Obudzony Mahanati (którego to filmu niestety do tej pory nie udało mi się obejrzeć:( ) apetyt na biografie gwiazd kina telugu skłonił mnie do sięgnięcia po Kathanayakudu. Oczywiście, zważywszy na okoliczności, spodziewałam się, iż będzie to biografia mocno hagiograficzna, liczyłam jednak na jakieś ciekawe smaczki z historii kina telugu. Wgląd w klimat tamtych czasów, tamtego kina. W końcu, cokolwiek by nie myśleć o NTRze był on jednym z filarów tej kinematografii i uczestniczył w wielu przełomowych dla tollywoodu projektach i momentach. Byłam jednak naiwna. Bardzo.
Smutne, iż pod tym totalnie propagandowym projektem podpisał się taki reżyser jak Krish. Bo Kathanakakudu to absolutnie spiżowy pomnik NTRa. Bez prawdziwych emocji i prawdziwego życia. Nawet nie próbujący pokazać człowieka. Zamiast tego oglądamy boskiego przywódcę bez skazy. Który nie przeżywa żadnych wątpliwości, rozterek, porażek. Zawsze podąża najsłuszniejszą drogą. Zawsze ma rację i zawsze jest podziwiany. Już chyba Rama (jak wiadomo nudny) ma przy nim więcej z człowieka, bo można poddać w wątpliwość jego postępowanie względem Sity. Tu nie ma miejsca nawet na coś takiego, bowiem żadna z pozostałych postaci nie jest dostatecznie rozwinięta, by zacząć patrzeć na wydarzenia z jej perspektywy (najbliżej jest grana przez Vidyę żona, ale jednak jest jej za mało i zbyt powierzchownie pokazane). Żadne z wydarzeń nie jest też zresztą należycie dramaturgicznie rozwinięte. Całość przypomina wyrywkowe,'marionetkowe' scenki z życia wielkiego i boskiego NRTa. Oto 'Boski', zrażony mało ludzką biurokracją, rzuca intratną posadę, by zostać aktorem. Wkracza na przesłuchanie i jego widok zachwyca reżysera tak, iż z miejsca dostaje główną rolę. Zakłada po raz pierwszy strój Krishny i wszyscy na planie w oszołomieniu klękają przed nim. Nie przerywa zdjęć mimo śmieci syna. Przejmuje stery reżyserskie filmu i kręci przełomowo długą scenę w jednym ujęciu. Uznany montażysta oświadcza, iż teraz może skończyć karierę, bo lepszym projektem niż praca przy wspaniałym dziele NTRa nie odejdzie z branży. Świątobliwy swami na jego widok przerywa swoje śluby milczenia, bo przecież nie spotkał kogoś zwykłego:P Jest jeden moment, który rokuje na jakieś przerwanie tego zaklętego kręgu uwielbienia. Kobiety w rodzinie oglądają jego frywolną scenę z młodziutką Jayą Prada i wyrażają swą dezaprobatę odnośnie niestosownej różnicy wieku (brzmi znajomo, prawda?). Ale oto pada także zwyczajowa odpowiedź indyjskich starów o tym, jak to aktorstwo polega na 'wcielaniu się w różne postaci' i chwilę później żona, oglądając słynną deszczową piosenkę z Adavi Ramudu, oświadcza swemu wspaniałemu mężowi, że 'świetnie wygląda z 16-letnią wówczas Sridevi'. Koniec tematu.
Owszem, na ekranie przemyka masa fascynujących gwiazd ówczesnego kina, ale dokładnie - przemykają. Żadna z nich nie zostaje na tyle długo, by nabrać jakiegoś indywidualnego charakteru. Żal tylko zmarnowanego potencjału aktorów wcielających się w te role (szczególnie chciałabym cały film o granym przez Sumantha ANRze, bo idealnie wcielił się w swego dziadka). Części zresztą nawet nie zdążyłam w tych krótkich migawkach rozpoznać pod stylizacją (Rany w roli brata NTRa i Kalyana Rama jako Harikrishny np).
Nie zaskakuje fakt, iż Balakrishna (także współproducent tego 'dzieła') świetnie odnajduje się w tak ustawionej konwencji filmu. Idealnie pasuje on wszak do jego charakterystycznego koturnowego sposobu gry. Dlatego jego mi nie szkoda. Całej reszty tak. Film kończy się ogłoszeniem przez bohatera zamiaru założenia partii politycznej, znaczy druga część w przygotowaniu. Pomimo (co jakże optymistyczne i jakże mnie cieszy) kasowej klapy części pierwszej. Ja po Mahanayakudu już na pewno nie sięgnę. Pomimo wciąż niezaspokojonego apetytu na biopiki o gwiazdach dawnego kina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz