niedziela, 20 maja 2012

Przypadek to nie wszystko: Elliot Aronson


"W wieku siedemnastu lat byłem chorobliwie nieśmiałym, słabym uczniem, bez szczególnych uzdolnień; nauczyciele machnęli na mnie ręką. Wydawało się, że moim przeznaczeniem jest praca przy linii produkcyjnej w fabryce Forda i bezbarwne, niewiele znaczące życie.(...) Ta książka opowiada o tym, jak z nieśmiałego chłopca przeobraziłem się w osobę, którą jestem teraz. To również opowieść o tzw. złotym wieku psychologii społecznej w Ameryce. (...) Uwielbiam psychologię społeczną między innymi dlatego, że rzuciła ona światło na tajemnicę zmiany. Tak, psychologia społeczna pomaga zrozumieć, w jaki sposób pewien nieutalentowany młody człowiek – dzięki kombinacji szczęścia, odnalezionej pasji i ciężkiej pracy – zdołał przekroczyć wielkie społeczne oraz ekonomiczne przeszkody, aby dokonać w swoim życiu czegoś interesującego i pożytecznego. Ale jest jeszcze coś. Moje życie to tak naprawdę mikrokosmos psychologii społecznej, która bada zmiany zachodzące na znacznie większą skalę niż życie pojedynczego człowieka. Pokazuje, jak można zmniejszyć głęboko zakorzenione uprzedzenia, jak można przeciwdziałać przemocy, jak można poprawić komunikację, jak można podnieść samoocenę, jak można pielęgnować zrozumienie i szacunek pomiędzy odmiennymi ludźmi, jak jednostki i narody mogą przystosować się do wielkich zmian społecznych i politycznych oraz jak mogą z nich korzystać. Dlatego psychologia społeczna bada też nadzieję." [ze wstępu autora do książki]

Chyba każdy, kto kiedykolwiek studiował, doświadczył faktu, że czytanie podręczników naukowych niekoniecznie bywa przyjemnością:P (nawet jeśli tyczą dziedziny, którą naprawdę się lubi). Książki Aronsona, jednego z najsłynniejszych psychologów społecznych,  zawsze czytało mi się naprawdę dobrze. Dlatego bez wahania sięgnęłam po jego wspomnienia. I nie zawiodłam się, bo to pasjonująca lektura - wydaje mi się nie tylko dla osób psychologicznie 'oblatanych' (choć Ci będą mieli może dodatkową porcję smaczków poznając choćby pewne znane im 'wielkie' nazwiska - jak Maslov, McLeland czy Festinger, może z trochę innej, bardziej prywatnej strony...). Książka Aronsona bowiem to lekko napisana, fascynująca opowieść o człowieku, który z pewnością nie urodził się 'w  czepku', a jednak udało mu się osiągnąć tak wiele i którego pasja badawcza oraz pasja życia są naprawdę zaraźliwe:)  Bo 'przypadek (znalezienie się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu) to nie wszystko', ważne jeszcze, czy i  jak owe okazje wykorzystamy. A prawdziwa sztuka polega nie na tym, żeby dobrze 'rozegrać partię' idealnymi kartami, ale postarać się jak najlepiej zagrać takimi, jakie akurat dostaniemy od losu... Tak jak zrobił to Elliot Aronson. Wyjątkowy człowiek, którego niewątpliwie warto poznać - choćby w taki sposób. Mnie lektura jego książki odświeżyła, dlaczego uważam psychologię społeczną za tak fascynującą, może inni odkryją to po raz pierwszy:)
Ps. Nie odmówię sobie jeszcze zacytowania ulubionego - i ponoć dobrze go charakteryzującego -  dowcipu Festingera (bo nagle odkryłam, że chyba coś mnie z nim łączy^^): starsze żydowskie małżeństwo leży sobie w łóżku. W pewnym momencie żona prosi: 'Saul, zamknij okno, jest zimno na dworze!' Saul niechętnie wstaje, zamyka okno, po czym pyta żony: 'Czy teraz jest ciepło na dworze'?^^

wtorek, 15 maja 2012

Przeciwko karze śmierci: 'Virumaandi' (2004) i 'Abhilasha' (1983)

Indie są krajem, w którym nadal obowiązuje kara śmierci. I sądy orzekają ją dość często (wg raportu Amnesty International ponad 100 wyroków w ubiegłym roku), choć w praktyce od  jakiegoś czasu nie jest wykonywana (ostatnia egzekucja - dokonywana tam głównie przez powieszenie - miała miejsce w 2004 roku).  Trudno się więc dziwić, iż tym tematem zajmują się także indyjscy filmowcy.  Apelując zwykle (przynajmniej tak było w tych dwóch przypadkach, o których dziś piszę) o jej zniesienie. Ich pogląd najlepiej wyraża chyba zawarte na poniższym (pochodzącym z Abhilashy) screenie zdanie Gandhiego:


Tamilskie Virumaandi to absolutnie autorskie dzieło Kamala - napisał do niego scenariusz, wyreżyserował i zagrał główną rolę: skazanego na śmierć tytułowego Virumandiego. Do więzienia, w którym jest osadzony, przybywa dziennikarka, która  chce nakręcić materiał o karze śmierci. Anjela najpierw przeprowadza wywiad z także osadzonym w tymże miejscu antagonistą Virumaandiego, Kothalą Thevarem, który opowiada jej historię walki dwóch wiosek, potem natomiast tę samą historię poznajemy z relacji Virumaandiego. I - podobnie jak w Rashomonie - okazuje się, iż są to dwie dość różne historie. A w nich zupełnie inny Virumaandi... Przyznam, że na początku seansu było dość ciężko.. i to chyba nie tylko dlatego, że gubiłam się w osobach i zależnościach (zdarza mi się to w filmach nie tak rzadko:P), ale jakoś w ogóle nie mogłam 'wejść w tę atmosferę'... A nasuwające się skojarzenia owej prowincjonalnej atmosfery z rywalizującymi ze sobą thevarami, z innym Kamalowym filmem, Thevar Magan, bynajmniej nie pomagały - bo ów, choć oglądany saute, wzbudził od razu moje większe zainteresowanie. Druga część zmieniła w sumie wszystko. Z przejęciem patrzyłam na wyłaniającą się z opowieści bohatera historię, zachwycałam się elementami lirycznymi (Kamal nigdy nie należał do tych aktorów, którzy w pewnych scenach nie grają i już, wręcz przeciwnie, bywa dość obyczajowo śmiały - przynajmniej jak na Indie - ale jednak wciąż jest w tym jakaś liryka, te sceny są po prostu ładne...), zaciskałam pięści, gdy wszystko zaczęło się układać nie tak, a okrucieństwo niektórych postaci zdawało się przekraczać wszelkie granice.... Film był oskarżany o nadmiar krwi i przemocy i owszem, są tam mocne sceny, niemniej ja nie miałam poczucia, ze służą one tylko epatowaniu nimi (czyli podobnie jak wcześniej owe sceny miłosne)  Jeśli miałabym się tu do czegoś 'przyczepić' to najwyżej do pewnych fragmentów końcówki - mogło być ciut 'oszczędniej', lepiej by to pasowało do takiego filmu. Świetnie zrealizowanemu (z epickim rozmachem - trudno uwierzyć, iż sceny zarówno 'wiejskie' jak i więzienne zostały nakręcone w zbudowanych w Ćennaju dekoracjach:O - ale bez przesady, to wszystko jest podporządkowane fabule - także klipy zostały bardzo ładnie wkomponowane w całość) i zagranemu (prócz Kamala jestt u  Pasupathy czy Naser, a z pań Abhirami i Rohini). Zdecydowanie godnemu zobaczenia. A Kamal, jak wiadomo, jest wszechstronnym geniuszem:) Bo jeszcze także napisał piosenki do filmu i je sam zaśpiewał:
 
Zaraz potem, zainspirowana tematem, przypomniałam sobie o dawno odkładanej (przede wszystkim z powodu braku literek:/) telugowej Abhilashy. Apel podobny, ale sposób podania filmu zupełnie inny, bardziej komercyjny - o ile Virummandi mogłabym nazwać epickim dramatem,o tyle Abhilasha to raczej kino akcji (z elementami masali), ale nie w hirołsowskim stylu. Bohaterem jest ambitny, acz kiepsko sytuowany prawnik, Chiranjeevi (i gra go Chiru^^), który (ze względów i osobistych) marzy właśnie o zniesieniu paragrafu tyczącego kary śmierci. Pewnego dnia, przez pomyłkę, dostaje zaproszenie na przyjęcie do ważnego prawnika, Viswanathama (trochę jak  nasz Dyzma -  tylko to nie ten typ postaci jednak...) Tam udaje mu się nie tylko poznać jego uroczą siostrzenicę, ale i porozmawiać 'zawodowo' z panem domu. Wspólnie postanawiają zrealizować pewien, mający obnażyć bezsensowność orzekania kary śmierci, plan: mianowicie Chiru sfinguje morderstwo i gwałt pewnej dziewczyny (znaczy 'wynajmie zwłoki' i spreparuje dowody wskazujące na niego), da się zamknąć, skazać, po czym w ostatniej chwili Viswanatham dostarczy gubernatorowi dowody na jego niewinność... Jednak plany jak wiemy, nie zawsze idą potem zgodnie z planem...:P
Bardzo mi się podobało! Najpierw świetnie się bawiłam przy scenach komediowych, zupełnie inaczej niż na dzisiejszych scenkach tego typu (bo i to przede wszystkim sam - rozbrajający, jak choćby w scenie po prysznicem:D -  Chiru 'daje czadu', a nie 'etatowi komicy'), by potem ekscytować się śledząc w napięciu rozwój akcji (a okazało się, iż to czego spodziewalibyśmy się pewnie na końcu, stanowi dopiero połowę filmu - i pomysłów potem nie brakuje...Choć może zaskoczeń byłoby ciut mniej, gdybym się wcześniej zastanowiła, kogo tu mamy w obsadzie:P). Poza tym naprawdę fajnie była zarysowana grana przez Radhikę bohaterka (także jej rozwój relacji z Chiru), bo okazała się ona mieć zdecydowanie aktywny udział w przebiegu  wydarzeń. Znaczy gdzie trzeba, to się pośmiałam (proces i początkowy pobyt Chiru w więzieniu to kolejne cudo!), gdzie trzeba podenerwowałam (i pogryzłam palce), gdzie indziej pozwoliłam zaskoczyć, jednym słowem:  takie masale to ja lubię!:) (i czepiać tego czy owego nie mam  ochoty:P) Notabene, aż trudno uwierzyć, że ten sam reżyser zrobił dekadę później takie rzeczy jak Kondaveeti Donga czy Pokiri Raja:O
Muzycznie (podobnie jak przy Virumaandi maestro Illayaraja) najbardziej zaś kocham to:
 
Ps. A Gollapudi wygląda jak starsze wcielenie  Naniego^^

piątek, 11 maja 2012

Atithi (2002) - Prakash-terrorysta 'gościem' w domu doktora-pacyfisty

Trafiłam na ten film przypadkiem, grzebiąc na YT. Technicznie jego jakość nie jest za dobra (jak z VCD), no ale ma literki (choć niekoniecznie dobrze widoczne:/), a przy ogólnej (nie)dostępności kina kannada nie ma co zbyt wybrzydzać.... Zwłaszcza, że jak poczytałam o nim co nieco, to tematycznie mnie bardzo zainteresował, ma dobre opinie (taka rzecz z gatunku 'festiwalowego'- i nagrodzony też Nationalem dla najlepszego filmu kannada), no i można zobaczyć Prakasha w jego rodzimej kinematografii:)
Punkt wyjścia jest dość prosty: grupa terrorystów planuje zamach bombowy. W trakcie przygotowań ich przywódca ulega dość poważnemu wypadkowi, jego koledzy więc zanoszą go do miejscowego lekarza. Początkowo nie chcą zdradzać kim jest, ale gdy doktor chce koniecznie wiedzieć, jak doszło do wypadku (i zawiadomić o nim policję) 'wykładają kawę na ławę' i dobitnie (z pistoletem przy skroni) 'tłumaczą', jak ma się zająć swym pacjentem, a czego bynajmniej nie robić...W ten sposób Prakashowy bohater (bo to on gra tego terrorystę - czy może naksalitę?) staje się owym tytułowym 'gościem' w domu doktora. Oczywiście nietrudno się domyślić, że dłuższy pobyt dwóch tak różnie podchodzących do życia (życia w sensie dosłownym, bo przecież misją lekarza - a ten jest nim zdecydowanie z powołania - jest ratowanie życia, działania terrorystów powodują raczej coś wręcz przeciwnego...) osób nie będzie łatwą 'konfrontacją'....I na tym właśnie przede wszystkim skupia się reżyser: na psychologii postaci i pokazaniu ich wzajemnych relacji, zachowania w obliczu takiej sytuacji (dodatkowo udział ma tu jeszcze pewna mała dziewczynka:)). Pozornie nie dzieje się więc za wiele, nie ma też za wielu 'konfrontacji słownych' (czego się pewnie początkowo spodziewałam) - choć parę owszem jest (moja ulubiona: "-Nie rozumiesz, to wojna! - Wojna? Ale przeciwko komu?"). Ale jednocześnie jest jakieś podskórne napięcie, a przecież ważne rzeczy często dzieją poza słowami...(kolejny moment, który utkwił mi w głowie, to ten, w którym Prakashowy bohater po raz pierwszy się uśmiecha - tak znienacka - i jak ten uśmiech jakby go nagle zmieniał w inną postać - choć tylko na chwilę...) Obaj głowni bohaterowie są początkowo ukazani jakby na zasadzie kontrastu: spokojny, dobroduszny wręcz doktor i zapalczywy terrorysta z niebezpiecznym błyskiem w oku...Ale czy tak będzie do końca? Nie, nie dostaniemy żadnych 'cudownych przemian' (czy pomysłów reżysera na rozwiązanie problemów terroryzmu/ naksalizmu), ale jednak coś się w obu bohaterach zmieni.  Jak to często sprawiają pewne spotkania czy doświadczenia...  Brawa dla reżysera i aktorów za materiał do zastanowienia się (i brak jednoznacznych odpowiedzi:))

sobota, 5 maja 2012

Majówka z młodziutkim, początkującym Dharmendrą: 'Dil Bhi Tera Hum Bhi Tere'' (1960) i 'Shola aur Shabnam' (1961)

Wprawdzie widziałam już jakieś filmy z początków filmowej kariery Dharama (czyli wczesnych lat 60), ale nie były to te najpierwsze, a zawsze to ciekawe zobaczyć jak własny ulubieniec zaczynał (nawet nie spodziewając się po samych filmach za wiele:))

Dil Bhi Tera Hum Bhi Tere
to debiut Dharmendry i można by je nazwać kinem z zacięciem społecznym.Opowiada bowiem o losach grupki raczej nisko sytuowanych osób: Panchu jest drobnym kanciarzem (któremu 'interesy' idą tak, że ma problem na zdobycie czesnego dla dobrze uczącego się młodszego brata), a Ashok (któregoż gra właśnie Dharmendra) ulicznym sprzedawcą (na szczudłach!:D), jest jeszcze Prema, lokalna prostytutka, której próby pomocy finansowej nie są początkowo za dobrze przyjmowane przez Panchu (bo przecież to ona zajmuje się 'niegodnym' zajęciem:P) czy poznana przypadkiem przez Ashoka służąca Sonu... Losy wszystkich toczą się raz 'pod górkę, raz z górki', niemniej trudno nazwać je 'cukierkowymi'. I to, tudzież dość niebanalne zakończenie rodzącej się relacji między obu parami chyba najbardziej mi się podobało. No i jeszcze muzyka, naprawdę ładne melodie:) Najbardziej znana jest ta śpiewana przez Mukesha ballada:


A sam Dharmendra młodziutki i naprawdę uroczy (choć jeszcze dość chudzinka z niego:D)
 W stroju 'roboczym':D
Tu z Balrajem Sahnim:)
Ashok i jego ukochana (ale prostego happy endu nie będzie...)
Zadumany.... a poniżej na ringu^^ (bo też tu boksuje:D)
 
Ogólnie, jak wspomniałam, nie spodziewałam się za dużo (raczej ramotki) stąd raczej milo się zaskoczyłam, bo film naprawdę nieźle się ogląda:)  


Trudno niestety powiedzieć mi to samo o kolejnym filmie, bo na Shola aur Shabnam, historii miłosnego trójkąta przede wszystkim się wynudziłam... Dziecięca zauroczenie Raviego i Sandhyi zostaje przerwane przeprowadzką pochodzącej ze zdecydowanie bogatszej rodziny dziewczyny. Spotkają się ponownie dopiero po latach i, jak się okaże ich wzajemna sympatia przez tle lata nie wygasła, ale... Sandhya jest teraz narzeczoną przyjaciela i dobroczyńcy (pomógł biednemu chłopakowi w zdobyciu sensownej pracy) Raviego, Prakasha, zatem oczywiście oboje będą zmuszeni walczyć ze swymi uczuciami... I cóż, chyba takie historie to 'nie moja bajka' po prostu. Muzyka też mnie specjalnie nie urzekła... Największą popularność zdobyła ta piosenka: 



Natomiast sam Dharam w filmie wygląda tak:


I cieszę się, że teraz znam jego filmową karierę od samiutkiego początku:)

piątek, 20 kwietnia 2012

Off Plus Camera 2012

Moja trzecia z rzędu wizyta na tym festiwalu (chyba się już przyzwyczaiłam;D) miała podobny wymiar i intensywność jak zeszłoroczna, znaczy byłam przez 3 dni i obejrzałam 7 filmów (oraz zaliczyłam 4 spotkania z twórcami), czyli bez szaleństw (a może nawet z małym poczuciem niedosytu - ale chyba lepsze to, niż kryzys nadmiaru jak za pierwszym razem:P)

Zaczęłam od małego akcentu indyjskiego - dokumentalnego 'Pink Saris', opowiadajacego o działalności Gulabi Gang - założonej przez Sampat Pal organizacji kobiet w różowych sari. Sampat, która sama przeszła niemało (wydana za mąż jako dziecko, upokarzana i bita przez rodzinę męża, w końcu od nich uciekła...) stara teraz pomagać innym kobietom (a raczej dziewczynom), będącym w podobnie trudnej sytuacji. Można chyba powiedzieć, że próbuje działać jako ktoś w rodzaju mediatora... A każdy, kto ma jakieś pojęcie o sytuacji w Indiach, zapewne domyśla się, iż łatwe to nie jest...Film znalazł się w sekcji Women make movies, ale równie dobrze można by rzec samo 'Woman movie' (jakaż ładna errata do mojego niedawnego cyklu 'kina kobiecego':))
O silnej (choć filigranowej) kobiecie opowiada też najnowszy film Luca Bessona 'The lady'. Reżyser pokazał losy birmańskiej działaczki politycznej, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla - Aung San Suu Kyi, bardziej od takiej psychologicznej strony. Jak bowiem mówił on na poseansowym (absolutnie fantastycznym!) spotkaniu, chciał w swym filmie przedstawić nie tyle pewne wydarzenia, mechanizmy organizacji 'ruchu oporu' (o których każdy chętny może sobie sam poczytać), ale raczej pokazać portret osoby (albo raczej osób) - niby zwykłych, a przecież  tak niezwykłych (takich herbertowsko 'wiernych sobie', swym wartościom - pomimo ceny). Osób, bo w moim odbiorze równie ważnym bohaterem jak Aung jest grany przez Davida Thewlisa (tez był na festiwalu i miałam okazję uczestniczyć w spotkaniu z nim) jej mąż ('najbardziej wyrozumiały i wspierający na świecie':)).
 
Z pokazów specjalnych byłam jeszcze na 'Terrim'- nowym (drugim) filmie laureata pierwszej Off Camery:)   Tytułowy Terri to otyły nastolatek, który - jak pewnie nietrudno się domyślić, nie ma w związku z tym lekko (zwłaszcza jeśli chodzi o kontakty z rówieśnikami). Mnie w tej opowieści o inności, tolerancji i dorastaniu (w sumie temat raczej dość 'zgrany') najbardziej urzekła jednak interesująca relacja bohatera z dyrektorem szkoły (a może bardziej sama postać owego dyrektora?). Bo jako całość film średni.

Największym rozczarowaniem festiwalu był dla mnie kolejny seans - Szekspir by Ralph Fiennes, czyli 'Coriolanus'. Aktorzy świetni, ale co z tego, skoro pozostałam w dużej mierze obojętna wobec całości... Może w końcu powinnam się oduczyć 'rzucania się' na wszelkie szekspirowskie adaptacje (vide i zeszłoroczne festiwalowe doświadczenia z Burzą Taymor), zwłaszcza te uwspółcześniane, bo jednak klasyczny szekspirowski język w zestawieniu z w miarę bliskimi nam czasami 'kupiłam' chyba tylko w Romeo i Julii Lurhmana.

 Ale nie samym  anglojęzycznym kinem żyje człowiek (a przynajmniej ja:D), a sekcja kina izraelskiego aż się prosiła o chociaż 'liźnięcie':) Wybrałam więc dwa filmy. Nominowane do Oscara Footnote to historia ojca i syna, którzy zajmują się pracą naukową w podobnej sferze (badania nad Talmudem), ale mając do tego zupełnie różne podejście. Bardziej nowoczesny (i 'luzacki') syn odnosi znacznie większe sukcesy, co trudno 'przełknąć' ojcu - zwolennikowi bardziej konserwatywnej szkoły. A pewnego dnia zdarzy się pewna pomyłka, która wystawi ich już i tak trudne relacje na jeszcze poważniejszą próbę.
Drugi film, Konserwator, to także historia rodzinna i jej centralnym punktem także jest starzejący się mężczyzna (renowator antyków), który nie bardzo potrafi znaleźć wspólny język ze swoim synem (a ten z kolei nie bardzo rozumie pasji swego ojca...). Wydaje się, iż ojcu łatwiej porozumieć się z młodym pracownikiem swego zakładu, który staje się jakby jego 'przybranym synem'. Ale sytuacja zacznie się jeszcze bardziej komplikować...

Pewnie dwa filmy to za mało, żeby wydawać jakąś opinię o danej kinematografii (może widziałam i wcześniej parę filmów izraelskich, ale w tej chwili kojarzę tylko jeden - z IPLEX-owego przeglądu LGTB, też ciekawy), ale taka 'próbka' niewątpliwie zachęciła mnie do sięgnięcia po więcej. Bo jest w tym kinie coś takiego 'ludzkiego', mądrego, a jednocześnie ciepłego:)

Na koniec chyba mój kinematograficzny debiut (bo wątpię, żebym wcześniej widziała film filipiński:D), czyli 'The woman in the septic tank'. Odjechany film o ... realizacji film niezależnego (temat jak w sam raz na taki festiwal,nie?^^), na którym świetnie się bawiłam (wyśmiewaja sporo rzeczy ze światka filmowego, choćby takie trzy sposoby gry aktorskiej - cudo!:D fragment opowiedziany w konwencji 'musicalowej'- czad!!  no i dopiero w trakcie seansu douczyłam się, co to w sumie jest ów septic tank - cudna to scena:D) 
 
Paru interesujących rzeczy oczywiście nie udało mi się zobaczyć (ale czy tak nie jest zawsze?), a pogoda była głownie do kitu, ale i tak było fajnie i pewnie wrócę na Camerę znów za rok:)

środa, 11 kwietnia 2012

Czekam na... filmy telugu:)

Ostatnio pisałam o wyczekiwanych premierach mallu, to tym razem przejdę ciut (ale tylko ciut) bardziej na północ;)  Od razu uprzedzam, że filmy telugu, które sobie 'upatrzyłam' nie należą do tych najbardziej głośnych projektów, z wielkimi gwiazdami czy budżetem itp (a niektórzy mogą się nawet zdziwić, że kino telugu robi i takie rzeczy^^)

Zacznę może od filmu, który miał wejść do kin już parę miesięcy temu, ale dotąd mu się to nie udało:( Wnioskując po promach mam taka małą nadzieję, że Devasthanam (czyli Świątynia) może być filmem w 'Vishwanathowych klimatach' (i nie tylko dlatego, że sam Vishwanath w nim gra - wraz z Balasubramanianem - a cudny to duet!), a to dla mnie absolutnie wystarczająca zachęta;) (niemniej pierwsza, przedpremierowa recenzja też przemawia bardzo na korzyść filmu)


Także klimat (i osoba Rajendry Prasada, aktora, którego bardzo cenię za umiejętność transformacji - w kinie telugu to nie takie częste, że człowiek nie może rozpoznać danego aktora:P) przekonał mnie do Onamalu - opowieści o prowincjonalnym nauczycielu:


I kolejna klimatyczna opowieść z nie najmłodszymi bohaterami: reżyserski debiut znanego (i świetnego!) aktora charakterystycznego Tanikelli Bharaniego to historia pary małżonków (znów Balasubramaniam oraz Lakshmi), która - po opuszczeniu domu przez dorosłe już dzieci - nadal potrafi cieszyć się życiem (i sobą:)) A i Mithunam to adaptacja powieści telugu (też rzadka tam rzecz):


O tym filmie wiem na razie niewiele (poza tym, iż ma być to 'medyczny thriller'), ale stylizacje Rajendry Prasada (vide poniżej) rozsmarowały mnie na tyle, że na pewno chcę już ten Dream zobaczyć;D

'Starszaki' fajne są (bo i niewiele filmów o nich, nie tylko w kinie telugu...), ale nie znaczy, że nie czekam na nic z młodszymi aktorami;D Teja to raczej  nieobliczany reżyser i ostatnio jakoś mu się nie wiedzie, ale zwiastuny Neeku Naaku Dash Dash - opowieści o młodzieńczej miłości z 'bimbrowym przemysłem'  (żadnego filmu  z takim wątkiem chyba jeszcze nie widziałam) w tle - wzbudziły moje nadzieje na coś podobnie świeżego jak kiedyś jego Chitram:) No i jak ładnie trailer ten motyw 'płynu' wykorzystuje:)


 Na koniec naprawdę duża i głośna premiera. Rajamouli to prawdziwa marka w AP. Nie wszystkie jego projekty budzą mój równy entuzjazm, ale pomysł na film z mszcząca się muchą w roli głównego bohatera brzmi tak odlotowo, że na pewno sprawdzę, co mu z tego wyszło;D (zwłaszcza, że i obsadę tego filmu -męską znaczy - darzę sporą sympatią)


Trochę się tylko martwię, że większość z tych filmów nie wyjdzie potem na dvd z napisami...

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Kamli...My Daughter (2006) - Cyganie Indii


Z twórczością tego offbeatowego reżysera telugu zetknęłam się przypadkiem: w wypatrzonym w którymś sklepie netowym pakiecie artystycznego kina regionalnego znajdował się m.in. Tiladaanam, fabularny debiut KNT Sastry'ego. Spodobał mi się na tyle, że zaczęłam szukać, co ów ex-krytyk (ha, a jednak nie zawsze krytycy to ci, którzy nie potrafią nic innego, jak tylko oceniać innych:P) zrobił potem. I zabrzmiało to bardzo ciekawie:) Akcja Tiladaanam osadzona jest w środowisku braminów,  w Kamli Sastry przybliża nam niewielką, zamieszkująca głównie okolice Hajdarabadu społeczność lambadi (nazywanych czasem 'Cyganami Indii'): ich codzienne życie, zwyczaje i...podejście do noworodków płci żeńskiej. Lambadi wierzą bowiem, iż dziewczynki są czymś gorszym, przynoszącym pecha (bo to synowie gwarantują rodzicom przyszłą opiekę i utrzymanie), w związku z tym dość powszechna jest u nich praktyka sprzedawania noworodków płci żeńskiej. Albo podmiany ich w szpitalu. Film pokazuje jeden i drugi proceder... Bohaterka, tytułowa Kamli, rodzi w szpitalu chłopca. A przynajmniej jest o tym przekonana, bo niedługo potem położne przynoszą jej dziewczynkę, twierdząc, iż to jej dziecko. Czy jej stanowczy protest pomoże w odkryciu prawdy? Opowiadany nielinearnie film pokazuje nam w międzyczasie także wcześniejsze życie Kamli, jej relacje z  mężem (popijającym, ale na swój sposób kochającym ją) itp, przybliżając nam w ten sposób ów specyficzny (faktycznie przypominający trochę cygański) styl życia lambadi. Rodzi się choćby pytanie, czy bohaterka tak samo walczyłaby o swoje dziecko, gdyby to była dziewczynka? Finał daje jednak pewną nadzieję:)

Główną rolę żeńską pierwotnie zagrać miała Soundarya (która chciała także wyprodukować ten film). Po jej tragicznej śmierci Sastry stanął więc przed podwójnym problemem: musiał znaleźć i nowego 'sponsora'  filmu i odtwórczynię roli Kamli. Realizacja filmu trochę się przez to odwlekła,ale w końcu udało mu się jedno i drugie, a Nandita Das to niewątpliwie bardzo godne zastępstwo:) Ta chyba jedyna jej rola w kinie telugu (choć nie jedyna na południu) przyniosła jej Nandi (czyli stanową nagrodę) dla najlepszej aktorki. Partneruje jej Shafi, aktor znany nam głównie z drugoplanowych charakterystycznych ról u boku znanych hirołów. Tu można go zobaczyć z zupełnie innej strony (a warto dodać, że jest on wykształconym aktorem - po renomowanej National School of Drama - i w pełni zgodziłabym się z opinią Sastry'ego, iż owo komercyjne kino nie bardzo daje mu okazję się naprawdę 'wykazać').


Film był kręcony w prawdziwej osadzie lambadi i z ich dużym udziałem.  To oni przechadzają się w tle czy śpiewają własne, tradycyjne piosenki. Stąd duże wrażenie naturalności (trochę jakby fabularyzowanej dokumentalności?). Kamli zdobyło Nationala dla najlepszego filmu telugu, było też wyświetlane na zagranicznych festiwalach (m.in. w Busan). I to chyba najkrótszy oglądany przeze mnie dotąd film indyjski - trwa tylko ciut ponad godzinę:)