Po porcji nowych, zestaw jeszcze nowszych filmów - takich dopiero w produkcji :) Tym razem same tamilskie rzeczy, bo ostatnio jakoś głównie przykuwają moją uwagę proma filmów z tej kinematografii.
Jigarthanda, czyli Siddarth w nowym filmie reżysera Pizzy. Wracam do teorii, że Sidowi służy rodzima kinematografia i czekam z ciekawością. Także na to, jak Karthikowi Subbarajowi pójdzie niełatwy 'test drugiego filmu' (bo Pizza bardzo dobra była)
Zwiastun Cuckoo urzekł mnie od pierwszego spojrzenia. Zdjęcia,muzyka, klimat... no i temat (i wierzę reżyserowi, że nie będzie 'jechał' na współczuciu wobec niepełnosprawności bohaterów, ale po prostu chce opowiedzieć poruszającą love story)
Od dawna wyczekuję nowego filmu Santosha Sivana. Znaczy odkąd wiem, o czym na być Ceylon/Inam. Tematyka wojny na Sri Lance jest mi szczególnie bliska, a na podstawie dotychczasowych doświadczeń mam przekonanie, że najlepiej, najbardziej poruszająco i prawdziwie opowiadają o niej ci, którzy są najbliżej (znaczy Tamile, ew. Keralczycy)
Nawet jeśli ostatecznie Naan Sigappu Manithan okaże się sztampowym hirołsowcem (a nazwisko reżysera jakoś tak podpowiada), to za sam koncept narkoleptycznego bohatera należy mu się uwaga. Bo to fascynujący pomysł jest. I okazja na kolejną (po Avan Ivan) brawurową rolę dla Vishala.
Nazwiska stojące za Nedunchalai pewnie niewiele powiedzą(no, może że to drugi film reżysera SOK, ale klimaty jak widać całkiem inne), ale co z tego? Promo wygląda ciekawie, więc czekam na ową autostradę.
Ten film nie ma jeszcze zwiastuna, ale myślę, że TAKI first look zupełnie wystarczy^^ Poza tymKaaviya Thalaivanto film Vasanthy Balana, a to jest bardzo solidna rekomendacja (z jego filmów tylko Aravaan mnie nie 'podbił', a dwa inne są na mojej liście ukochanych tamili ever).. No i wygląda, że to coś poniekąd biograficznego będzie, a dobre biografie o artystach to ja uwielbiam:)
Na koniec (wreszcie, bo już mnie ów cykl naprawdę nużyć zaczyna) przeglądu kino hindi. 'Olewane' przeze mnie przez cały rok, stąd filmów zebrało się naprawdę sporo, zatem opinie mogą być jeszcze krótsze niż zwykle:P
Bombay Talkies
Bolly na sto lat kina indyjskiego, czyli cztery nowelki opowiadające o tym, ile znaczy w naszym życiu - i jak potrafi na nas wpłynąć - kino (i jego gwiazdy). Dość zróżnicowane w klimacie, stąd duże szanse, że każdy znajdzie swoją ulubioną. Mnie urzekły muzyczne klimaty tej Karanowej (w końcu na dobre uwierzyłam, że on naprawdę zna i kocha stare klasyki), uśmiechnęłam się na części Dibakara (bo jakże często fantazje/marzenia są lepsze, bo bezpieczniejsze, od szansy ich realizacji), trochę rozczarowała nowelka Zoyi, no a najbardziej podobała chyba ta Kashyapowa o tym, ile się w tej 'magii gwiazd' przez lata zmieniło, a co jednak pozostało takie samo. Najlepszy zaś hołd dla kina hindi następuje na końcu. I nie chodzi mi bynajmniej o te gwiazdorskie 'pląsy na schodach', ale o owe cudowne wcześniejsze 3 minuty (które pewnie, jak zwykle, będę próbować dokładniej 'rozpracować' - znaczy który kadr jest z czego).
Go Goa Gone
Miałam duże opory (film o zombie?? eeee...), w końcu przeważyły dochodzące zewsząd zachwycone opinie. I słusznie, bo naprawdę dobrze się bawiłam, znaczy 'nie takie
zombie straszne (nudne), jeśli potraktowane z odjechanym humorem':P I
wcale nie przeszkadzała mi nieznajomość gatunku 'wyjściowego' (ale ja i
miałam świetną zabawę na brooksowej parodii Gwiezdnych Wojen bez znajomości oryginału:D) Osobiście najbardziej kocham rosyjskie 'wtręty' (jaki ładny akcent pan miał! no i te stylizowane na cyrylicę angielskie napisy przy rosyjskich dialogach - czaaad!) i żal mi, że Saif (znaczy Borys) też nie mówił nic w tym pięknym języku. Miło też zobaczyć w końcu w tej kinematografii naprawdę uzasadnioną scenę z bikini (gdzie nikt nie próbuje go ogrywać bardziej niż to logicznie potrzebne znaczy). Zazdroszczę oglądającym film w kinie.
B.A. Pass
Spodziewałam się trochę czegoś innego. Czegoś w stylu Absolwenta, znaczy słodko-gorzkiej opowieści o wchodzeniu (także tym erotycznym) w dorosłe życie? Tymczasem w BA Pass jest tylko gorycz. I mrok (widoczne są zresztą wpływy kina noir). Nawet to poznawanie seksu nie daje, choć przez chwilę, specjalnej radości (chyba trudno by było, skoro już pierwsze zbliżenie bohatera i owej starszej od niego mężatki kończy się wręczeniem mu pieniędzy, czyli sprowadzeniem wszystkiego do 'usługi'). A potem zostaje już tylko nakręcająca się spirala, z której nie będzie dobrego wyjścia. Jeśli ktoś nie lubi przygnębiać się kinem to zdecydowanie rzecz nie dla niego, pozostałym polecam, bo to dobry, choć smutny film. Jeden z najlepszych w ubiegłym roku w kinie hindi. I taki, który zostaje w pamięci.
Special 26
Wbrew obiegowej opinii o jego filmach te sensowne zdarzają się ostatnio Akshayowi częściej niż np. SRK. To jest kolejny (po OMG) dowód. Ta osadzona w realiach lat 80-tych historia bandy oszustów podszywających się pod oficerów CBI (i robinhoodujących banki) to sprawnie zrealizowane kino w doborowej obsadzie (i - też wbrew obiegowym opiniom o nim - Akshay wcale nie próbuje wielce zdominować reszty obsady - bardziej zresztą od niego utalentowanej). I nawet para-romansowy wątek specjalnie mi nie przeszkadzał. A najbardziej zachwycił mnie chyba funkujący background (przywodzący mi na myśl ongisiejsze dokonania Burmana, znaczy bardzo kojarzący się z 'klimatem epoki'). Fajne, rozrywkowe kino znaczy.
Matru Ki Bijlee Ka Mandola
Nie sądziłam, że w jednym roku zobaczę dwa indyjskie filmy w bałkańskich klimatach:DChoć nowy film Vishala nie urzekł mnie tak jak keralskie Amen. Chyba za dużo rzeczy Bhardwaj chciał w tym filmie 'upchać' i nie do końca mu ta kombinacja szaleństwa i powagi (społecznego tematu) moim zdaniem wyszła. Najjaśniejszym punktem jest bez wątpienia brawurowa kreacja Pankaja Kapoora i w zasadzie dla niej samej warto zobaczyć ten film (bo wcale nie tak często ten aktor ma okazję do pokazania, na co go stać - i właśnie głównie u Vishala). Tym bardziej jednak przy nim widać, że Imran - mimo zarostu - aktorem jest marnym:P Szkoda też, iż Anushka po raz kolejny powiela rolę 'bubbly girl' (bo tu akurat można było chyba inaczej). No cóż... może przy kolejnej adaptacji Szekspira Bhardwaj wróci do naprawdę wielkiej formy.
LunchBox
Fajnie było zobaczyć znów film indyjski w kinie. W polskim kinie, jako 'zwyczajną' premierę.Na dodatek film, który nijak nie przystaje do obiegowej opinii o bolly.Choć uważam, że jednak reklamy filmu ciut wprowadzają w błąd. Nastawiłam się bardziej na feel good movie (jak keralskie filmy 'o jedzeniu' np), tymczasem z tego najbardziej 'przebija' mi jednak ta samotność - nawet jeśli w końcu pokonywana.Za to obsada jest absolutnie bez zarzutu: Irrfan udowadnia (po raz kolejny) że jest najciekawszym Khanem (chciałabym zobaczyć innego grającego prawie emeryta:P),Nimrat to fantastyczny powiew takiej zwyczajności, o którą u dzisiejszych glamurowych gwiazd strasznie trudno (nawet jeśli grają niby zwyczajne bohaterki), no i 'odkryłam' dla siebie Nawaza (w końcu, bo do tej pory wiedziałam, że jest i że niezłym aktorem jest, ale dopiero tu po raz pierwszy tak naprawdę urzekła mnie jego rola).
Lootera
Bardzo stylowa, ładnie osadzona 'w klimacie epoki', przepięknie sfotografowana i wypełniona cudowną muzyką (zwłaszcza tą w tle) opowieść, która... zostawiła mnie w sumie obojętną. Doceniam, iż zarówno Sonakshi jak i Ranveer spróbowali wyjść poza swe dotychczasowe emploi (to zawsze godne pochwały), daleka jednak jestem od zachwytów nad efektem. Po prostu nie bardzo mnie przekonali (zwłaszcza po Sonakshi - po tych licznych zachwytach nad jej rolą - spodziewałam się znacznie więcej) i być może z innymi (lepszymi) aktorami ta historia by jednak zyskała. A tak wyszła trochę ładna 'wydmuszka'- nie ogląda się źle, ale ani bardzo nie porusza, ani nie pozostaje w głowie na dłużej.
Kai Po Che
Będę chyba oryginalna, bo nie przypominam sobie, żebym czytała coś takiego w jakiejkolwiek opinii o tym filmie,ale naprawdę od początku ta opowieść bardzo kojarzyła mi się z kinem tamilskim.Bo to z tamtego kina najbardziej kojarzę takie historie o przyjaźni: młodzieńczej, ale nie okołoszkolnej, tylko już takiej wchodzącej w niełatwe, dorosłe życie - takie zwyczajne, bez wielkich perspektyw, za to wcześniej czy później zderzone z brudną polityką (której to jakoś właśnie bardziej na południu pełno wokół - przynajmniej w ich filmach). Choć w porównaniu z takimi tamilami jak np Subramaniapuram czy Naadodigal Kai Po Che jest jednak trochę bardziej 'podkręcone' (jak - nomen omen - krykietowa piłka^^) I nie chodzi mi tu o nic negatywnego, po prostu tempo filmu jest trochę inne, dla mnie zresztą nawet łatwiej 'przyswajalne'. Bałam się trochę tej 'krykietowości', na szczęście ani brak zainteresowania tym sportem, ani orientacji w nim, nie przeszkodził w przejęciu się losami bohaterów. Co dobrze świadczy o filmie:)
Shahid
Shahid czyli męczennik. Tym słowem zwykle określa się muzułmanów oddających życie za wiarę czy kraj. Kojarzą nam się z kontrowersyjnymi radykalistami. Czy bohatera filmu, zastrzelonego w 2010 roku słynnego obrońcy praw człowieka, Shahida Azmiego, można nazwać i takim shahidem? Hmm.. to zależy. Tak, bo poświęcił swe życie krajowi i sprawie, w którą wierzył. Nie, bo nie walczył przemocą, ale prawem. Nie znałam tej postaci wcześniej. Zaimponował mi. Jakże, w niejednym kraju, potrzebne są takie zdroworozsądkowe osoby, które w trudnych czasach (Azmi zasłynął najbardziej z obrony osób oskarżonych po mumbajskich zamachach z 1992 roku o terroryzm) nie poddadzą się emocjom zbiorowej 'psychozy', ale potrafią walczyć o jedno z fundamentalnych praw demokracji: domniemanie niewinności. Bo w to wierzą. Przeciekawa postać, przeciekawy film. A po dwóch fimach z rzędu (co wcale nie było zaplanowane:D) Rajkummar Rao został moim aktorskim 'odkryciem roku'.
Bhaag Milka Bhaag
Trailery nie wróżyły mi za dobrze, mimo to - za sprawą różnych pozytywnych opinii o filmie - postanowiłam dać mu szansę. Niestety nie skończyło się jak przy GGG. Gdyby BMB powstał w Stanach można by o nim powiedzieć, że to wzorcowy casus 'filmu pod Oscary' (przypominały mi się różne hollywoodzkie filmy w podobnym stylu). To nie tak, że w ogóle nie lubię komercyjnego, 'gładkiego' i uproszczonego podania, ale co innego kino czysto rozrywkowe (które nie udaje niczego innego), a co innego film, który ma ambicje na 'poważniejsze' kino, a jest zlepkiem przewidywalnych schematów z gatunku 'z dołów, przez trudy i upadki, wytrwałością do zwycięstwa'. Na dodatek bardzo długim zlepkiem. Dawno mi się tak 3 godziny seansu nie dłużyły, no ale ileż można oglądać wlokącej się, totalnie przewidywalnej historii, okraszonych bombastyczną muzyką zwolnień (swoją drogą to paradoks, żeby jeden z najszybszych ponoć ludzi świata biegał głównie w slowmotion:P) i innych takich 'atrakcji' (wątek romansu z 'białaską' - argh! A po co w ogóle była Sonam? itp itd). Nagrody dla Farhana - niech już będzie, ale dla samego filmu to zdecydowana przesada.
Po raz kolejny życie zweryfikowało moje blogowe plany. Dojrzała myśl o nowym cyklu, przedstawiającym wielkie postaci kina indyjskiego. Raczej nie gwiazdy (te i tak najbardziej widać), ale twórców - czyli osoby, których nie widzimy (zwykle) na ekranie, a które mają wszak tak wielki wpływ na to, jak to kino wygląda. Które tworzą nową jakość, wprowadzają nowe trendy i pomysły, same tworzą i inspirują innych.Na początek wielki tamilski reżyser i operator, zmarły kilka dni temu Balu Mahendra.
Mistrzowski operator zdjęć
Urodzony i wychowany na Sri Lance Balanathan Benjamin Mahendran od dzieciństwa interesował się fotografią. Podobno myśl o zajęciu się kinem powstała w jego głowie po obejrzeniu Mostu na Rzece Kwai Leana. Ukończył - z wyróżnieniem - kurs operatorski na słynnym instytucie filmowym FTII w Punie i w 1971 roku zadebiutował jako operator zdjęć w keralskim filmie Nellu (Ramu Kariata, czyli reżysera Chemmena zresztą).
Przez kilka kolejnych lat kręcił zdjęcia do kolejnych filmów, głównie mallu, w 1977 roku zadebiutował jednak sam jako reżyser. Filmem kannada tym razem (na południu to się bardzo wtedy przeplatało - i twórcy i aktorzy rzadko trzymali się stricte jednego języka, przynajmniej w początkach karier). Kokila okazała się wielkim sukcesem, a Balu dostał za nią swego pierwszego Nationala (z ogólnie 5), nie za reżyserię jednak, czy dla najlepszego filmu, ale za zdjęcia. Bo - zabierając się za reżyserię - nie porzucił swego 'pierwszego rzemiosła'. Do końca kariery sam kręcił zdjęcia do wszystkich reżyserowanych przez siebie filmów, a także je sam montował, co dawało mu z pewnością większy niż w przypadku większości reżyserów wpływ na końcowy wygląd filmu (znaczy o zdjęciach w filmach Mahendry można powiedzieć, że są naprawdę jego:D)
Jako operator Balu Mahendra był jednym z prekursorów kręcenia filmów z jak największym wykorzystaniem naturalnego światła, specyficznie wykorzystywał tez kolor i ogólnie (pewnie właśnie dlatego, że był i operatorem) w swych filmach opowiadał historie 'bardzo wizualnie'. Notabene za swego mistrza uważają go najbardziej cenieni dzisiejsi operatorzy, jak Santosh Sivan, Ravi K. Chandran czy K.V Anand. Najsłynniejsze 'zdjęciowe prace' Mahendry u innych reżyserów to tamilskie Mullum Mallarum Mahendrana, telugowe Shankarabhanaram Vishwanatha oraz.. debiut Maniego Ratnama, czyli kannada Pallavi anu Pallavi. \
Wróćmy jednakże do Mahendry jako reżysera. Większość jego kolejnych filmów powstała jednak w jego ojczystym języku tamilskim (z w sumie ponad 20 trzy to filmy mallu, jeden telugu i dwa hindi - oba zresztą to remaki jego południowych produkcji).
Największy sukces odniósł chyba Moondram Pirai (zremakowany zresztą z równie wielkim powodzeniem w hindi jako Sadma) - inspirowana w pewnym sensie jego osobistymi doświadczeniami (o których za chwilę) historia związku dojrzałego mężczyzny i cierpiącej na amnezję kobiety-dziecka. Ten film, prócz wielkiego sukcesu kasowego, przyniósł mu kolejnego Nationala za zdjęcia (plus Nationala dla Kamala - prawie 'etatowego' aktora wczesnych filmów Mahendrana), stanowił więc rzadki przypadek połączenia sukcesu kasowego z artystycznym [jak wspomina teraz Kamal: Balu built the first bridge between a box office hit and good cinema. Moondram Pirai was a silver jubilee hit and it won the national
award. The unspoken rule was that most award-winning films would be art
films which wouldn’t run. He broke that].
Sam Mahendra jako twórca był jednak najbardziej zadowolony z innych swych filmów: Veedu (opowieść o problemach średniozamożnej rodziny z budową domu)i Sandhya Raagam (historia osiemdziesięciolatka, który zostaje zmuszony na starość do przeprowadzki do miasta). Oba zostały nagrodzone Nationalami dla najlepszego filmu.
Z ciekawych pomysłów warto chyba jeszcze wspomnieć o, inspirowanym luźno Psychozą Hitchcocka, Moodu Pani oraz o ostatnim, zeszłorocznym filmie Mahendry Thalaimuraigal [poniżej fotka z planu], w którym to - poza swymi 'zwyczajowymi zajęciami'reżysera, scenarzysty, operatora i montażysty73-letni wówczas twórca zadebiutował także...jako aktor (i w recenzjach bardzo był za swą rolę chwalony).
Wspominałam już o operatorach, na których pracę twórczą miała wpływ postać Mahendry, równie zacna jest grupa reżyserów, którzy zaczynali od asystowania w jego filmach (czyli pod jego okiem uczyli się swego fachu). Znajdują się wśród nich bowiem: Bala, Ameer Sultan, Vetrimaaran czy Ram.
Balu i Shobha
Na koniec słowo jeszcze o związku artystycznej pracy Mahendry z jego życiem osobistym. Tragicznym związku. W jego trzech pierwszych filmach jako reżysera zagrała młodziutka, zdolna aktorka Shobha. Szybko połączyła ich nie tylko praca, był to jednak trudny związek. Dużo starszy Mahendra był już żonaty (i dzieciaty) i wprawdzie że źródeł wynika, że się ze Shobhą ożenił, sądzę, iż chodzi jednak o - wciąż dość popularny na południu - ślub czysto 'rytualny', który nie ma znaczenia prawnego (czyli i nie wymaga wcześniejszego rozwodu)*. W każdym razie sprawa skończyła się tak, iż niedługo przed swymi 18. urodzinami Shobha popełniła samobójstwo. W jednym z wywiadów Balu Mahendra przyznał, iż swe doświadczenia z tego związku w pewnym sensie oddał właśnie tworząc Moondram Pirai, mnie jednak ta historia bardziej przypomina nakręcony przez niego dziesięć lat później film Marupadiyum (notabene remake filmu hindi, inspirowanego osobistymi doświadczeniami innego reżysera, czyli Bhattowego Arth), w którym to reżyser odchodzi od żony dla aktorki, co ostatecznie kończy się najmniej szczęśliwie właśnie dla tej 'drugiej'. Tak to się czasem ciekawie składa, prawda?
A pożegnam się nastrojowym fragmentem z jednego z filmów Mahendry (nie wspominałam chyba jeszcze, iż muzykę do większości z nich napisał, a jakże, maestro Illayaraja). W wizualizacji młodziutki Pratap Pothen, no i Shobha:
Film ważny w
historii kina malajalamskiego z paru powodów. Pomijając, iż porusza ważny problem
społeczny i jest pierwszym filmem tej kinematografii, który - przez zdobycie Nationala (i
zdaje się udział w jakichś festiwalach) - stał się znany i doceniony także poza
granicami stanu, był także pierwszym 'natywnym' obrazem mallu, znaczy osadzonym
w keralskich realiach i kulturze. Wcześniej filmy malajalamskie kręcili bowiem
głównie tamilscy reżyserzy, wg 'tamilskich wzorców', a i piosenki były
inspirowane tymi tamilskimi i hindi. 'Neelakuyil' to natomiast, kręcona głównie
w plenerach rolniczej Kerali, adaptacja keralskiej powieści, okraszona
inspirowaną miejscowym folklorem muzyką.
Fabuła stanowi połączenie melodramatu z owymże wątkiem społecznym. W zwyczajnej
małej wiosce rozkwita romans między niedotykalną wieśniaczką Neeli a
pochodzącym z wysokiej kasty nauczycielem Sreedharanem Nairem. Efektem romansu
staje się ciąża, ale Sreedharan, choć deklaruje uczucie do Neeli, nie ma odwagi
jej poślubić (wiadomo mezalians, boi się ostracyzmu społecznego itp), co
doprowadza zdesperowaną dziewczynę do dramatycznej decyzji...
Pierwsza część filmu to głównie rozwój romansu owej pary (z lekkim dodatkiem obrazu
życia wsi), co szczerze mówiąc trochę mnie nudziło - zwłaszcza, iż przerywane
było co chwilę kolejną piosenką, o taką np, albo taką (w oderwaniu od seansu mi się
podobają, ale w trakcie oglądania całości byłam przede wszystkim coraz bardziej
zirytowana, że w sumie nic się nie dzieje), ciekawiej moim zdaniem
robi się dopiero od połowy - właśnie po owej dramatycznej decyzji bohaterki i po
wkroczeniu 'do akcji' wiejskiego listonosza, który to jest nośnikiem owego
społecznego przesłania (że to człowiek, nie kasta ma - czy raczej winno mieć -
znaczenie) i moją ulubioną postacią filmu. Notabene gra go sam
reżyser (znaczy jeden z reżyserów) i... miejscami wizualnie kojarzył mi się on
z Johnnym Walkerem (choć Walker, o ile mi
wiadomo, nigdy nie zagrał takiej ciekawej, wzruszającej w sumie roli).
A skoro już jestem przy aktorach: główną parę grają
Sathyan (znany choćby z roli męża w Chemmenie) i Miss Kumari. Dla obojga
był to ważny przełom w karierze. On był potem przez lata jedną z większych
gwiazd kina molly, ona niestety krócej - nie dlatego, że wyszła za mąż i
przestała grać, ale dlatego, iż nieszczęśliwe małżeństwo sprawiło, iż jako
trzydziestokilkulatka popełniła samobójstwo. Mało szczęśliwy był też
los innej aktorki, grającej tu ważną rolę: Prema to jak się okazuje matka
znanej np. z Mullum Mallarum młodziutkiej, zdolnej Shobhy. Po jej,
niewyjaśnionej do dziś do końca, śmierci matka załamała się i zmarła niedługo
potem.
Neelakuyil to film, który może dziś aż tak nie zachwyca (przynajmniej mnie nie,
choć zdecydowanie ma ciekawe momenty, no i przesłanie w sumie aktualne do
dziś..), ale, choćby z wymienionych przeze mnie na wstępie względów, warto go
znać. A jest dostępny na YT.
Ostatni film zmarłego niedawno Rituparno Ghosha to stylowy dramat z zagadką kryminalną. Jednego z najsłynniejszych bengalskich detektywów, Byomkesha Bakshiego zagrał w niej...inny reżyser, Sujoy Ghosh (ten od Kahaani). Oto pewien maharadża w swej ostatniej woli określa, na jakich warunkach jego syn będzie mógł zostać jego spadkobiercą. Ma się zatem 'stosownie' ożenić i w ciągu trzech lat spłodzić syna - kolejnego dziedzica. Po połowie wyznaczonego okresu dziecka nie widać, za to tajemniczo zniknął młody pałacowy bibliotekarz. Śledztwo zdecyduje się podjąć świeżo przybyły do pałacu Bakshi. Nie jestem wielką fanką detektywistycznych historii, dlatego - w odróżnieniu od wielu fanów ikonicznego detektywa - nie przeszkadzało mi, że może niekoniecznie był on główną postacią tego filmu (i że dramatu było w nim więcej niż suspensu). Ale najbardziej spodobał mi się klimat, taki właśnie 'pałacowy', niedzisiejszy, powolny, idealny do intryg i ukrytych relacji czy motywów. A może po prostu - nastawiwszy się na straszna nudę - bardzo szukałam pozytywów:D
Goynar Baksho
Zważywszy na zawód przy Iti Mrinalini i nie bardzo zachęcające proma długo zastanawiałam się, czy sięgać po nowy film Aparny. Stara sympatia wygrała:) I aczkolwiek nadal nie jest to ta 'najlepsza Aparna' to ową szkatułkową' opowieść o trzech pokoleniach bengalskich kobiet - wplecioną, a jakże i w niełatwą historię Bengalu - oglądało mi się całkiem przyjemnie. Urzekło mnie przede wszystkim animowane intro i - rewelacyjna! - Moushimi (grająca zresztą głównie ducha:D). I przypomniało mi się, jak pytana w jednym z wywiadów, dlaczego sama nie zagrała głównej roli w tym, dawno wymarzonym, projekcie, Aparna odpowiedziała, że nie byłaby w stanie zagrać takiej postaci (znaczy przede wszystkim używać takiego 'soczystego' języka^^) i coś w tym jest, bo taką Aparnę faktycznie trudno mi sobie wyobrazić, za to Moushimi jest po prostu bezbłędna i przyćmiła moim zdaniem resztę obsady. Bałam się trochę, na ile zrozumiem całe to historyczne tło, ale nie było tak źle ('okołoghatakowe lekcje' jednak chyba procentują^^) Wprawdzie im dalej, tym bardziej film traci impet (najbardziej lubię część z Konkoną-młodą żoną) ale ogólnie jest nieźle.
Mishawr Rawhoshyo
Właśnie zdałam sobie sprawę, że o trzecim filmie z kolei mogłabym napisać: "pomimo tego, że jest to dzieło bardzo cenionego przeze mnie reżysera (w przypadku Srijita już od debiutanckiego Autographu), długonie byłam przekonana, że chcę je zobaczyć":D Kakababu może być sobie (kolejnym) ikonicznym literackim bohaterem dla Bengalczyków, mnie jakoś ten ichniejszy odpowiednik Indiany Jonesa po promach bardzo nie przekonał. W końcu jednak obejrzałam i po seansie mogę powiedzieć, że o ile jestem niekoniecznie przekonana co do filmu, tak absolutnie do postaci. W powodzi filmowych bohaterów bazujących coraz częściej na bardzo fizycznej atrakcyjności, Kakababu - utykający pan w średnim wieku, w rogowych okularach, który jak najbardziej jest przygodowym hirołem, ale imponuje raczej błyskotliwością, erudycją czy opanowaniem, jawi się jak powiew świeżego powietrza:) (uwielbiam zarówno scenę, gdy to tłumaczy pewnemu młodzieńcowi, który to chce mu koniecznie ustąpić miejsce dla niepełnosprawnych, dlaczego to miejsce jest raczej dla tegoż młodziana, jak i np tę, gdy przychodzą po niego ludzie Al Qadiego) Teraz tylko muszę się przekonać, na ile Kakababu jest taki i w ogóle (i jakkolwiek pewnie niełatwo mi go będzie teraz 'odkleić' od Prosenjita, mam nadzieję, że tak :))
Shabdo
W końcu film, do którego nie przyciągnęło mnie ani nazwisko reżysera, ani aktorzy, ale po prostu pomysł fabularny. Bengalski koncept na uczczenie stulecia kina po prostu mnie urzekł swą niebanalnością. O kim zwykle myślimy (czyją pracę oceniamy) oglądając film?W pierwszej kolejności zapewne aktorów, wiele osób pewnie pomyśli też o reżyserze i scenarzyście, trochę mniej o kompozytorze, operatorze zdjęć, przy filmach 'z epoki' pewnie jeszcze o kostiumologu, bardziej świadomi o dźwiękowcu czy montażyście. Ilu z nas, kinomanów, myślało natomiast np. o kimś takim jak imitator dźwięków (foley artist)? Ile osób w ogóle zdaje sobie sprawę, że - zwłaszcza w kinie indyjskim, gdzie nagrywanie materiału od razu z dźwiękiem jest wciąż rzadkością, ale nie tylko tam - taka profesja w ogóle istnieje? (bo przecież późniejsze 'dogranie' dialogów to nie wszystko) Ja dotąd nie bardzo i to mnie właśnie zafrapowało. A tym bardziej, gdy to po rozpoczęciu seansu okazało się, że nie chodzi tylko o pokazanie specyfiki tej pracy, ale i możliwej jej ceny - co z jednej strony jest nadal niezwykłe (bo specyficzne, jak i samo zajęcie), a z drugiej wnosi jednak jakiś aspekt uniwersalności (wszak pasja, która prowadzi do zaburzeń, zdarza się w wielu profesjach). Jako psycholog z fascynacją śledziłam kolejne etapy: najpierw zrozumienia problemu i przez lekarzy (diagnozy) i przez pacjenta (świadomość choroby), a potem opracowania sposobu leczenia (terapii). Shabdo to dla mnie dowód, że - choć to owszem coraz trudniejsze - nadal da się jednak pokazać coś całkiem nowego w kinie. I to też fascynujące:)
Shunyo Awnko
Shunyo Awnko, najnowszy film bengalskiego weterana, Gouthama Ghose'a, to mozaikowa diagnoza aktualnej sytuacji kraju i społeczeństwa. Niewesoła w wymowie. Na początku próbowałam ogarnąć wszystkie, przeplatające się wątki, szybko doszłam jednak do wniosku, że nie dam rady, skupiłam się więc głównie na tych dwóch, które mnie najbardziej zainteresowały: historii granej przez Konkonę reporterki, która po paru latach pisania o gwiazdkach trafia na prowincję i z pasją zagłębia się w lokalne problemy (w tym i - wynikającą z frustracji - działalność naksalitów), w czym czuje wreszcie prawdziwy, ważny materiał na reportaż oraz granego przez Dhritimana Chatterjee lekarza-aktywistę, który nad karierę wybrał służenie ludziom (i medycznie i jako lokalny lider). Trudny film, ale i takie warto czasem poznać.
Tasher Desh
Nawet
nie będę próbować udawać, że coś specjalnie zrozumiałam z tego filmu:P
To równie prawdopodobne, jak, że ktoś, kto ledwie czytał/słyszał o
Szekspirze, pojmie coś z awangardowej adaptacji jakiejś jego sztuki. Bo Tasher Desh
to 'odjechana' adaptacja Rabindratha Tagora. Co zresztą nie takie
dziwne zważywszy, iż film nakręcił kontrowersyjny reżyser Q (ten od Gandu)
Także z fabuły nic specjalnie nie zrozumiałam, ale pozwoliłam się chyba
urzec fascynującej fantazji reżysera, bo miałam z tego seansu jakąś
dziwną frajdę. Myślę, że ten film można szczególnie polecić tym, którzy
żyją w przekonaniu, że w kinie indyjskim nie uświadczy prawdziwych
eksperymentów:P
Planowałam zaczekać z realizacją tego pomysłu do zakończenia cyklu 'przeglądowego', smutne okoliczności skłoniły mnie jednak do zamieszczenia pierwszej skopiowanej z dawnego b.pl notki filmowej już teraz. Dziś zmarła bowiem legendarna postać kina telugu - ANR. A jakiż jest lepszy sposób na oddanie szacunku aktorowi niż wspominanie jego ekranowych wcieleń? :)
Film to biografia świętego Thondaradippodiego
Alvara (zwanego też właśnie 'Vipra Narayanarem') - jednego z dwunastu
tamilskich alvars,
czyli dewocyjnie oddanych czcicieli Vishnu. Urodzony w społeczności viprów
od dzieciństwa dorastał w kulcie Vishnu, później skupił się zaś przede
wszystkim na oddawaniu czci jednemu z jego wcieleń - Sri Ranganathie
(Randze). Zamieszkał na wyspie Srirangam, gdzie założył olbrzymi ogród (w
chatynce, w środku którego i mieszkał) i codziennie obsypywał posąg Rangi
świeżymi girlandami z kwiatów z tegoż ogrodu.
Film jest dosyć zgodny z tym przekazem (z pewnym wyjątkiem tyczącym postaci Devadevi, o czym
za chwilę) Mamy oto bogobojnego bohatera, który od dzieciństwa nie zajmuje się
niczym innym jak tylko adoracją i służbą Randze. Jest tak w tym zatopiony, że
nie bardzo widzi ludzi wokół. Nie ma więc choćby i żony. Devadevi jest natomiast
młodą, uzdolnioną tancerką, która właśnie zachwyciła samego króla jak i jego
otoczenie. I córką prostytutki. Jadąc lektyką widzi z daleka Vinaprayanę.
Siostra opowiada jej o tym jaki to świątobliwy mąż. Niedługo potem spotykają
się można powiedzieć bezpośrednio. Na widok przechodzącego Vipranarayany obie
siostry przyklękają u jego stóp, jednak ten oczywiście - pochłonięty myślami o
Bogu - nawet ich nie dostrzega (żeby choćby je pobłogosławić). To rozjusza
Devadevi tak, iż postanawia dać mu nauczkę. Uznaje bowiem, iż nie jest to objaw
żadnej bogobojności, ale zwykłej dumy i arogancji Vinaprayany wobec ludzi. I
postanawia doprowadzić do 'zdemaskowania' jego prawdziwego oblicza. W jaki
sposób i co z tego wyjdzie - to już trzeba obejrzeć film:)
Nie do końca wiedziałam chyba, czego się spodziewać po filmie dewocyjnym [to był mój pierwszy], więc
takie zawiązanie akcji bardzo mile mnie zaskoczyło. Bo okazało się, że nie
będzie tylko świątobliwie i nudno (jak się obawiałam po pierwszych scenach z
ANRowym bohaterem), ale i rozrywkowo i zabawnie. Dzięki Bhanumati oczywiście. Z jej pojawieniem się film nabrał bowiem
zdecydowanych rumieńców. Charakterna kobitka, która knuje intrygę to jest to:D Na dodatek pięknie śpiewa (co już wiem z innych
filmów) i świetnie tańczy klasycznie (to w wykonaniu Bhanumati widziałam po raz
pierwszy). Ok, grała głównie dość 'zamaszyście' (chyba pierwszy raz zwróciłam
uwagę na taką manierę - nie tylko jej zresztą - iż podkreśla się większość słów
wyrazistą mimiką i gestami - trochę mi się to skojarzyło z tym, co robi się w
ichniejszym teatrze opartym na tańcu), ale przyjęłam to jako konwencję z całym
jej dobrodziejstwem (zwłaszcza, że ona była raz - tancerką, a dwa - w sumie
przez sporo czasu grała przed bohaterem pewne przedstawienie). No a poza tym
naprawdę miałam dużą radochę z obserwowania realizacji jej 'śmiałego planu'. Choć czułam jednak, że w końcu i tak musi to skończyć
się jakimś 'słusznym' morałem (przecież skoro film dewocyjny to święty musi być
jednak tym wzorem moralnym), no i faktycznie tak się stało. Przełknęłam i to, ale dalej było coraz trudniej...
Znaczy ja chyba tej ich moralności i wzorców jednak nie rozumiem (naszej
katolickiej zresztą też czasem nie). Chyba trochę 'nieludzkie' mi się to czasem wydaje
po prostu.
Za to bardzo (i w sumie bez zastrzeżeń) podobała mi się muzyka. 19 pieśni ze
Sri Ramadasu nie robi już na mnie takiego wrażenia, bo tu była podobna ilość, a
film jest o jakieś pół godziny krótszy. Ale ogólnie nie miałam jednak wcale poczucia, że
'wciąż śpiewają i śpiewają', bo jakoś to dość naturalnie wszystko zostało
wplecione. Cóż bowiem szczególnego choćby w tym, że Boga w świątyni chwali się
śpiewem? A skoro bohaterka jest tancerką, też trudno się dziwić, że muzyka towarzyszy jej wszędzie i zwyczajnie wyraża swe uczucia za
pomocą piosenek (czy towarzyszą jej one w pracy). Wszystkie piosenki były
bowiem bardziej 'sytuacyjne' właśnie (i dzięki bogu tłumaczone), nic w stylu
'dream sequence'. No i ładne były, melodyjne. A i z całej śpiewającej trójki tylko za ANR robił to kto inny,
bo i Bhanumati (jak zwykle), ale i - grający ucznia Vinaprayany - Relangi (moja ulubiona starofilmowa pierdoła:P)
śpiewali własnym głosem. I dwa przykłady:)
W mallu jak zwykle wybór spory, więc i nie najłatwiejszy - jeśli chce się ograniczyć do jednocyfrowej liczby tytułów, trzeba robić solidną selekcję:P Oto więc, co wybrałam:
Amen
Fanką Pellisery'ego jestem już od jego pierwszego filmu, proma trzeciego zwiastowały owszem zdecydowaniecoś odmiennego niż jego dotychczasowe klimaty, niemniej skala szaleństwa obecnego w Amen i tak mnie oszołomiła:DI skojarzyła się zdecydowanie z tym, za co kocham kino bałkańskie(a ja z tych, co najbardziej z Kusturicy uwielbiają wcale nie Underground tylko Czarnego kota..:P)- czyli totalnym 'odjazdem'^^ Wątek muzycznego turnieju (zwycięstwo w którym może pomóc bohaterowi w zdobyciu swej miłości) owszem może przywodzić na myśl Guczę, aletam nie było nikogo takiego jak ojciec Vatoly <3(która to postać przywodzi mi na myśl raczej kino amerykanskie, ale nie bedę zdradzać dokładnie co, coby nie spoilerować:P)No i jest tu jeszcze fantastyczny obraz barwnego środowiskakeralskich chrześcijan 'tomaszowych' (kościoła syryjskiego), która to rzecz zafascynowała mnie na tyle, że znów po seansie się 'douczałam' doczytując co nieco na ten temat.Także to film, który i bawi (i to jak!) i uczy :)
Mumbai Police
Już jakiś rok temu, omawiając ciut wcześniejsze filmy Prithviraja (Celluloid czy ANT), wyrażałam radość z jego aktualnych wyborów filmowych w rodzimym kinie i moje pochwały są nadal aktualne:) Mumbai Police
to kolejny dowód na zmianę jego priorytetów z prób bycia gwiazdą na
bycie aktorem. Bardzo dobrym i ciekawym aktorem, wybierającym niebanalne
role. Trudno jednak wyjaśnić dokładniej, na czym to polega w przypadku
tego filmu, nie narażając się na jego spoilerowanie, a nie chciałabym
nikomu odbierać przyjemności odkrywania tego samemu w trakcie seansu (i
na dodatek - co jest bardzo ciekawym zabiegiem - wraz z bohaterem,
bowiem na samym początku, w wyniku pewnego wypadku, traci on pamięć i
dopiero w trakcie prowadzonego dochodzenia w sprawie śmierci kolegi
dowiaduje się i prawdy o sobie). Moja satysfakcja z oglądania tego
thrillera, który naprawdę trzyma w napięciu i daje do myślenia, była
spora i jak najbardziej mogę uznać, iż reżyser w pełni 'zrehabilitował'
się po Casanovie:P
5 Sundarikal
Bollywood dedykował stuleciu kina indyjskiego Bombay Talkies, kino molly właśnie ten film.Podobieństwo zaczyna się jednak i kończy na fakcie, iż są to zestawy kilku nowel wyreżyserowanych przez różnych reżyserów.Ogniwem łączącym poszczególne części 5 sundarikal nie są bowiem motywy 'okołokinowe' (jakiekolwiek nawiązanie do kina występuje w ogóle tylko w jednej z nich), ale raczej - zgodnie z tytułem - historie kobiet.Przynajmniej w intencji twórców, bo w moim odbiorze nie we wszystkich historiach kobiety są jej najważniejszym 'ogniwem'. I, jak to w filmach nowelowych bywa, poziom poszczególnych części nie jest równy. Trochę chyba niespodziewanie największe wrażenie robi (działająca jak cicho i podstępnie owijający się coraz bardziej wokół ciała wąż-dusiciel) ta pierwsza. Niespodziewanie, bo jednak myślę trudno się było spodziewać, że w 'powodzi' uznanych aktorów młodego i średniego pokolenia najbardziej w pamięci utkwi mi (i zdaje się nie tylko mnie) para dzieci! A - po oczach owej dziewczynki - kolejnym wyłaniającym się z mojej głowy po seansie obrazem jest wysoko uniesiony w czasie ulewy parasol trzymany przez bohatera czwartej nowelki (i jakie zaskoczenie, kto ową część wyreżyserował!). To dwie moje ulubione. Druga jest sympatyczna, ale jednak zbyt odbiega klimatem od reszty, ostatnia - taka sobie, a najsłabsza jest trzecia. I 'przykleiła' się do mnie ta piosenka:
Ayal
Pamiętam, że w promach filmu moją uwagę zwrócił jego klimat (retro?) i zmysłowość. Dokładnie takie są też największe atuty tej osadzonej w latach 50-tych opowieści o pulluvarze (zaklinaczu? - znów się czegoś nowego o Indiach dowiedziałam) jako całości. Wykonujący ów specyficzny 'zawód' bohater, korzystając ze swego dość specjalnego statusu, żyje jak chce - nie ograniczając się w niczym i niczego sobie nie odmawiając. Nietrudno przewidzieć, że w pewnym momencie 'zostanie ściągnięty na ziemię', toteż - jak napisałam- to nie w fabule widzę największy atut filmu, ale w jego, podkreślanym urzekającą, a częściowo i 'obrzędową' (w końcu bohater żyje z udziału w takich uroczystościach - gdy to 'odpędza się złe uroki, a przyciąga dobre duchy') muzyką, klimacie i 'soczystych' kreacjach bohaterów (Lala i trzech pań, z którymi związany jest jego bohater).
North 24 Kootham
Skoro
kino drogi, należy się spodziewać, iż bohater przejdzie w trakcie tej
podróży jakąś przemianę (a przy okazji pozna trochę 'prawdziwych Indii')
I wszystko się zgadza:) Co w tym więc innego i ciekawego? Może to, że
bohater tej historii, Hariskrishnan, nie wyrusza w tę podróż z własnej
inicjatywy, a w zasadzie zostaje do niej zmuszony? W telugowym Gamyam
bohatera od 'prawdziwego życia i ludzi' odgradzało jego bogactwo,
Harikrishana - przymus rytuałów. Jest to bowiem przypadek zaawansowanych
zaburzeń obsesywno-kompulsywnych (dawno twierdzę, iż ja też mam tego
początki, ale do niego to mi daaaleko:P). I gdyby szefostwo (które znosi
jego 'dziwactwa' dlatego, że jest genialnym programistą) nie uparło
się, że musi pojechać na pewną konferencję, pewnie nadal żyłoby sobie w
swym bezpiecznym, uporządkowanym świecie. A tak oczywiście, za sprawą
serii pewnych niespodziewanych wydarzeń (jak to w indyjskich podróżach
pewnie nieraz bywa:D) na miejsce nie dotarł, za to zyskał masę
zabawnych (ok, bardziej dla widza, niż dla niego:P), a ostatecznie
cennych doświadczeń. Fahaad mnie po raz kolejny rozbroił (ach, ten jego
poranny rytuał! trzymanie teczuszki! mina na motorze! itp itd), coraz
bardziej lubię jego parę ze Swati (a jakąż inną ona gra tu postać jak w Amen), Nedumudiego po prostu uwielbiam, reasumując: na filmie bawiłam się świetnie i na pewno będę do niego wracać.
Shutter
Debiutujący tym filmem jako reżyser Joy Matthew to ciekawa postać. Długoletni aktor teatralny, lata temu zagrał w jednym z najbardziej znanych filmów kultowego keralskiego reżysera Johna Abrahama (któremu zresztą zadedykował właśnie Shutter). Teraz, do swego debiutu za kamerą, zaangażował głównie (poza Lalem i Sreenivasanem) właśnie aktorów teatralnych.Myślę, że to pomogło w poczuciu autentyczności tej, osadzonej w Kozhikode (kino mallu opowiada ostatnio sporo historii pokazujących realia i 'pulsujące życie' konkretnych miast) opowieści o dwóch dniach z życia trzech mężczyzn (aspirującego reżysera, rykszarza i dobrze 'ustawionego' - dzięki pracy w Zatoce - ojca dorastającej córki). Wielu recenzentów podkreślało moralistyczny wydźwięk tej historii -o wszem, jest się nad czym zastanowić, mnie jednak nie mniej uderzyła w niej siła i charakter kobiet. Które ostatecznie okazują się najbardziej godne szacunku.
Left Right Left
Z
Muralim Gopym (synem znanego chyba przede wszystkim z Adoorowych filmów
Bharatha Gopy'ego) - jako scenarzystą i aktorem - zapoznałam się przy
okazji zeszłorocznego Ee Adutha Kaalatu i było to udane
spotkanie. Z ciekawością sięgnęłam więc po kolejny film tegoż zespołu
(znaczy napisanym przez Muraliego, reżyserowanym przez Aruna Kumara
Aravinda i z Indrajithem w obsadzie), tym razem jeszcze bardziej
odzwierciedlającym radykalne poglądy twórcy. Indyjskie filmy ukazujące w
mniejszym czy większym stopniu lokalne polityczne realia nie są dla
mnie czymś nowym, niemniej jednak ten chyba mnie 'przerósł' (teraz już
wiem, jak się muszą czuć obcokrajowcy oglądając polskie 'unurzane w
najnowszej historii' filmy:P) - stąd seanse odbyły się aż dwa. O
samodzielnym 'zdekodowaniu klucza' (czyli zidentyfikowaniu w niektórych
bohaterach cech realnych polityków z Kerali czy odniesień do pewnych
wydarzeń), oczywistego (sądząc z opinii w necie) dla wielu 'tubylców' i
tak nie było mowy, udało mi się jednak chyba 'wejść' w ten bardziej
uniwersalny aspekt całej historii. Historii o rewolucji 'self made'. O
uwarunkowaniach i wyborach. Mocnej historii. Jeszcze trudniejszej jak
sądzę do 'przejścia' niż dla tych nieobeznanych w keralskich realiach,
dla osób, którym w głowie się nie mieści, że można być komunistą i
porządnym człowiekiem:P Dzielnym, twardym i walczącym o swoje ideały aż
do śmierci. A przecież - skoro ludzie są różni - to czemu i nie
komuniści? I to właśnie można zobaczyć w tym filmie. A i usłyszeć, że Murali Gopy potrafi też śpiewać:
Memories
Kolejny raz Prithvi gra stróża prawa (ok, ex) i kolejny raz jest to nieszablonowy bohater (stąd wierzę mu teraz, jak mówi, że w Seventh Day to też będzie inny policjant)Bohater Memories, doświadczony osobistą tragedią, popadł bowiem w nałóg alkoholowy. Bardzo podobał mi się sposób, w jaki twórcy i Prithviraj stworzyli tę postać: przejmująco, daleko od syndromu 'sympatycznego, wesołego opijusa' i budząc wobec niego zarówno współczucie, jak i pewnego rodzaju szacunek. Bo to inteligentny i świadomy swego stanu człowiek. Dlatego też okazuje się - mimo wszystko - najlepszą osobą do rozszyfrowywania toku myślenia pewnego seryjnego mordercy. Ten wątek sensacyjny początkowo mi się podobał (zwłaszcza fakt, iż 'klucz' do kolejnych morderstw okazał się biblijny, co jest zarówno dość niebanalne w kinie indyjskim, jak i ułatwia widzowi zachodniemu, jak ja, 'śledzenie rozwoju sprawy' i snucie własnych tropów - nie to, co motyw twórczości i życiorysów bengalskich poetów w Baishe Srabon np^^), niestety dalej było już gorzej (nie bardzo przekonał mnie ostatecznie 'psychologiczny portret' mordercy, tym bardziej 'pomysł' na ostatnią ofiarę i finał sprawy). Mimo to, dla Prithviego (i intermission po aramejsku!) uważam warto :)
Artist
Ostatnie filmy Shyamaprasada łagodnie mówiąc nie wzbudziły mojego entuzjazmu, proma Artista dawały natomiast nadzieję na wreszcie coś ciekawego. I tak jest. Może nie postawiłabym tego filmu w gronie jego najwybitniejszych, ale naprawdę dobrych. Wbrew tytułowi bardziej niż o owym artyście jest to jednak opowieść o osobie, która decyduje mu się towarzyszyć. A życie u boku artysty wygląda malowniczo chyba tylko w Gurowych filmach:P Z czegoś trzeba żyć (oboje - rezygnując z collegu dla jego 'uprawiania sztuki'- nie mogą liczyć na finansowe wsparcie rodziców) i on nie weźmie pracy 'poniżej swej godności' (w końcu artysta i 'zgniłe kompromisy'? a tfe!), ale ona może pracować na dwóch etatach (żeby zarobić nie tylko na mieszkanie, ale i jego - nie takie tanie - przybory malarskie) i jeszcze dbać o dom (to też poniżej jego godności) oraz słuchać jego narzekań, że 'standard nie ten', bo w takich warunkach trudno mu tworzyć. I, jakkolwiek go kocha (stąd wciąż z nim jest), trudno jej nieraz wytrzymać spokojnie jego 'chimery'. Odczuwana przez większość filmu (na trochę mi przeszło po wypadku) ochota na zrobienie krzywdy granemu przez Fahaada bohaterowi przypomniała mi o początkach naszej 'znajomości':P (bo to było 22 Female Kottayam). Lubię, gdy aktor, którego zasadniczo darzę sympatią, jest w stanie doprowadzić mnie do takiego stanu:P (to wszak dobrze o nim świadczy jako o aktorze) Początkowo sądziłam, że film będzie egzemplifikacją powiedzenia 'za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta', pod koniec przyszło mi na myśl raczej porzekadło 'co nie zabije, to wzmocni'. Pamiętam Ann Augustine już z jej debiutu, tą rolą młodziutka aktorka udowodniła swoją klasę i mam nadzieję, że posypią się na nią nagrody (no i kolejne równie ciekawe role).
Obejrzane wcześniej:Annayum Rasoolum, Natholi Oru Cheriya Meenalla, Celluloid, Red Wine, Paisa Paisa
Czekam na dvd: Papillo Budda, 101 Chodyangal,Punyalan Agarbattis, Philips and the Monkey Pen, Drishyam