czwartek, 18 czerwca 2015

Filmowy przegląd 2014 roku - aneks

.. czyli zwyczajowe uzupełnienie listy oglądanych zeszłorocznych tytułów o później wydane rzeczy (tak, wiem, o obejrzanych filmach hindi w ogóle nie napisałam  i tego nadrabiać już nie mam siły... zresztą te tytuły zwykle zostały omówione już na innych blogach:P)

Njaan (malajalam)
Nagradzana Dulquarowa rola z zeszłego roku, który - wcielając się w tym fresku 'z epoki' w postać bojownika o niepodległość, który zniknął w dniu jej odzyskania - zdecydowanie wyszedł poza swe dotychczasowe emploi (współczesnych 'sympatycznych yuppies') Skomplikowany, trudny do jasnej oceny bohater i nie najłatwiejszy w oglądaniu film.

Run Raja Run (telugu)
Jeden z niespodziewanych zeszłorocznych sukcesów kasowych w AP. Co niby niekoniecznie dobrze rokuje, ale miałam nadzieję, że skoro Sharwanand (który nie 'idzie' w proste gwiazdorstwo) i  film debiutanta to może faktycznie coś bardziej niebanalnego. Spełniło się połowicznie, o ile bowiem pomysł na fabułę faktycznie jest [i to dobrze zakręcony], o tyle sposób prezentacji (tak 'pod telugowego widza', z masą wstawek komediowych itp) mnie jednak trochę zmęczył i zirytował.


Varsham (malajalam)
Historia wpływowego finansisty, któremu osobista tragedia (nagła śmierć dorastającego syna) zmienia podejście do życia i zawodu. Może i by się wolało, żeby reżyser 'pociągnął'  bardziej psychologiczne aspekty radzenia sobie ze stratą (zwłaszcza mając do dyspozycji takiego aktora jak Mamut, który potrafi wyrazić cuda jednym spojrzeniem, choć i partnerująca mu Asha dałaby radę i  więcej w tej kwestii..) zamiast nastawienia na przesłanie społeczne, ale z drugiej strony jakież to ładne i słuszne przesłanie:) A, i miło zobaczyć króciutko obciętą Mamtę w takiej ciepłej roli pani doktor.

Pisasu (tamil)
Kolejny film Mysskina potwierdzający, iż reżyser wyciągnął wnioski z  Mugamoodi i teraz konsekwentnie idzie swoją drogą, robiąc kino 'inne', choć wcale nie jakieś wielce niszowe. Pisasu to niby horror, ale i love story i trochę moralitet. Utrzymany bardzo w 'Mysskinowskich klimatach', z widocznymi znów - a jakże -  inspiracjami ze 'skośnego kina'. Nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak AO, ale podoba mi się Mysskina pomysł na siebie i swoje kino i chętnie będę mu się dalej przyglądać jako twórcy.

Iyobinthe Pusthakam (malajalam)

Do dziś pamiętam zaskoczenie nastrojową nowelką Amala Neerada w 5 sundarikal.  IO to kolejny krok w dobrym kierunku, bowiem reżyser łączy tu stylowość (z której pierwotnie był najbardziej znany) z epicką fabułą i robi to naprawdę udanie. Akcja rozpoczyna się jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, potem mamy kolejne społeczno-gospodarcze zmiany, a na tym tle losy rodziny, w której dominują mroczne, destrukcyjne popędy (nieprzypadkowo chyba tytułowy Iyob nazwał swych trzech synów imionami bohaterów Zbrodni i Kary). Z aktorów szczególne wrażenie robią Lal jako patriarcha rodu, podstępny Jayasurya, a przede wszystkim Padmapriya (która początkowo wydaje się być ofiarą patriarchalnych klimatów w rodzinie, by okazać się.. hmm.. femme fatale?)

 7 th Day (malajalam)
W jednym z wywiadów Prithvi pytany o to, czemu zgadza się ostatnio grać policjanta za policjantem (i czy to nie 'szuflada') odpowiedział, że przecież każdy z nich jest zupełnie inny. I to święta prawda. Stróż prawa z 7th day, choć jest zawieszony z obowiązkach jak bohater Memories, bardzo się od tamtego różni. Nie tylko lookiem (absolutnie tu cudownym<3). Bohater przypadkiem wpada na trop pewnej podejrzanej sprawy, którą -  w owe 7 dni -  postanawia rozwiązać. Tropy się oczywiście plączą (i nie za wszystkim jak zwykle nadążyłam:P), a finał i tak przewraca wszystko^^ (i to mi się podobało najbardziej:D)



piątek, 29 maja 2015

Ok Kanmani (2015) - 'nowoczesny' Mani z Mumbajem w tle

Co roku jest tak samo. Planując wyjazd do Londynu cieszę się na obejrzenie indyjskich filmów, które mają zapowiedziane premiery w tym czasie, po czym ostatecznie okazuje się, iż wszystko poprzesuwano  i w zasadzie nie mam na co iść. W tym roku w ten sposób 'wylądowałam' na najnowszym filmie Maniego Ratnama. Nie żebym go nie chciała w ogóle obejrzeć ('wyleczyłam' się już z chodzenia do kina na cokolwiek indyjskiego:P), ale nie był moim filmem pierwszego wyboru. Od jakiegoś już czasu jestem przekonana, iż Mani ma najlepsze czasy - i filmy - za sobą i ten też nie rokował na nic nowego, przełomowego w jego karierze. Skusiła mnie przede wszystkim obsada i ona faktycznie okazała się najmocniejszym punktem tego obrazu.
Adi i Tara poznają się w dość tradycyjnych okolicznościach, bo na ślubie, ale oboje są nowoczesnymi młodymi ludźmi [co dobitnie widać już po formie ich pierwszej 'zapoznawczej' rozmowy:P]. Patrzącymi dość podejrzliwie na owo zaaranżowane małżeństwo ich znajomych. Sami by na to 'nie poszli'. Małżeństwo zresztą w ogóle nie mieści się w ich planach. Nie przywiązują się też do miejsca. Z pochodzenia są Tamilami, teraz przebywają w Mumbaju, ale to nadal tylko kolejny 'przystanek w drodze'. Dla niego, obiecującego twórcy gier komputerowych, docelowym wymarzonym miejscem zawodowym są Stany albo Wielka Brytania. Jej marzy się stypendium z ukochanej architektury w Paryżu - mecce artystów. Owszem, są sobą zauroczeni, ale nie gotowi na żaden kompromis. Zgodnie ustalają, iż najlepszy będzie związek 'na teraz'. Bez obietnic i zobowiązań. Bez komplikacji.
Wielu krytyków chwaliło nie najmłodszego wszak reżysera za świeżość spojrzenia i świetne 'wyczucie' dzisiejszej młodej generacji. Owoż młode pokolenie, najważniejsza dziś grupa widzów kinowych i ewidentnie docelowy target tego filmu obraz 'kupiło' czyniąc go sukcesem kasowym. A ja się poczułam jednak trochę staro i obco. Nie chodzi o to, iż uważam owych młodych bohaterów za niewiarygodnie naszkicowane postaci, ale po prostu to nie jest 'mój świat'. I niezupełnie go rozumiem. Może i nie muszę [nie należę do osób, którzy koniecznie muszą lubić bohaterów w każdym filmie], ale trudniej oglądać akurat komedię romantyczną z takimiż  bohaterami. Całe szczęście, iż grają ich aktorzy, których ogólnie darzę dużą sympatią (i którzy tworzą bardzo udaną ekranową parę), ale cały urok Dulquara i tak nie pomógł na momenty, w których zastanawiałam się, dlaczego ta dziewczyna nadal  jest z tym dużym chłopcem, uroczym, owszem, ale totalnie nieodpowiedzialnym [cała sytuacja z przyjazdem rodziny brata, gdy to wmanewrował wszystkich wokół  w bardzo niezręczną sytuację, zamiast mieć odwagę uczciwie - dorośle - podejść do sprawy]. I jakże rozumiałam reakcję Bhavani na jego zachowanie w trakcie koncertu muzyki klasycznej. Też bym była oburzona:P Nithyi dostała się zdecydowanie bardziej interesująca rola. Powody niechęci jej bohaterki do małżeństwa są znacznie ciekawsze niż te Adiego. Jest niezależną, silną, ale i wrażliwą dziewczyną. I nie stosuje wygodnych uników jak Adi. I bardzo mi było żal, że ma tak mało wspólnych scen z Prakashem. Bo w jednej udowodnili, jaki to mógłby być cudowny aktorski tandem. No właśnie.. Prakash. I Leela Samson [debiutująca w kinie tancerka bharatanatyam i była członkini komisji cenzorskiej]. To moja ulubiona para tego filmu. To ich relację obserwowałam z prawdziwą fascynacją i czułością. Nie dlatego, że byli małżeństwem [o tym, czemu to podkreślam, za chwilę], ale dlatego, że taką piękną parą. I chciałabym cały film tylko o nich. Ich relacji i  chorobie, która powoli podstępnie wkracza w ich życie. Wyobrażacie sobie Prakasha w indyjskiej wersji L'Amour? No właśnie. Ależ to byłoby fantastyczne!
Pisałam o pochwałach dla Maniego za 'bycie na czasie' i rozumienie młodych. Finał filmu świadczy jednak bardziej o konserwatyzmie reżysera. Przecież to nie jest tak, iż gwarancją trwałości związku jest tylko małżeństwo, a wolne związki są z definicji niezdolne do kompromisów czy poświęcenia. Nie w tym rzecz, jak śpiewała Krystyna Prońko.
Brawa należą się natomiast Maniemu za stronę wizualną. Zwłaszcza za naturalność i umiar w tej kwestii (tak, wciąż pamiętam o przekombinowanych 'zabawach' kamerą z Ravanany:P) Ok Kanmani można wpisać na  listę filmów 'z Mumbajem w tle'. Takim prawdziwym, codziennym Mumbajem. Z odrapanymi pociągami regionalnymi, prostymi jadłodajniami i targiem ulicznym. Mumbaj tętniący życiem i zwyczajnością. A jednocześnie miasto z piękną architekturą (widoki zrozumiałe zważywszy na pasję bohaterki). Mumbaj, jaki trudno znaleźć w rom comie z głównego nurtu w bolly [gdzie raczej - podobnie jak w polskich komediach romantycznych - jeśli już oglądamy miejscowe plenery, to odpicowane tak, że natywnym mieszkańcom trudno je rozpoznać:P] Taki właśnie Mumbaj chciałabym kiedyś poznać osobiście. Nie trafiła za to do mnie kompletnie Rahmanowa muzyka (ok, poza tytułowym motywem). Pewnie znów za stara jestem:P
Podsumowując: OKK to - porównując z jego ostatnimi filmami - krok Maniego w dobrym kierunku (myślę, że przede wszystkim dużo dało postawienie na prostotę i świetnie dobrana obsada), ale do poziomu tych całkiem dawnych obrazów reżysera wciąż spory kawałek. To był - wbrew niemałej chyba porcji krytycznych uwag w tej recenzji - owszem miły seans, ale nie zostanie w mym sercu jak stare filmy Maniego.



czwartek, 21 maja 2015

Dasharatham (1989) - Mohanlal i sztuczne zapłodnienie, czyli czy pijak i związkofob nauczy sie kochać?

Stwierdziłam, iż to skandal, że nie mam żadnej notki o filmie Mohanlala, coby zalinkować ją z okazji jego urodzin, no więc kolejne przypomnienie wątku z forum b.pl ;) 

Nie, to nie jest żaden romans, nie o taką miłość tu chodzi, a Mohanlal nie ma w tym filmie nawet żadnej 'romantycznej partnerki':)
Jego bohater, Rajiv Menon, jest bogaty i nie ma rodziny ani żadnego pomysłu na życie poza włóczeniem się i popijaniem. Niby jakąś tam firmę prowadzi, ale w zasadzie robi to jego zaufany pracownik (którego można nazwać chyba nawet jego przyjacielem, a na pewno dobrze mu życzącym człowiekiem), a Rajiv się tylko czasem tam pojawia (i to nie zawsze trzeźwy...)
Kobietom nie wierzy (potem się wyjaśni czemu) i po prostu wynajmuje je za pieniądze do wszelkich 'usług'. Chyba można by go trochę porównać do Dudleyowego Arthura (czy w wersji indyjskiej Biga w 'Shaarabi') Pewnego dnia los postawi (a w zasadzie położy:P) na drodze Rajiva innego opijusa [pisałam już, że Mohanlal i Nedumudi to jeden z moich ukochanych filmowych duetów?], tyle że nie tak dobrze sytuowanego. Połączy ich specyficzna przyjaźń, a Rajiv zacznie na swój sposób pomagać Scariahowi. W tym zafunduje jego rodzinie (w ramach 'urlopowego wyjazdu', który Scariah był im obiecał, a oczywiście nie miał na to kasy, bo przeca skąd?) tygodniowy pobyt w swojej posiadłości.
Początkowo wydaje się, że dzieci Scariaha rozniosą willę Rajiva (jak to dzieci^^), ale gdy po tygodniu wyjadą Rajiv nagle stwierdza, iż dom zrobił się bardzo pusty i czegoś mu jednak brakuje... Przyzwyczaił się do dziecięcego gwaru:) Postanawia więc, że chciałby mieć dziecko (najlepiej chłopca). Ale żona nie wchodzi w grę:P Jakie więc wyjście? Adopcja? Przyjaciel Dr. Hameed podpowiada mu inne wyjście: jest nowa metoda - można sobie 'wynająć macicę' [!! tak, nic mi się nie pomyliło - takie rzeczy są w kinie molly sprzed 25 lat:P] I wtedy dziecko będzie nawet całkiem 'z jego krwi'. Jako, że Rajivowi kasy nie brakuje, znalezienie chętnej na taki układ kobiety nie powinno być problemem. Chociaż.... to też zależy jaka kobieta im się 'trafi'.
'Dasharatham' to wspólne dzieło dwóch panów, których obeznani trochę w starszym kinie molly powinni znać: Lohithadasa (scenariusz) i Sibiego Malayila (reżyseria). Tak jak wspomniałam, to żaden romans, bardziej dramat familijny (obejrzałam go w ramach świętowania urodzin Mohanlala, ale równie dobrze pasowałby i do Dnia Matki np:D), film o ranach i lękach, ale także o głębokich uczuciach i więzach. Miejscami zabawny, ale i wzruszający, i dający nadzieję (taką terapeutyczną?) Dobrze napisany i świetnie zagrany, a Mohanlal (zwłaszcza w niektórych scenach - jak niezwykłej prośby wobec przyjaciela, czy w końcowej rozmowie) fantastyczny! I - podobnie jak Mammootty - potrafi też grać i samymi rękami^^ [a nawet paznokciami, jak twierdzi Surya, który wspominał, iż mając na początku kariery problem z tym, co zrobić z 'wolnymi'' rękoma, uczył się tego właśnie oglądając Mohanlalowe role. Zapewne właśnie takie, jak tu owa końcowa scena z Sukumari)
Dasharatham to film warty obejrzenia 'z okazji', i bez też ;)


środa, 13 maja 2015

B.Somaaya, J.Kothari, S.Madangarli: 'Mother Maiden Mistress: women in hindi cinema, 1950-2010'

Po wojażowej przerwie wracam powoli do pisania. Na początek trochę nadrabiania zaległości, czyli o książce, którą czytałam równolegle z oglądaniem filmów z kobiecymi bohaterkami. Interesującej, przekrojowej - bo obejmującej aż sześć dekad - analizie postaci kobiecych w kinie hindi. Rzecz, która uświadomiła mi, jak wciąż niewiele wiem o tym kinie (sporo tytułów było dla mnie nowych - i pilnie sobie je wynotowywałam, żeby potem poszukać do obejrzenia -  zwłaszcza tych z lat 80, którą to dekadę nie ja jedna pewnie traktowałam trochę 'po macoszemu', pozostając w sztampowym przekonaniu, jakie to były kiepskie, regresywne tematycznie czasy), ale w której sporo ciekawego znajdą dla siebie i ci bardziej  'początkujący' (czy np. nie obeznani kompletnie ze starszym kinem). Zwłaszcza, iż autorki - trzy panie, 'zaprawione' już wcześniej w badaniach i pisaniu o kinie - nie poprzestają na samym opisywaniu ciekawych filmowych bohaterek, ale analizują też pokrótce społeczny kontekst każdej epoki (który przecież zwykle wpływa i na to, jakie tematy, postaci filmowe są w niej dominujące - vide angry man z lat 70-tych, czy familijność lat 90-tych), a także np. dominujące w danej epoce stroje czy fryzury  (dzięki czemu można także lepiej poczuć ducha danej epoki, a także np. dowiedzieć, kiedy i w jakich okolicznościach pojawili się w bolly profesjonalni styliści). Każdy rozdział kończy też dłuższy wywiad z popularną w danej epoce aktorką (są wśród nich: Waheeda, Asha, Hema, Shabana, Madhuri i Rani. Przy tej okazji dowiedziałam się np. że to Madhuri chciała koniecznie pracować z Vishwanathem - i od tego uzależniła zagranie u pewnego producenta - czy jak Shabana próbowała wykorzystać swą wiedzę psychologiczną w kinie:P).  Opisywane bliżej ciekawe bohaterki filmów z każdej epoki zostały pogrupowane w pewne typy (i sporo z nich pochodzi, a jakże, z Mahabharaty - ze wzorcem wiernej i poświęcającej się Sity i przeczystej Savitri  na czele).  Z innych ciekawostek dowiedziałam się także, iż - tak postulowany przez nas kiedyś na forum - motyw zgwałconej dziewczyny, której to doświadczenie nie musi totalnie 'stygmatyzować'/zamykać szansy na dalsze, w miarę normalne życie - pojawił się w kinie hindi już w latach 60-tych  (i to w filmie z Nutan i Dharmendrą!), a potem takie bohaterki pojawiały się już w każdej kolejnej epoce, natomiast w rozdziale tyczącym owych 'regresywnych' lat 80-tych mamy cały poddział tyczący 'żon, które wybierają' - czyli bohaterek, które nawiązały romans, a w konsekwencji opuściły swoich mężów! (i wcale niekoniecznie są za to potępiane:P)
Struktura książki jest zatem dość przemyślana i logiczna, a przy tym napisana jest ona naprawdę przystępnie [w odróżnieniu od np. zaposiadanej także przeze mnie książki o kobietach w kinie molly, która niestety sprawia wrażenie zbioru esejów naukowych, czyli rzeczy, której nie da się po prostu z przyjemnością czytać, a należy 'studiować' - z 'parującym od wysiłku mózgiem' i koniecznie słownikiem pod ręką:P] Podobało mi się, iż - kreśląc ową ewolucje bohaterek w kinie hindi na przestrzeni tylu lat - autorki przyjmują  następujące w ostatnich latach zmiany w tym zakresie z owszem optymizmem, ale jednak umiarkowanym (a nie samymi zachwytami, jak ci, dla których to kino zdaje się zaczynać od lat 90, a przez to brak im owej szerszej historycznej perspektywy:P) Nie znaczy to jednak, iż z wszystkim w książce się koniecznie zgadzam (szczególnie drażniło mnie pobieżne wspominanie o jakimś tytule z wcześniejszej epoki, po czym obszerne zachwyty nowszym - poruszającym podobne kwestie - tytułem, traktowanym przez autorki, jako pewnego rodzaju przełomowy w danym ujęciu sprawy. Trochę wydawało mi się to niesprawiedliwe). Miałam też niedosyt w zakresie przedmowy o kinie z lat 30-40 (tak, wiem, tytuł jasno wskazuje, iż książka zajmuje się  zasadniczo filmami powstałymi już w niepodległym kraju, ale to właśnie wtedy - choć niekoniecznie w związku li z niepodległością, jak dotąd myślałam, a bardziej zmianą sposobu finansowania kina - nastąpił pierwszy regres w zakresie postaci kobiecych, a wiedza o tych przeciekawych bohaterkach kina lat 30-40  jest naprawdę trudno dostępna, nie mówiąc już o samej szansie obejrzenia owych filmów z nimi, więc jak już ktoś cokolwiek o nich pisze to chciałabym więcej i więcej...),  ale niewątpliwie jest to naprawdę ciekawa i rozszerzająca wiedzę lektura.
autorki na promocji książki

poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Aval Appaditham (1978) - taka jest Sripriya, czyli tamilskie kino feministyczne z lat 70-tych


Dziś umarła. 
Jutro się odrodzi.
Znowu umrze. 
Znowu się odrodzi.
Taka właśnie jest.

Ostatnie słowa filmu idealnie podsumowują jego bohaterkę. Kobietę niezależną (choć daleką od stereotypowego portretowania takich bohaterek obecnego w kinie indyjskim do dzisiaj - vide np Coctail - czyli krótkich spódniczek, picia, palenia i imprez w nocnych klubach. Bo przecież to to, co jest w głowie jest tu najważniejsze i jak najbardziej można być wyzwoloną kobietą i w tradycyjnym sari), która zdecydowanie 'żyje po swojemu'. Walczy, upada i podnosi się. Choć chyba nie potrafi już być szczęśliwa. Jak bowiem podsumowuje w innej słynnej scenie z tego filmu: szczęśliwym można być, gdy nie ma się pojęcia o 'wyzwoleniu kobiet'. Manju zdecydowanie ma. Na pierwszy rzut oka wydaje się zepsutą cyniczką. Tak zresztą opisuje ją jej szef z agencji reklamowej  (sam klasyczny egzemplarz MCP, do czego się zresztą też jasno przyznaje. Swoją drogą to fascynujące, że Rajni potrafi nawet takie postacie uczynić w jakiś sposób przykuwającymi uwagę. Well... to się chyba nazywa charyzma;)). I nawet jeśli nowo przybyły do firmy dziennikarz (który robi dokument o sytuacji kobiet), zupełnie inny typ faceta, niż ci z którymi Manju miała dotąd do czynienia (Kamal zwyczajowo grający wcielony ideał) nie daje się zwieść tym pozorom i próbuje się 'przebić' przez tę skorupę (bo tak naprawdę zachowanie Manju jest w dużej mierze jej wytworzonym mechanizmem obronnym) happy endu nie będzie. Nie w takim kinie.
Aval Appaditham to film z wielu względów wyjątkowy. Starczy może wspomnieć, że to dzięki temu jednemu filmowi jego reżyser, zmarły jakieś pół roku temu C. Rudhraiya, trafił do annałów kina tamilskiego i nie tylko (wszak pierwszy raz o tym filmie przeczytałam przy okazji IBN-owego zestawienia setki najlepszych tytułów w kinie indyjskim). Na dodatek był to jego debiut. Zafascynowany ideami francuskiej Nowej Fali twórca postanowił przenieść te idee na rodzimy grunt. Zgromadził wokół siebie grono podobnych młodych  zapaleńców (głównie - jak on - absolwentów prestiżowego dziś, a wówczas startującego, ćennajskeigo instytutu filmowego). Wśród nich był poznany także w owym instytucie Kamal. Aktor wówczas już dość uznany i zapracowany, ale jeszcze nie z gwiazdorskim statusem. I chętny też i do bardziej niszowych eksperymentów. To Kamal, któremu autorskie koncepcje Rudraiyi bardzo się spodobały, przyciągnął do tego filmu i Sripriye i Rajiniego. Wszyscy oni kręcili Aval Appaditham w przerwach między pracą przy innych, licznych projektach filmowych  (Kamal kręcił wtedy koło 20 filmów:P). Atmosfera była bardzo twórcza - w przerwach ujęć toczyły się dyskusje o światowym kinie i jak zrobiłby daną scenę Godard np^^  Film nie miał wielkiego budżetu, ale Rudhraiya miał jasną wizję tego, co chce osiągnąć i cyzelował ujęcia, sceny, dialogi...  No właśnie, oglądałam już niejeden film saute, ale chyba jeszcze nie było mi aż tak szkoda braku rozumienia dialogów, tu bowiem zdają się one być prawdziwą esencją filmu (zresztą na podstawie paru dostępnych na YT podpisanych fragmentów można się przekonać, jak były ważne i dobrze napisane). Film zrobił klapę w kinach, ale gdy pozytywne opinie o nim napisali tacy uznani już reżyserzy jak Bharatiraja i Mirnal Sen sytuacja się trochę zmieniła i szybko zyskał status dzieła kultowego. Zdobył też nagrodę stanowa dla najlepszego filmu, za zdjęcia i specjalną nagrodę za rolę Sripriyi.  Mogłoby się wydawać, iż kariera stanęła przed Rudhraiyą otworem, ale reżyser zrobił tylko jeszcze jeden film, który przeszedł bez echa, po czym nie udało mu się niczego innego doprowadzić do końca... Był bowiem chyba zbyt ambitny i niezależny, a to nie ułatwiało współpracy z nim. I chyba bał się, iż znów nie 'przebije' swego słynnego debiutu.  W każdym razie i tak, dzięki jednemu Aval Appaditham, filmowi niezwykłemu chyba nie tylko na tle tego, co działo się wówczas w kinie tamilskimprzeszedł do historii.
A na zakończenie, skomponowana przez Maestra Illayaraję, a śpiewana przez Kamala, jedna ze słynnych piosenek z filmu (tak, film był z założenia 'inny', eksperymentalny, ale nie znaczy, że pozbawiony piosenek - w końcu to przecież nie jest tak, że one same warunkują mainstreamowość filmu, a ich brak jego niszowość, prawda?^^)

piątek, 17 kwietnia 2015

Mahanagar (1963) - Madhabi idzie do pracy



Z każdym kolejnym obejrzanym filmem Raya upewniam się, jak krzywdzące jest postrzeganie go głównie przez pryzmat 'reżysera od Trylogii Apu' (czyli specjalisty od portretowania biednej indyjskiej prowincji). Tymczasem Ray potrafi świetnie sportretować i psychologiczne rozterki gwiazdy (vide Nayak) i dobrze sytuowaną dziewiętnastowieczną klasę średnią rodem z powieści Tagore'a (vide Charulata) i uboższą współczesną wielkomiejską klasę średnią - jak ma to właśnie miejsce w Mahanagar. Pozostając w przekonaniu, iż Indie to 'brud i bieda' łatwo bowiem przeoczyć fakt, iż w połowie XX stulecia (podobnie jak w Polsce po 2 wojnie światowej) także w Indiach (przynajmniej w dużych miastach, takich jak Kalkuta, gdzie toczy się akcja filmu) dokonywał się ważny społeczno-ekonomiczny przełom, w efekcie którego coraz więcej kobiet 'wychodziło z domu' i podejmowało pracę zawodową. Nie był to jednak jak u nas proces wspierany 'propagandowo' przez ówczesną władzę, ale po prostu konieczność ekonomiczna. Taka właśnie sytuacja tyczy bohaterki filmu, szczęśliwej żony i matki. Aarti (cudowna i absolutnie przepiękna Madhabi Mukherjee) nie chce iść do pracy, żeby realizować swoje ambicje, 'wyrwać się z domu', w którym się nudzi itp. Ona po prostu widzi, jaka jest sytuacja (że zarobki jej męża dawno przestają wystarczać na potrzeby rodziny - zwłaszcza że jest to rodzina 'rozszerzona', obejmująca obok ich dziecka także siostrę i rodziców Subraty) i chce wesprzeć, 'odciążyć' męża... Satysfakcja z pracy, niezależności, którą ona daje, przyjdzie dopiero z czasem (gdy zacznie być chwalona za wyniki, dostanie pierwszą pensję, potem podwyżkę, a i zobaczy, jak sprawdza się w samym kontakcie z ludźmi, klientami...) Podobnie niebanalny jest portret jej męża (i podobną - subtelnie pokazaną, ale psychologicznie znaczącą - ewolucję przechodzi jego postać). Na samym początku Subrata deklaruje głośno, że jest tradycjonalistą i jego zdaniem miejsce kobiety jest w domu, nie jest on jednak 'typowym' męskim szowinistą. Po prostu tak został wychowany i początkowo nie wyobraża sobie innego podziału ról. Jednak to on sam  znajduje żonie ofertę pracy, pisze jej list motywacyjny i wspiera w jej obawach wobec jasno wyrażanej dezaprobaty swego ojca wobec tego pomysłu ("przejdzie mu, jak za pierwszą pensję kupisz mu okulary, których od dawna potrzebuje"). I nawet jeśli sukcesy jego żony w nowej pracy  (zresztą też bardzo interesującej - i nowej wówczas na rynku - bowiem Aarti zostaje salesmanką sprzedająca sprzęt AGD metodą door-to-door) zaczynają w nim budzić coraz większą niepewność (miało to być dodatkowe, tymczasowe źródło dochodów dla rodziny, tymczasem zaczyna wyglądać, iż powodzi się jej w pracy lepiej niż jemu...), a i podejrzliwość, to ostatecznie nie kończy się to dramatycznym kryzysem, a przepiękną sceną wsparcia i zaufania (niektórzy krytycy wprawdzie piszą, że to wygląda zbyt hollywoodzko, ale przecież nie można się zawsze przejmować zdaniem krytyków:P).
Nie jest to jednak jedyny wątek w filmie. Ważny i ciekawy jest także obraz relacji w pracy Aarti: zarówno jeśli chodzi o jej szefa, jak i koleżankę z pracy, Edith - Angloinduskę (która też stanie się częścią nowo odkrytego przez Aarti świata i możliwości). Interesujący jest także portret ojca Subraty  - przedstawiciela tego pokolenia, które (w odróżnieniu od samego Subraty) już nie jest w stanie zrozumieć i zaakceptować nowej sytuacji i zmian..  
Mimo kompleksowości owego portretu epoki oraz zniuansowania swych bohaterów Mahanagar nie jest jednak ani jakimś ciężkim w odbiorze filmem, ani też nie ma dziś głównie wartości 'historycznej'. Gdy zresztą dwa lata temu (czyli po 50 latach od premiery) jego zrekonstruowana wersja trafiła ponownie do kin  dominowały opinie, jak bardzo w swej zasadniczej warstwie jest to obraz wciąż bardzo aktualny. I takie powinno być dobre kino.
Brytyjski zwiastun odnowionej wersji: 

Ps. Aaa...no tak, i to był filmowy debiut Jayi (zagrała młodszą, kończącą właśnie szkołę, siostrę Subraty)

niedziela, 12 kwietnia 2015

Okołopremierowo: lost in translation oraz co nieco o różnych postulatach


 Dawno się nie 'wyżywałam' w kwestii bieżących  okołofilmowych wydarzeń, a jest dobra okazja;) Mamy bowiem tydzień premier, które okazały się nie za udanymi przeróbkami czegoś wcześniejszego. Satyra Dharam Sankat Mein np. okazała się nie tylko próbą zdyskontowania niedawnego sukcesu OMG (z którym, jak stwierdza Hungama, w kinie hindi pojawił się nowy prężny ostatnio gatunek  'satyry na praktyki religijne'), ale i remakiem brytyjskiego Infidel. Tyle, że zamiast  megapraktykującego muzułmanina, który okazuje się być z urodzenia Żydem  mamy takiegoż hinduistę, który okazuje się być muzułmaninem. Niestety wygląda, że - mimo imponującej obsady- film 'poległ' w porównaniu z tytułami, których popularność próbował zdyskontować.  Well.. sama obsada zwykle jednak nie wystarcza, jeśli za produktem nie stoi i dobry scenariusz i niezły reżyser, a tu zdaje się zabrakło i tego i tego, i "between its sentimental leanings and farcical outbursts, the superficial sermonising of Dharam Sankat Mein remains just that -- superficial" (Rediff)
 
Bardziej do przewidzenia już po promach są opinie o hollywoodzkim debiucie V.V.Chopry Broken Horses. Zgodnie z przypuszczeniami film okazał się bladą wersją kultowego filmu tegoż reżysera, czyli Parindy. Chopra promował swój film z iście hollywoodzkim rozmachem (angażując w tym celu choćby Jamesa Camerona), co z tego jednak, skoro zdaje się w ramach 'adaptacji' fabuły dla Amerykanów 'wyprał' film z tego, co w oryginale było najcenniejsze - z pasji i emocji. A jak podsumowuje swą recenzję The Hindu: "if Broken Horses was supposed to be Parinda for Hollywood, the passion, emotion, guilt, love and redemption should all have been there, the songs could have been taken out (even the melodic Tumse Milke, sigh). Or Chopra should have made a completely different film. This straddling of stools always runs the risk of falling in between."
I - jakkolwiek Paloma Sharma z Rediffa sugeruje, iż nieznający oryginału niekoniecznie ocenią film tak surowo - opinie zachodnich krytyków (którzy zapewne nie mają nawet pojęcia o istnieniu Parindy) nie zdają się specjalnie lepsze. 

Najmniej 'ruszają' opinie o Ek Paheli Leela, bo po filmie z Sunny Leone trudno było chyba liczyć na coś inszego niż wyszło:P 

Casusu lost in translation można natomiast dopatrywać się również w przypadku zeszłotygodniowej premiery najnowszej wersji przygód słynnego bengalskiego detektywa - Byomkesha Bakshiego.  Mam tu na myśli zwłaszcza opinie tych, którzy są szerzej zaznajomieni z tym bohaterem, czyli przynajmniej znają i jakieś poprzednie adaptacje powieści Sharadindu Bandyopadhyay'ego (o samym literackim pierwowzorze już nie wspominając). Bo szersza znajomość kontekstu zawsze daje inny ogląd sprawy. Tak jak ma to miejsce np w Rediffowej recenzji Raji Sena:
"There have been many, many Byomkesh adaptations over the years and curiously, it is the auteurs, the most distinctive filmmakers, who have stumbled the most: Satyajit Ray’s funkily shot Chiriakhana might be the legend’s most embarrassing work, Rituparno Ghosh’s last film Satyanweshi was a catastrophically weak Byomkesh, and this is certainly Dibakar’s least impressive script.  Perhaps Saradindu Bandhyopadhay gets in the way. 
The original stories are so beautifully plotted, so inherently appealing on the most basic level, that even watching those old television episodes on YouTube grabs us immediately by the collar.  The multiple Byomkesh adaptations Bengal keeps churning out might not make for great cinema, but, based as they mostly are rather slavishly on Saradindu’s work, enthrall new audiences regardless. 
Detective Byomkesh Bakshy! is the best looking and least captivating of the current lot.
And, as said earlier, he didn't like to be called detective.
Defective Byomkesh Bakshy, then."
Cóż, zapewne nie bez znaczenia jest tu fakt, iż - przy całej mej sympatii wobec Uttama, Raya czy Rituparno - mam dość podobne zdanie o tych ich filmach  i dotąd nie udało mi się specjalnie polubić Bakshiego. Nie sądzę więc, żeby udało się to sprawić Dibakarowi - zwłaszcza, iż na sam wizualny rozmach coraz trudniej mnie 'złapać' :P

W ostatnich dniach pojawiło się również promo 'odgrzewanej' piosenki z filmu Guru z Devem (znaczy z CID-a), śpiewanej w oryginale przez Geetę oczywiście (i wyciętej z oryginalnego filmu przez cenzurę). I jak po promach Bombay Velvet miałam mieszane uczucia (podobnie jak wielu Indusom zwłaszcza Ranbirowa postać kojarzy mi się bardziej z Bigowymi bohaterami z lat 70, niż niby z latami 50-tymi), tak wobec tej przeróbki (zresztą i inaczej zatytułowanej) mam jasne zdanie: nie, nie i nie. I mówię to jako wcale nie Gurowy 'ortodoks'. I zamieszczę tu oczywiście tylko i wyłącznie oryginalną wersję :P Nawet jeśli - zważywszy na nieznalezienie się jej w ostatecznej wersji filmu - nie ma do niej klipowej wizualizacji:
Na południu wiele się w tym tygodniu nie dzieje (poza przenoszeniem terminów premier filmów, które liczyłam obejrzeć w Lądku:/) U Tamili chyba żadnych premier nie było, w Kerali remake Maryada Rammana z Dileepem (ponoć nieoglądalny - zresztą jak i insze ościenne remaki tego filmu:P), a w AP jeden duży film - S/o Satyamurthy, czyli kolejne spotkanie Allu Arjuna z Trivikramem. Znaczy nic specjalnie ciekawego (choć rzecz ponoć bardziej dydaktyczna niż zwykle filmy Trivikrama i mniej stajlowa niż zwykle filmy Arjuna:P) Wspomnieć warto natomiast o oświadczeniu reżysera, żeby widzowie bynajmniej nie przejmowali się recenzjami (bo on sam nigdy tego nie robi). Jakkolwiek sama mam - łagodnie mówiąc - nie za dobre zdanie o poziomie telugowych krytyków i bardzo utożsamiałam się z niedawną ich krytyką wygłoszoną przez Praveena Sattaru po zdobyciu przez jego (kiepsko przyjęty wcześniej w AP) film Nationala, tak tu sytuacja jest inna.  Zarzut braku 'walorów rozrywkowych' przy takim filmie jak Chandamama Kathalu różni się jednak w moim odczuciu od podobnego zarzutu w przypadku obrazu takiego reżysera jak Trivikram (którego filmy niczym innym nie 'stoją' i szczerze mówiąc w większości - poza chyba jednym Athadu - są dla mnie nieoglądalne, a telugowi krytycy zwykle 'pieją nad nimi peany' - vide Jalsa i AD) Znaczy krytyka krytyce nie równa, a widz nie zawsze 'ma rację' (ichniejszy nawet rzadko:P)

Na koniec jeszcze jedna ciekawa sprawa, nie związana z żadną konkretną premierą, ale ogólniejszej natury. Chodzi mianowicie o głośną ostatnio debatę na temat 'wspierania kina regionalnego'. Wspierania odgórnego, 'urzędowego', znaczy metodą wprowadzenia obowiązku określonej liczby seansów filmów marathi w maharasztańskich kinach (bo o to akurat w tym przypadku chodzi, znaczy najpierw władze stanu zarządziły obowiązek jednego seansu filmowego w języku marathi dziennie - na co kina przeważnie zaczęły je urządzać na pierwszych sensach, czyli koło 8-9 rano, po czym rozszerzono wymóg na jeden seans marathi w prime timie i o tym teraz jest szeroka debata). Jakkolwiek z pewnością nie uważam, żeby nakazowo-zakazowe działania były tu najlepszym (i skutecznym) sposobem (bardziej poleciłabym im system subsydiarny - jak to ma miejsce u nas, gdzie finansowo wspierane są kina studyjne, DKFy itp, czyli wyświetlanie z definicji bardziej niszowego kina europejskiego), tak z pewnością nie uważam, że 'rynek sam ureguluje sprawę' (jak zdaje się postulować - a jakże - większość środowiska bolly). Ciekawe zresztą, iż owo środowisko chętnie zapewne przyjęłoby (vide artykuł Suprny Vermy z Rediffa) interwencjonizm państwa w kwestii ograniczenia napływu hollywoodzkich filmów na ekrany indyjskich kin. Bo to oczywiście zapewne 'co innego' (znaczy 'kina indyjskiego' - czytaj 'hindi':P - trza przed 'obcym zalewem' bronić, ale kinematografie regionalne przed 'zalewem bolly' obronią się same.) Jasne. Strasznie mnie taka wąskotorowa hipokryzja wkurza i cieszy, iż większość komentarzy pod owym Rediffowym artykułem słusznie to punktuje (przykład: "when bollywood was eating the other's everything. where were you? what are you doing? national doordharshan always plays bollywood movies forcing the entire nation to see. why dont you condemn that too") A przecież tu i tu to prosta kwestia słabszego (finansowo i - co za tym idzie - marketingowo), który sam się jednak raczej przed tym mocniejszym nie 'obroni'. Nie samym kontekstem filmów (i podawanie tu jako argumentu przykładu Lal Bhari  jest totalnie 'od czapy'. Bo nie chodzi chyba o to, żeby kino marathi zmieniło się w rynek superprodukcji (a to taki - 'wypaśny' film akcji) i to jeszcze produkowanych przez gwiazdy znane z bolly.  Nie mam znaczy nic ani przeciwko temu, żeby kino marathi miało i swoje superhirołowe filmy i przeciwko promocji przez gwiazdy bolly kina regionalnego, ale  nie chciałabym, żeby - w ramach próby konkurencji z  bolly superprodukcjami - zaczęto i tam bardziej stawiać na rozmach (i promocję), niż na pomysły, kreatywność. Nie tędy bowiem moim zdaniem droga do dobrego kina (a marackie akurat bardzo sobie cenię). Zatem: nie ograniczać, nakazywać czy zakazywać, ale i nie zostawiać sobie (wolnemu rynkowi), tylko sensownie wspierać ciekawe, a 'małe' kino. Zapewne przy tym też byłyby kontrowersje (jak u nas przy państwowym dofinansowywaniu filmów), ale lepszej metody nie widzę.