piątek, 6 czerwca 2014

Pannaiyarum Padminiyum (2014) - dawnych samochodów czar ;)

Kino to wehikuł magiczny. Jedną z jego największych zalet jest właśnie możliwość przenoszenia widza w czasie i przestrzeni, i wywoływania emocji i wspomnień (nawet jeśli formalnie te wspomnienia nie są jego i sam w ogóle nie odczuwa specjalnych emocji wobec aut;D). To jest też zasadniczy chyba atut tej opowieści o samochodzie pewnego tamilskiego posiadacza ziemskiego (pannaiyara), kultowym ponoć w Indiach Padmini (stąd i - raczej niełatwy do zapamiętania - tytuł filmu, będącego zresztą fabularnym rozszerzeniem wcześniejszej krótkometrażówki). Uroczej, niespiesznie toczącej się opowieści (ten klimat kojarzył mi się zresztą z Vaagai Sooda Vaa) o aucie traktowanym jako przedmiot dumy i pożądania (a w zasadzie i członka rodziny) i ludziach z nim związanych. Właścicielu, który jest tak dobrym panem, że użycza jedynego wówczas w okolicy samochodu na różne 'okolicznościowe' potrzeby (toczy się więc i w nim ów nieustający 'krąg życia', bo i rodzą się tam - w drodze do szpitala - dzieci, ale też potrafi służyć jako karawan pogrzebowy). Murugesanie, który jest jego 'szoferem'. Związanych z nimi kobiet. Wreszcie okolicznych dzieciakach, które marzą, żeby choć raz przejechać się takim samochodem.  Taki mały, cudowny światek, w którym - z jednym wyjątkiem - ludzie są tak zwyczajnie sympatyczni (co bynajmniej nie równa się z byciem idealnym, co to to nie:D) I na tym polega urok tego filmu. Na uchwyceniu takich małych momentów 'z życia'. Fantastycznie przedstawiona historia zakochania się Murugesana - w trakcie uroczystości pogrzebowych ojca dziewczyny (i gdy próbuje opanować swe rozanielenie wioząc ją samochodem, na dachu którego 'jadą' zwłoki jej ojca). Bo przecież zauroczenie po prostu przychodzi - niezależnie, czy moment jest akurat 'stosowny':) Albo zabiegi pannaiyara, żeby wreszcie nauczyć się samemu jeździć samochodem (i móc zawieźć żonę 'z fasonem' do świątyni na rocznicę ślubu).  Mieszane uczucia Murugana względem tych starań 'pana' (bo z jednej strony dobrze mu przecież życzy, ale z drugiej boi się, że przestanie mu być potem potrzebny...) Nie sądziłam też, że tak szybko po zeszłorocznym telugowym Midhunam zobaczę kolejny indyjski film, w którym tyle miejsca poświęca się cudownej, dojrzałej relacji między parą ludzi, którzy na dodatek wcale się tyle co nie poznali (czy spotkali po latach), ale są małżeństwem już od lat. Jakżesz fantastycznie się to ogląda:

Słów parę może jeszcze o obsadzie. O ile panowie - Vijay Sethupati i Jayaprakash - to już moi 'dobrzy (i bardzo lubiani) znajomi', o tyle przy paniach były pewne zaskoczenia:) Iyshwarya Rajesh skojarzyła mi się bowiem z Iniyą (czyli znów reminiscencje z Vaagai Sooda Vaa:D), a przy 'sprawdzaniu' na Wiki Tulasi przeżyłam mały szok, że owszem znam ją - z roli chłopca w Shankarabhanaram:O W każdym razie wszyscy świetnie się tu spisali. Są jeszcze bardzo ładnie (bo naturalnie) wkomponowane w akcję SA - których zdradzać nie będę:) Nastrojowa, klimatyczna muzyka. I niewymuszony humor. Ogólnie, jeśli ktoś chce spokojnego, 'zwyczajnego'  filmu, który wywołuje, trwającego jeszcze sporo po seansie, 'banana' na twarzy, to myślę dobry wybór. Dla mnie mocny kandydat do tytułu najlepszego tamilskiego filmu tego roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz