środa, 27 czerwca 2012

Kallu Kondoru Pennu (1998) - Vijayashanti u Shyamaprasada

Myśląc nad czymś ciekawym na urodzinowy seans z Vijayashanti, przypomniałam sobie o, wykrytej już jakiś czas temu, jej roli w Shyamaprasadowym debiucie. No, w kinie molly to jej jeszcze nie widziałam - na dodatek u naprawdę dobrego reżysera - jedyny drobiazg, iż film nie ma napisów, ale cóż... twardym trzeba być:P Na szczęście nie było aż tak źle: jasne, że napisy pomogłyby mi w zrozumieniu wielu niuansów, ale nie siedziałam 2 godziny jak na 'tureckim kazaniu' (czego się obawiałam, bo w końcu to nie kino akcji..)
Sita jest pielęgniarką. Dzięki jej zarobkom z pracy w Zatoce Perskiej w ojczystej Kerali nieźle funkcjonuje cała jej rodzina: starszy, żonaty już brat Haridasan, młodszy - lekkoduch Venu oraz siostra Rajji. To najważniejsze osoby w życiu Sity, przy nich uczucie do kolegi z pracy, doktora Suresha, nie ma specjalnych szans...Teraz Rajii wychodzi za mąż - tylko dobrze byłoby, żeby Sita (która ma przyjechać do domu na ślub) jeszcze załatwiła jej przyszłemu mężowi wizę i pracę w Zatoce. Tymczasem wybucha tam wojna (Irak najeżdża na Kuwejt) i przez jakiś czas nic nie wiadomo o losach Sity. Gdy w końcu zjawi się w domu, rodzinę czeka niespodzianka. Ale i Sitę też...
Tematykę zarobkowej pracy Keralczyków w krajach arabskich (tzw. Gulf dream - jak u nas American dream) kojarzę przede wszystkich z filmów Sreenivasana, który przedstawia te problemy raczej w lżejszej 'otoczce', komediodramatycznej. Film Shyamaprasada, adaptacja (jakżeby inaczej:D) sztuki teatralnej cenionego dramatopisarza S.L.Puram Sadanandana, to jednak bardziej dramat społeczny, czyli poważniejsza w tonie rzecz. Choć - przez podejście (i obecność pewnych 'komercyjnych' elementów) - nie wiem czy nie bardziej kojarząca mi się jednak np. ze społecznym kinem telugu (choćby filmami T. Krishny) niż przypominająca kolejne psychodramy keralskiego twórcy. Zapewne to skojarzenie to także zasługa Vijayashanti i wykreowanej przez nią bohaterki. Szczerze mówiąc trudno mi wyobrazić sobie inną aktorkę w tego typu roli (hmmm... może jeszcze Soundaryę?): to kobieta, która potrafi się poświęcać, ale także trwać przy swoim (tym, co uważa za słuszne) - niezależnie od ceny. Kobieta, którą można dotknąć, zranić, ale nie pokonać, złamać... A ekranowa charyzma Vijayashanti przykuwa mnie jako widza do ekranu podobnie jak ta Bigowa czy Chirowa.  Po prostu uwielbiam patrzeć na tę kobietę! Bardzo natomiast - na plus - zaskoczył mnie Dileep (nie jestem jego specjalną fanką). Chyba jeszcze nie widziałam go w tak niejednoznacznej (przez sporą część filmu chciałam mu zrobić krzywdę - jak i większości tej 'kochanej' rodzinki) roli  i bardzo mu z tym do twarzy:) Z kolei Suresh - pewnie dla równowagi - robił głównie za 'solidne wsparcie'.   
Nie jest to film idealny  (czy równie dobry jak dalsze shyamprasadowe), parę rzeczy można było sobie pewnie darować czy poprowadzić trochę inaczej (choć trudno do końca wszystko oceniać nie rozumiejąc jednak owych dialogów...) ale bardzo mi się podobał i sądzę, że to ciekawa rzecz  - i dla fanów aktorów i reżysera.
KKP można obejrzeć tu (i znaleźć także dość przydatne streszczenie zawiązania fabuły:))
 

środa, 13 czerwca 2012

Illayaraja - simply Maestro (part IV)

Continuing the list of my favourite Illayaraja's songs... This time I start with his collaboration with Telugu genius - Vishwanath:)

Thrilling Thakita Thakita from Sagara Sanganam:


 Romantic ballad from Swathi Muthyam:


Ghallu Ghallu from Swarna Kamalam:


Illayaraja with Vamsy is also great combination:) Wonderfull Maata rani  from Maharshi:


 Enchanting 'cuckoo' song from Sitara:


And now Illayaraja with Bapu - charming and nostalgic ballad from Mantrigari Vinyankudu:


Melodious song from Sankerthaana:


 Breathtaking Are emandi  from Aaradhana (I know the movie is a remake and the music is taken from tamil version, but still prefer - and in fact really adore - the telugu version;))


Full of life and energy (and incredibly sung by Balasubramaniyan!) song from Abhilasha:


And sth little more serious (but still also energetic one) - number from Anthapuram:


Awarded with national song from Aditya 369:


Did I miss sth special from Maestro's composition for telugu movies? (I know I certainly did;))

sobota, 2 czerwca 2012

Illayaraja - simply Maestro (part III)

Tytułem wstępu: Jako, że - ze zdziwieniem - zauważam, iż na mój blog zagląda (i chyba nawet próbuje za pomocą translatora coś czytać) coraz więcej osób z zagranicy postanowiłam od czasu do czasu napisać i jakąś notkę po angielsku (zwłaszcza, gdy będzie ona bardziej ilustrowana niż pisana:P)
 As - which is really suprising - I noticed, quite a few non-polish speaking people drop at my blog, I decided from time to time write sth in [my imperfect] english too:) (especially if there will be more visuals than reading:D)
So today, as it's Maestro's birthday, I decided to go on with my started a looong time ago overview of my favourite Illayaraja works. I've done with background scores, so now I present his songs which I admire most:) (yes, I know it's a hard task and probably  the survey won't be complete, but still I try)
As was with BMGs,  I begin with Illayaraja songs from Mani Ratnam movies (so from tamil songs). And the most close to my heart is probably the one from Mouna Raagam - just breathtaking:


I adore also sweet children's song from Anjali:


Wonderfull holi number (in rain and mud!) from Nayakan:


And moving ballad from Geetanjali (so telugu one):


But Maestro wrote not only 'serious' music:D Like this crazy song from Kakki Sattai:


Or funny piece from 'En Bommukutty Ammavuku':

 

But back to the sweet melodies - beautiful song from  Alaigal Oivathillai:


Another one from Pithamagan


Great fusion song from  Nizhalgal:


And on the end of this (tamil) part - the carnatic piece from Sindhu Bhairavi:


Can You recommend Your favourite Maestro's tamil songs? (the ones from the other languages will come in the next part)

niedziela, 20 maja 2012

Przypadek to nie wszystko: Elliot Aronson


"W wieku siedemnastu lat byłem chorobliwie nieśmiałym, słabym uczniem, bez szczególnych uzdolnień; nauczyciele machnęli na mnie ręką. Wydawało się, że moim przeznaczeniem jest praca przy linii produkcyjnej w fabryce Forda i bezbarwne, niewiele znaczące życie.(...) Ta książka opowiada o tym, jak z nieśmiałego chłopca przeobraziłem się w osobę, którą jestem teraz. To również opowieść o tzw. złotym wieku psychologii społecznej w Ameryce. (...) Uwielbiam psychologię społeczną między innymi dlatego, że rzuciła ona światło na tajemnicę zmiany. Tak, psychologia społeczna pomaga zrozumieć, w jaki sposób pewien nieutalentowany młody człowiek – dzięki kombinacji szczęścia, odnalezionej pasji i ciężkiej pracy – zdołał przekroczyć wielkie społeczne oraz ekonomiczne przeszkody, aby dokonać w swoim życiu czegoś interesującego i pożytecznego. Ale jest jeszcze coś. Moje życie to tak naprawdę mikrokosmos psychologii społecznej, która bada zmiany zachodzące na znacznie większą skalę niż życie pojedynczego człowieka. Pokazuje, jak można zmniejszyć głęboko zakorzenione uprzedzenia, jak można przeciwdziałać przemocy, jak można poprawić komunikację, jak można podnieść samoocenę, jak można pielęgnować zrozumienie i szacunek pomiędzy odmiennymi ludźmi, jak jednostki i narody mogą przystosować się do wielkich zmian społecznych i politycznych oraz jak mogą z nich korzystać. Dlatego psychologia społeczna bada też nadzieję." [ze wstępu autora do książki]

Chyba każdy, kto kiedykolwiek studiował, doświadczył faktu, że czytanie podręczników naukowych niekoniecznie bywa przyjemnością:P (nawet jeśli tyczą dziedziny, którą naprawdę się lubi). Książki Aronsona, jednego z najsłynniejszych psychologów społecznych,  zawsze czytało mi się naprawdę dobrze. Dlatego bez wahania sięgnęłam po jego wspomnienia. I nie zawiodłam się, bo to pasjonująca lektura - wydaje mi się nie tylko dla osób psychologicznie 'oblatanych' (choć Ci będą mieli może dodatkową porcję smaczków poznając choćby pewne znane im 'wielkie' nazwiska - jak Maslov, McLeland czy Festinger, może z trochę innej, bardziej prywatnej strony...). Książka Aronsona bowiem to lekko napisana, fascynująca opowieść o człowieku, który z pewnością nie urodził się 'w  czepku', a jednak udało mu się osiągnąć tak wiele i którego pasja badawcza oraz pasja życia są naprawdę zaraźliwe:)  Bo 'przypadek (znalezienie się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu) to nie wszystko', ważne jeszcze, czy i  jak owe okazje wykorzystamy. A prawdziwa sztuka polega nie na tym, żeby dobrze 'rozegrać partię' idealnymi kartami, ale postarać się jak najlepiej zagrać takimi, jakie akurat dostaniemy od losu... Tak jak zrobił to Elliot Aronson. Wyjątkowy człowiek, którego niewątpliwie warto poznać - choćby w taki sposób. Mnie lektura jego książki odświeżyła, dlaczego uważam psychologię społeczną za tak fascynującą, może inni odkryją to po raz pierwszy:)
Ps. Nie odmówię sobie jeszcze zacytowania ulubionego - i ponoć dobrze go charakteryzującego -  dowcipu Festingera (bo nagle odkryłam, że chyba coś mnie z nim łączy^^): starsze żydowskie małżeństwo leży sobie w łóżku. W pewnym momencie żona prosi: 'Saul, zamknij okno, jest zimno na dworze!' Saul niechętnie wstaje, zamyka okno, po czym pyta żony: 'Czy teraz jest ciepło na dworze'?^^

wtorek, 15 maja 2012

Przeciwko karze śmierci: 'Virumaandi' (2004) i 'Abhilasha' (1983)

Indie są krajem, w którym nadal obowiązuje kara śmierci. I sądy orzekają ją dość często (wg raportu Amnesty International ponad 100 wyroków w ubiegłym roku), choć w praktyce od  jakiegoś czasu nie jest wykonywana (ostatnia egzekucja - dokonywana tam głównie przez powieszenie - miała miejsce w 2004 roku).  Trudno się więc dziwić, iż tym tematem zajmują się także indyjscy filmowcy.  Apelując zwykle (przynajmniej tak było w tych dwóch przypadkach, o których dziś piszę) o jej zniesienie. Ich pogląd najlepiej wyraża chyba zawarte na poniższym (pochodzącym z Abhilashy) screenie zdanie Gandhiego:


Tamilskie Virumaandi to absolutnie autorskie dzieło Kamala - napisał do niego scenariusz, wyreżyserował i zagrał główną rolę: skazanego na śmierć tytułowego Virumandiego. Do więzienia, w którym jest osadzony, przybywa dziennikarka, która  chce nakręcić materiał o karze śmierci. Anjela najpierw przeprowadza wywiad z także osadzonym w tymże miejscu antagonistą Virumaandiego, Kothalą Thevarem, który opowiada jej historię walki dwóch wiosek, potem natomiast tę samą historię poznajemy z relacji Virumaandiego. I - podobnie jak w Rashomonie - okazuje się, iż są to dwie dość różne historie. A w nich zupełnie inny Virumaandi... Przyznam, że na początku seansu było dość ciężko.. i to chyba nie tylko dlatego, że gubiłam się w osobach i zależnościach (zdarza mi się to w filmach nie tak rzadko:P), ale jakoś w ogóle nie mogłam 'wejść w tę atmosferę'... A nasuwające się skojarzenia owej prowincjonalnej atmosfery z rywalizującymi ze sobą thevarami, z innym Kamalowym filmem, Thevar Magan, bynajmniej nie pomagały - bo ów, choć oglądany saute, wzbudził od razu moje większe zainteresowanie. Druga część zmieniła w sumie wszystko. Z przejęciem patrzyłam na wyłaniającą się z opowieści bohatera historię, zachwycałam się elementami lirycznymi (Kamal nigdy nie należał do tych aktorów, którzy w pewnych scenach nie grają i już, wręcz przeciwnie, bywa dość obyczajowo śmiały - przynajmniej jak na Indie - ale jednak wciąż jest w tym jakaś liryka, te sceny są po prostu ładne...), zaciskałam pięści, gdy wszystko zaczęło się układać nie tak, a okrucieństwo niektórych postaci zdawało się przekraczać wszelkie granice.... Film był oskarżany o nadmiar krwi i przemocy i owszem, są tam mocne sceny, niemniej ja nie miałam poczucia, ze służą one tylko epatowaniu nimi (czyli podobnie jak wcześniej owe sceny miłosne)  Jeśli miałabym się tu do czegoś 'przyczepić' to najwyżej do pewnych fragmentów końcówki - mogło być ciut 'oszczędniej', lepiej by to pasowało do takiego filmu. Świetnie zrealizowanemu (z epickim rozmachem - trudno uwierzyć, iż sceny zarówno 'wiejskie' jak i więzienne zostały nakręcone w zbudowanych w Ćennaju dekoracjach:O - ale bez przesady, to wszystko jest podporządkowane fabule - także klipy zostały bardzo ładnie wkomponowane w całość) i zagranemu (prócz Kamala jestt u  Pasupathy czy Naser, a z pań Abhirami i Rohini). Zdecydowanie godnemu zobaczenia. A Kamal, jak wiadomo, jest wszechstronnym geniuszem:) Bo jeszcze także napisał piosenki do filmu i je sam zaśpiewał:
 
Zaraz potem, zainspirowana tematem, przypomniałam sobie o dawno odkładanej (przede wszystkim z powodu braku literek:/) telugowej Abhilashy. Apel podobny, ale sposób podania filmu zupełnie inny, bardziej komercyjny - o ile Virummandi mogłabym nazwać epickim dramatem,o tyle Abhilasha to raczej kino akcji (z elementami masali), ale nie w hirołsowskim stylu. Bohaterem jest ambitny, acz kiepsko sytuowany prawnik, Chiranjeevi (i gra go Chiru^^), który (ze względów i osobistych) marzy właśnie o zniesieniu paragrafu tyczącego kary śmierci. Pewnego dnia, przez pomyłkę, dostaje zaproszenie na przyjęcie do ważnego prawnika, Viswanathama (trochę jak  nasz Dyzma -  tylko to nie ten typ postaci jednak...) Tam udaje mu się nie tylko poznać jego uroczą siostrzenicę, ale i porozmawiać 'zawodowo' z panem domu. Wspólnie postanawiają zrealizować pewien, mający obnażyć bezsensowność orzekania kary śmierci, plan: mianowicie Chiru sfinguje morderstwo i gwałt pewnej dziewczyny (znaczy 'wynajmie zwłoki' i spreparuje dowody wskazujące na niego), da się zamknąć, skazać, po czym w ostatniej chwili Viswanatham dostarczy gubernatorowi dowody na jego niewinność... Jednak plany jak wiemy, nie zawsze idą potem zgodnie z planem...:P
Bardzo mi się podobało! Najpierw świetnie się bawiłam przy scenach komediowych, zupełnie inaczej niż na dzisiejszych scenkach tego typu (bo i to przede wszystkim sam - rozbrajający, jak choćby w scenie po prysznicem:D -  Chiru 'daje czadu', a nie 'etatowi komicy'), by potem ekscytować się śledząc w napięciu rozwój akcji (a okazało się, iż to czego spodziewalibyśmy się pewnie na końcu, stanowi dopiero połowę filmu - i pomysłów potem nie brakuje...Choć może zaskoczeń byłoby ciut mniej, gdybym się wcześniej zastanowiła, kogo tu mamy w obsadzie:P). Poza tym naprawdę fajnie była zarysowana grana przez Radhikę bohaterka (także jej rozwój relacji z Chiru), bo okazała się ona mieć zdecydowanie aktywny udział w przebiegu  wydarzeń. Znaczy gdzie trzeba, to się pośmiałam (proces i początkowy pobyt Chiru w więzieniu to kolejne cudo!), gdzie trzeba podenerwowałam (i pogryzłam palce), gdzie indziej pozwoliłam zaskoczyć, jednym słowem:  takie masale to ja lubię!:) (i czepiać tego czy owego nie mam  ochoty:P) Notabene, aż trudno uwierzyć, że ten sam reżyser zrobił dekadę później takie rzeczy jak Kondaveeti Donga czy Pokiri Raja:O
Muzycznie (podobnie jak przy Virumaandi maestro Illayaraja) najbardziej zaś kocham to:
 
Ps. A Gollapudi wygląda jak starsze wcielenie  Naniego^^

piątek, 11 maja 2012

Atithi (2002) - Prakash-terrorysta 'gościem' w domu doktora-pacyfisty

Trafiłam na ten film przypadkiem, grzebiąc na YT. Technicznie jego jakość nie jest za dobra (jak z VCD), no ale ma literki (choć niekoniecznie dobrze widoczne:/), a przy ogólnej (nie)dostępności kina kannada nie ma co zbyt wybrzydzać.... Zwłaszcza, że jak poczytałam o nim co nieco, to tematycznie mnie bardzo zainteresował, ma dobre opinie (taka rzecz z gatunku 'festiwalowego'- i nagrodzony też Nationalem dla najlepszego filmu kannada), no i można zobaczyć Prakasha w jego rodzimej kinematografii:)
Punkt wyjścia jest dość prosty: grupa terrorystów planuje zamach bombowy. W trakcie przygotowań ich przywódca ulega dość poważnemu wypadkowi, jego koledzy więc zanoszą go do miejscowego lekarza. Początkowo nie chcą zdradzać kim jest, ale gdy doktor chce koniecznie wiedzieć, jak doszło do wypadku (i zawiadomić o nim policję) 'wykładają kawę na ławę' i dobitnie (z pistoletem przy skroni) 'tłumaczą', jak ma się zająć swym pacjentem, a czego bynajmniej nie robić...W ten sposób Prakashowy bohater (bo to on gra tego terrorystę - czy może naksalitę?) staje się owym tytułowym 'gościem' w domu doktora. Oczywiście nietrudno się domyślić, że dłuższy pobyt dwóch tak różnie podchodzących do życia (życia w sensie dosłownym, bo przecież misją lekarza - a ten jest nim zdecydowanie z powołania - jest ratowanie życia, działania terrorystów powodują raczej coś wręcz przeciwnego...) osób nie będzie łatwą 'konfrontacją'....I na tym właśnie przede wszystkim skupia się reżyser: na psychologii postaci i pokazaniu ich wzajemnych relacji, zachowania w obliczu takiej sytuacji (dodatkowo udział ma tu jeszcze pewna mała dziewczynka:)). Pozornie nie dzieje się więc za wiele, nie ma też za wielu 'konfrontacji słownych' (czego się pewnie początkowo spodziewałam) - choć parę owszem jest (moja ulubiona: "-Nie rozumiesz, to wojna! - Wojna? Ale przeciwko komu?"). Ale jednocześnie jest jakieś podskórne napięcie, a przecież ważne rzeczy często dzieją poza słowami...(kolejny moment, który utkwił mi w głowie, to ten, w którym Prakashowy bohater po raz pierwszy się uśmiecha - tak znienacka - i jak ten uśmiech jakby go nagle zmieniał w inną postać - choć tylko na chwilę...) Obaj głowni bohaterowie są początkowo ukazani jakby na zasadzie kontrastu: spokojny, dobroduszny wręcz doktor i zapalczywy terrorysta z niebezpiecznym błyskiem w oku...Ale czy tak będzie do końca? Nie, nie dostaniemy żadnych 'cudownych przemian' (czy pomysłów reżysera na rozwiązanie problemów terroryzmu/ naksalizmu), ale jednak coś się w obu bohaterach zmieni.  Jak to często sprawiają pewne spotkania czy doświadczenia...  Brawa dla reżysera i aktorów za materiał do zastanowienia się (i brak jednoznacznych odpowiedzi:))

sobota, 5 maja 2012

Majówka z młodziutkim, początkującym Dharmendrą: 'Dil Bhi Tera Hum Bhi Tere'' (1960) i 'Shola aur Shabnam' (1961)

Wprawdzie widziałam już jakieś filmy z początków filmowej kariery Dharama (czyli wczesnych lat 60), ale nie były to te najpierwsze, a zawsze to ciekawe zobaczyć jak własny ulubieniec zaczynał (nawet nie spodziewając się po samych filmach za wiele:))

Dil Bhi Tera Hum Bhi Tere
to debiut Dharmendry i można by je nazwać kinem z zacięciem społecznym.Opowiada bowiem o losach grupki raczej nisko sytuowanych osób: Panchu jest drobnym kanciarzem (któremu 'interesy' idą tak, że ma problem na zdobycie czesnego dla dobrze uczącego się młodszego brata), a Ashok (któregoż gra właśnie Dharmendra) ulicznym sprzedawcą (na szczudłach!:D), jest jeszcze Prema, lokalna prostytutka, której próby pomocy finansowej nie są początkowo za dobrze przyjmowane przez Panchu (bo przecież to ona zajmuje się 'niegodnym' zajęciem:P) czy poznana przypadkiem przez Ashoka służąca Sonu... Losy wszystkich toczą się raz 'pod górkę, raz z górki', niemniej trudno nazwać je 'cukierkowymi'. I to, tudzież dość niebanalne zakończenie rodzącej się relacji między obu parami chyba najbardziej mi się podobało. No i jeszcze muzyka, naprawdę ładne melodie:) Najbardziej znana jest ta śpiewana przez Mukesha ballada:


A sam Dharmendra młodziutki i naprawdę uroczy (choć jeszcze dość chudzinka z niego:D)
 W stroju 'roboczym':D
Tu z Balrajem Sahnim:)
Ashok i jego ukochana (ale prostego happy endu nie będzie...)
Zadumany.... a poniżej na ringu^^ (bo też tu boksuje:D)
 
Ogólnie, jak wspomniałam, nie spodziewałam się za dużo (raczej ramotki) stąd raczej milo się zaskoczyłam, bo film naprawdę nieźle się ogląda:)  


Trudno niestety powiedzieć mi to samo o kolejnym filmie, bo na Shola aur Shabnam, historii miłosnego trójkąta przede wszystkim się wynudziłam... Dziecięca zauroczenie Raviego i Sandhyi zostaje przerwane przeprowadzką pochodzącej ze zdecydowanie bogatszej rodziny dziewczyny. Spotkają się ponownie dopiero po latach i, jak się okaże ich wzajemna sympatia przez tle lata nie wygasła, ale... Sandhya jest teraz narzeczoną przyjaciela i dobroczyńcy (pomógł biednemu chłopakowi w zdobyciu sensownej pracy) Raviego, Prakasha, zatem oczywiście oboje będą zmuszeni walczyć ze swymi uczuciami... I cóż, chyba takie historie to 'nie moja bajka' po prostu. Muzyka też mnie specjalnie nie urzekła... Największą popularność zdobyła ta piosenka: 



Natomiast sam Dharam w filmie wygląda tak:


I cieszę się, że teraz znam jego filmową karierę od samiutkiego początku:)