie znów za stara jestem:P
Podsumowując: OKK to - porównując z jego ostatnimi filmami - krok Maniego w dobrym kierunku (myślę, że przede wszystkim dużo dało postawienie na prostotę i świetnie dobrana obsada), ale do poziomu tych całkiem dawnych obrazów reżysera wciąż spory kawałek. To był - wbrew niemałej chyba porcji krytycznych uwag w tej recenzji - owszem miły seans, ale nie zostanie w mym sercu jak stare filmy Maniego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz