piątek, 22 lutego 2013

Kolekcja NFDC - patronując ciekawemu kinu

NFDC [National Film Development Corporation - Krajowa Korporacja Rozwoju Filmowego] to indyjska organizacja, która z założenia wspiera dobre kino. Dotąd współprodukowała ona ponad 300 filmów, pracując z uznanymi reżyserami jak S.Ray, Mrinal Sen, Shyam Benegal, Govind Nihalani czy Adoor Gopalakrishnan, ale także wspierając pierwsze filmy dobrze rokujących reżyserów (to z jej finansowym wsparciem swe debiutanckie fabuły nakręcili m.in. Mira Nair, Ketan Mehta, Sudhir Mishra czy Shaji Karun). Niedawno NFDC zaczęła wydawać swoje filmy na dvd - seria Cinemas of  India to gwarancja ciekawego kina, ale i okazja do poznania niebanalnych indyjskich filmów w tych mniej znanych u nas (choć nie tak małych, bo produkujących nieraz po kilkadziesiąt filmów rocznie) językach. Ja dzięki niej zrealizowałam w końcu swoje zeszłoroczne postanowienie o poznaniu jakichś nowych  kinematografii z Indii:D


Bhavni Bhavai (gudżarati, 1980)
Mój pierwszy kontakt z kinem gudżarati (mającym ogólnie dość dobrą opinię - spotkałam się nawet z porównywaniem go do kina mallu czy marathi, tyle że jest mniej znane...) to dość specyficzne przeżycie. Zabierając się za debiut Ketana Mehty nastawiłam się (pewnie za sprawą sporej ilości nagród) na bardzo poważne kino, tymczasem okazała się to rzecz w specyficznej konwencji  folk tale (czyli ludowej opowieści - bhavai to tradycyjny teatr radżastański). Z 'błędu' wyprowadził mnie przede wszystkim grający króla Nasseruddin - trudno by było całkiem na poważnie potraktować jego świadomie przerysowaną rolę:D (zresztą umowności było tam więcej) Film, a raczej chyba przypowieść Mehty (zresztą i narracyjnie to opowiadana dziecku historia) to zatem przede wszystkim okazja poznania kolejnej tradycyjnej indyjskiej formy kulturalnej (zastanawiam się, czy kiedyś uda mi się ogarnąć choć pobieżnie teatralne formy z całych Indii - wątpię:D), no i powrotu do czasów dzieciństwa, kiedy to babcie opowiadały i nam różne, nieraz wcale nie takie sielskie, historie (przynajmniej moja to robiła:))



Parinamam (malajalam, 2004)
Motto mojego pierwszego filmu bolly brzmiało: 'Chodzi o to, żeby kochać rodziców'. I często czytam opinie, jak to filmy bolly tego właśnie uczą. I jakie to fajne w indyjskiej kulturze. Tylko czy to cała prawda? Opowiadający właśnie o starości keralski Parinamam pokazuje, iż niekoniecznie. I nie chodzi tu o żadne spektakularne patologie, a o taki codzienny brak zrozumienia i szacunku właśnie. Najpierw można dać do zrozumienia ojcu, że jego emerytura starcza na mniej niż pensja (nic to, że nadal cała rodzina żyje głównie z tego:P), a on sam 'siedzi i nic nie robi', potem ograniczyć mu ilość ćaju (mleko wszak kosztuje), by ostatecznie zacząć planować wszelkie 'okołodomowe' rzeczy w ogóle nie licząc się z jego potrzebami (bo przecież starsze osoby i tak tylko marudzą, i są problemem..). A widz (znaczy ja:P) coraz ciężej to znosi i coraz bardziej marzy, żeby ktoś wreszcie powiedział owemu synowi i synowej, że za jakieś 20-30 lat ich córeczka może podobnie odnosić się do nich. Niestety nie doczekałam się. Na szczęście w końcu ktoś powiedział przynajmniej to dawno upragnione przeze mnie 'nie'. Dając choć drobne poczucie ulgi... Prawie same nieznane mi twarze (nie kojarzę Oduvila z Achuvinte Amma, a Nizalkuthu dopiero przede mną, więc rozpoznałam tylko Nenumudiego w roli emerytowanego sędziego) i dobre, choć niezbyt 'miłe' kino.


Maya Bazaar (bengalski, 2012)
Film składający się z trzech nowelek, które łączy hmm.. tytułowa maya, czyli iluzja, ułuda? (kontra rzeczywistość). I suspens, widoczny zwłaszcza w pierwszej, opowiadającej o wikłającej się w coraz to nowe związki wdowie, której kolejni wybrankowie w dziwny sposób upodabniają się do jej zmarłego męża. Ta zresztą wzbudziła moje największe zainteresowanie, bo kolejne: o malarzu, który zakochuje się w kobiecie, której nigdy nie widział i ta obsesja pochłania go coraz bardziej oraz o konflikcie racji dwóch profesorów, jeden z których wierzy, a drugi nie, niestety raczej pozostawiły mnie obojętną (czy wręcz znudzoną).


Ek Hota Vidushak (marathi, 1992)
"Był sobie klaun" - tytuł budzi automatyczne skojarzenia z Rajowym Meera Naam Joker. Ale to jednak trochę inna historia. Po pierwsze ze względu na środowisko: bohater jest nieślubnym dzieckiem tancerki tamashy (maracka forma teatralna, którą znam już ze świetnego Natarang, a fanom bolly kojarzyć się może dość modne ostatnio, a pochodzące właśnie z tamashy lavani) i to w tym otoczeniu rozgrywa się spora część filmu (i tak, tradycyjnej muzyki i tańca jest mnóstwo!) Po drugie: bohater rozśmiesza innych raczej za pomocą słowa (w dużej mierze parodiowania - bardziej to przypomina zachodnie stand-up comedy niż tradycyjnego slapstickowego klauna). Wreszcie trudno powiedzieć, by była to dla niego misja sama w sobie: on jednak chce zrobić karierę (i nie wszystkie jego decyzje koniecznie budzą sympatię widza do niego). Ale z czasem sprawa zacznie przybierać coraz bardziej dramatyczny obrót, a  etykietka 'klauna Aburao' raczej uwierać niż przynosić satysfakcję... Zwłaszcza, iż - mimo usilnych starań -  na czyjejś twarzy nie jest w stanie wywołać uśmiechu. To poruszająca, trochę satyryczna, trochę gorzka, ale jednak nie pozbawiona i nadziei, opowieść o odkrywaniu tego, co naprawdę ważne. Mnie urzekła:)


Duvidha (hindi, 1973)
Duch zakochuje się w młodej mężatce, i - chcąc się do niej zbliżyć - przybiera ciało jej męża, który tyle co wyjechał w interesach. Brzmi dziwnie znajomo?:D Tak, nakręcone kilka lat temu Paheli opowiada tę samą klasyczną radżastańską przypowieść. Ale oba filmy robią to w zupełnie inny sposób. Reżyserem Duvidhy jest bowiem uznany reżyser kina parallel, Mani Kaul (moje pierwsze spotkanie z jego twórczością) i w jego interpretacji jest to zdecydowanie kameralniejsza opowieść. Myślę trudniejsza w odbiorze (dla mnie też:D). Bardziej liryczny 'snuj' niż przepełniona ciepłem, kolorami i humorem 'bajka':) Ciekawe, iż Duvidha była ponoć szeroko pokazywana  w Europie. W kinach studyjnych. Ech, żeby i dziś tak trafiało do nich i coś z indyjskiego paralellu...


 Adi Shankaracharya (sanskryt, 1981)
Pierwszy indyjski film w sanskrycie, nagrodzony zresztą 4 Nationalami (w tym dla najlepszego filmu, za scenariusz, zdjęcia i dźwięk) to - jak nietrudno się pewnie domyślić - kino mistyczno-dewocyjne, a konkretniej biografia pochodzącego z Kerali słynnego filozofa (guru) - Adi Shankary. Jeśli ktoś oglądał już tego typu kino raczej wie, czego się spodziewać, jeśli nie - powinien doświadczyć tego samemu:P No specyficzna to rzecz:D Ale jak często można zobaczyć film, w którym mówią w 'martwym' języku?



Gwoli ścisłości powinnam jeszcze wspomnieć o filmie orija (też moim pierwszym w tym języku:)) Sheesha Drusthi czy pundżabskim Anhey Ghorhey da Daan, jednakże owe tytuły, mimo potencjalnie ciekawej tematyki (czy o takie Indie walczył kiedyś właśnie żegnający się z tym światem bojownik o wolność oraz problematyka pozbawiania ludzi domów/ojcowizny w związku z rozwojem infrastrukturalnym kraju), nie zrobiły (niestety) na mnie specjalnego wrażenia, stąd trudno mi napisać o nich coś więcej...
W każdym razie (nawet jeśli nie wszystkie ich produkcje mi 'podejdą') inicjatywa NFDC to naprawdę cenna rzecz:) 


niedziela, 17 lutego 2013

Historia kina mallu na plakacie 'Celluloidu'

Na ten keralski film o pionierze kina mallu czekam już od dość dawna. Kolejne materiały promocyjne  tylko podsycają moje zaciekawienie: pierwszy (też ten postarzony) look Prithviego, trailer, wreszcie przeuroczy OST jakby 'wyjął' ze starego filmu... No a ostatnio zobaczyłam ten plakat i doznałam totalnego rozanielenia: 
 
 
Z prostego powodu: rozpoznaję (znam) wszystkich panów pokazanych na fotkach:)  I to też filmowo. Niby drobiazg, ale jak cieszy:D  W każdym razie zaczęła we mnie kiełkować myśl o podzieleniu się tą znajomością:) Bowiem owi panowie to kawał historii kina mallu.

O pierwszym z lewej (Prithviego na razie omijam^^)  już kiedyś trochę na blogu pisałam. Przy okazji seansu jego słynnego filmu. Tego, na planie którego zginął. Fenomen Jayana (a właściwie Krishnana Naira, 1939-80), bo o nim mowa, można by chyba porównać do casusu Rajesha Khanny w bolly. Nie był wybitnym aktorem, ale miał charyzmę i był prawdziwym superstarem. Tyle, że Jayan - poza tym, iż odszedł młodo (co umocniło jego legendę - być może, gdyby żył dłużej, starzałby się w zapomnieniu jak Rajesh) - był znany przede wszystkim jako gwiazda kina akcji. Wysportowany (zanim rozpoczął karierę filmową był oficerem marynarki), z imponującą muskulaturą (którą chętnie eksponował^^) i zawsze wykonujący wszystkie, najbardziej nawet niebezpieczne sceny akcji samodzielnie, bez dublera (co się skończyło, jak się skończyło..) Jayan był idolem mas i młodzieży, no i zdecydowanie prekursorem jak na owe czasy (pisze się zresztą, iż za jego sprawą zmieniło się postrzeganie bohatera w kinie mallu - którzy stali się odtąd właśnie bardziej macho). Pomimo tego, iż od śmierci Jayana minęło już ponad 30 lat, pamięć o nim jest wciąż żywa - jest nadal ikoną, do której się często odwołuje (sama już parę razy miałam z tego radochę podczas oglądania nowych filmów molly:P) i która się wciąż nieźle 'sprzedaje'.

Kolejny pan to megagwiazda kina mallu. Taki keralski Big powiedzmy:D Abdul Khader, znany lepiej jako Prem Nazir (1926-89) ma na koncie główne role w ponad 600 filmach!! (i to zdaje się rekord Guinessa:P). W tym ponad 100 z jedną aktorką (Sheelą) i 39 premier w jednym roku. A zaczynał od teatru (i roli w Kupcu Weneckim:D)  Jak Jayan, choć grał nie tylko w takich filmach, miał głównie image hiroła kina akcji, tak Prem Nazir stał się popularny przede wszystkim dzięki rolom amantów (choć udowodnił też i swój talent dramatyczny). Był epitomią szyku, elegancji, ale i prostoty (także w kontaktach interpersonalnych). Z 'nowinek' wprowadził do mallu typ kina 'bondowskiego' (seria C.I.D). Grał główne role dość długo (przez prawie trzy dekady), w latach 80 jednak postanowił 'ustąpić pola młodszym' i przejść do ról drugoplanowych (w ten sposób w jednym ze swych ostatnich filmów zagrał u boku Mohanlala). 

Nie mogłam się oprzeć: Prem Nazir ze Sheelą^^ 


Na pewnego rodzaju kontraście do emploi Prema Nazira (delikatnego romantyka) zbudowany był wizerunek Sathyana (czyli Manuela Sathyaneshana Nadara, 1912-71). Ten ex-policjant (który zaczął filmową karierę dopiero koło 40-tki) uważany jest za prekursora realistycznego, naturalnego stylu grania w kinie mallu i tworzył na ekranie głównie męskie, nieraz dość szorstkie postaci. Takie jak w słynnych  Neelakkuyil  czy Chemmen (oba były jednymi z pierwszych sukcesów kina mallu także poza granicami stanu). Dużo zawdzięczał Sethumadhavanowi (o którym to pisałam notkę temu). Podobieństwo do Jayana nie kończy się na poprzedzonym 'mundurową' pracą początku ich karier - Sathyan bowiem też zmarł wcześnie i będąc u szczytu popularności. Tyle że jego dopadła choroba - białaczka. Tuż przed rozpoczęciem filmowej kariery przez Jayana (a notabene Jayan zaczynał od  ról negatywnych:P) Od paru lat w Kerali przyznawane są nagrody pamięci Sathyana. 

Wreszcie ostatnia z plakatowych fotek (a pierwsza z prawej) przedstawia jedynego gwiazdora tamtych czasów żyjącego do dziś. I dlatego Madhu (Madhavana Naira, ur. 1939) można było nawet  zobaczyć w niedawnym molly multistarrerze Twenty:20 (i wyglądał tam mniej więcej tak jak na owej fotce u góry). Zanim został aktorem był wykładowcą hindi. Z ogłoszenia trafił do szkoły teatralnej (słynnej NSD), no a potem do filmu. Był wielką gwiazdą (choć może nie aż taką jak Nazir), ale równolegle grywał też w kinie paralell (np u Adoora Gopalakrishnana). Z czasem zajął się też reżyserią i także w tej dziedzinie odniósł sukces. W ramach gościnnych wypraw do sąsiednich kinematografii zagrał m.in u boku debiutującego Biga i.. ojca Rajiniego:D Ostatnio było o nim dość głośno w związku z nagrodami Padma: otrzymał Padma Shri, rzecz w tym, iż keralski rząd wnioskował o wyższą kategorię Padma Bhushan. No cóż, nie pierwszy raz południe ma 'pod górkę' na szczeblu centralnym...

No więc został mi jeszcze jeden pan. Ale nie będę pisać o samym Prithviraju (nie jest jeszcze historią tego kina:P), tylko o postaci, którą gra w tym filmie. Ojcu kina molly, reżyserze pierwszego filmu tej kinematografii, notabene z urodzenia Tamilu - J.C Danielu. Jego historia jest bowiem przeciekawa (i, podobnie jak Prithviego, dziwi mnie trochę, iż kino molly nie zabrało się za ten temat wcześniej).  Tak w zasadzie J.C. Daniel  zajął się kinem głównie z myślą, iż spopularyzuje za pomocą tego, nowego wówczas medium, kalaripayyattu, słynną keralską sztukę walki (w której to był ekspertem). Zaczął od podróży do ówczesnego Madrasu, z myślą, że zdobędzie tam wiedzę i sprzęt potrzebny do nakręcenia własnego filmu. Niepowodzenie (nie wpuszczono go do jedynego wówczas studia) go nie zniechęciło - po prostu pojechał dalej, do Bombaju i tam uzyskał, co chciał:D W 1926 roku wrócił do Kerali i założył pierwsze na tym terenie studio - The Travancore National Pictures. To w nim powstał ów pierwszy, niemy jeszcze filmu mallu - Vigathakumaran (Zaginione dziecko)
Daniel, oprócz tego, iż go napisał i wyreżyserował, zagrał też główną rolę. Film, o unikalnej wówczas tematyce społecznej, wszedł na ekrany w 1928 roku i przyniósł mu głównie kłopoty. Poszło o obecność kobiety (znaczy aktorki) w filmie, co wybitnie nie spodobało się ortodoksom (nie tylko w Indiach tradycyjnie w sztukach występowali raczej tylko mężczyźni, a grające kobiety były traktowane prawie jak prostytutki). Sytuacja zrobiła się tak 'gorąca', że debiutująca Rosie musiała uciekać do sąsiedniego Tamilnadu, gdzie spędziła resztę życia, natomiast Daniel popadł w takie długi, iż musiał sprzedać studio i to był koniec jego filmowych marzeń. Wprawdzie, gdy jakiś czas potem w końcu się 'odkuł' finansowo (dzięki udanej praktyce dentystycznej:P) spróbował jeszcze raz, ale znów stracił wszystkie pieniądze... Zmarł w 1975 roku, bez grosza przy duszy. Ponoć rząd keralski odmówił mu 'artystycznej pensji', argumentując, iż jest on Tamilem, a nie Keralczykiem! A dziś keralskie władze dumnie szczycą się im jako 'ojcem swej kinematografii'.  Czy trudno się więc dziwić, iż z niecierpliwością czekam na ekranizację tak fascynującej historii?

sobota, 9 lutego 2013

'Stree' (1997) i 'Marupakkam' (1990) - 'gościnne' filmy Sethumadhavana

Postanowiłam sobie znów sięgnąć do mojego 'artystycznego' rudrowego pakietu - tym razem obejrzałam dwa filmy jednego reżysera.  Ciekawostka polega na tym, iż choć K.S.Sethumadhavan jest Keralczykiem (fakt, że wychowanym w TN i jako dziecko mówiącym lepiej nawet w telugu niż w mallu:D) i kręcił głównie filmy mallu, te dwa tytuły pochodzą z innych południowych kinematografii. Kolejna to fakt, iż oba zdobyte przez tego cenionego reżysera Nationale otrzymał on właśnie za te, 'gościnne' jak je nazwałam w tytule, filmy (oba są zresztą adaptacjami  napisanych w danym języku powieści). Dla mnie dodatkowo trochę zabawny jest fakt, iż - choć nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Sethumadhavana - nie widziałam dotąd żadnego jego filmu mallu:D (bo wcześniej bolly remake jednego z jego największych sukcesów kasowych, opowieści o nastoletniej miłości i nieślubnej ciąży, czyli Julie. Swoją drogą oryginalne Chattakari to wygląda rzecz tak popularna, że niedawno i Keralczycy zrobili jej uwspółcześniony remake - pod tym samym tytułem). Niestety 'dorwanie' starszych filmów mallu łatwe nie jest:/  No ale do rzeczy, znaczy moich opinii o obejrzanych filmach:)

Stree /Stri (telugu, 1997)

Jest taka dość znana książka-poradnik psychologiczny: "Kobiety, które kochają za bardzo". Tytułowa kobieta z tego filmu to właśnie ktoś taki. Prosta, niepiśmienna i niby potrafi zrobić awanturę 'swemu mężczyźnie', wygarnąć mu cokolwiek w złości (ale innym już nie bardzo to wolno:P), ale i tak trwa przy nim - mimo wszystko. Bo wierzy, że to właśnie 'jej mężczyzna' (choć jak się potem okaże nie są nawet formalnie małżeństwem) i zawsze do niej wróci. A on? On bez skrupułów wykorzystuje jej uczucie. Nie stara się o żadną konkretniejszą pracę (w tle mamy zarysowaną ciekawą pozycję tradycyjnego teatru - bo facet ma pewien talent aktorski, znaczy dobry głos, posturę itp -  w związku ze zmieniającymi się czasami: wejściem kina czy upadkiem pozycji zamindarów, którzy byli tradycyjnie mecenasami sztuki. O tym wszystkim czytałam akurat niedawno u Renika), przetrzyma jej chwile gniewu, potem poprzymila się, wyciągnie od niej (albo ukradnie) ostatnie pieniądze i jeszcze wyda je na inną kobietę...Aż by się prosiło dać mu stosowną nauczkę. Ale ona tego nie potrafi... Stree to dość w sumie prosta, nastrojowa (piękne zdjęcia!) i smutna opowieść o, jak to dziś określamy, 'toksycznym' uczuciu.  A w głównej roli można zobaczyć znaną ostatnio przede wszystkim z ról matek (np Ala Modalaindi, 3), a ciut wcześniej z dubbingu (choćby Ash w tamilach) Rohini.
Obraz zdobył Nationala dla najlepszego filmu telugu 1997 roku. Trailer:

Marupakkam (tamilski, 1990)

Na wieść o chorobie ojca trzydziestokilkuletni Ambi przyjeżdża z miasta do rodzinnego domu. Zastana przez niego sytuacja jest dla niego szokiem, bowiem Vembu Iyer zdaje się go wcale nie rozpoznawać, a co więcej 'zapadł się' w milczenie. Relacje między panami zepsuły się jakiś czas temu, gdy to Ambi, wbrew woli ortodoksyjnych rodziców, poślubił chrześcijankę. Czemu więc teraz, gdy małżeństwo Ambiego się rozpadło, ojciec tak reaguje? Wyłaniająca się z wewnętrznych retrospekcji Vembu prawda okazuje się zdecydowanie bardziej skomplikowana...  Bo to i w ogóle  bardziej skomplikowany film niż Stree - bardzo wielopłaszczyznowy i kreślący wiele relacji i niuansów, odsłaniających się nam dopiero w miarę kolejnych, trochę rwanych, wspomnień bohatera. To obraz wymagający (czy prowokujący do) solidnej, psychologicznej analizy, bo pola do takowej jest tu mnóstwo. Marupakkam to też film fantastycznie zagrany (ha, w końcu wiem, po kim Surya i Karthi odziedziczyli talent - trzeba by sięgnąć i po jakiejś starsze filmy Sivakumara, bo aktorem jest świetnym!), a rozegrane prawie bez słów zakończenie robi niesamowite wrażenie. I nie dziwi przyznanie Marupakkam aż trzech Nationali (w tym tego głównego: dla najlepszego filmu roku - po raz pierwszy w historii tej nagrody przyznano ją filmowi tamilskiemu). Absolutnie warto zobaczyć.  Film (z napisami) dostępny jest na YT:


Oba filmy zostały też ostatnio (po odnowieniu) wydane na DVD - w kolekcji NFDC (o której to będzie więcej w kolejnej notce:))

poniedziałek, 28 stycznia 2013

'Jak Sivaji stał się Rajinikanthem', czyli fragment biografii Superstara


Trudno mnie nazwać wielką fanką Rajniego, ale jego fenomen mnie bardzo fascynuje. Ostatnio, w związku z urodzinami Superstara wyszło parę ciekawych pozycji książkowych mu poświęconych. A opublikowany przez Rediff fragment napisanej przez Namana Ramachandrana biografii Rajinikanth: The Definitive Biography naprawdę mnie urzekł. Aż nabrałam ochoty na jej zakup. I na przetłumaczenie owego kawałka:)


Szpital Vanivilas mieści się przy Krishnarajendra Road w Bengalurze, tuż przy tłocznym dworcu autobusowym. Nowy, przeznaczony wyłącznie dla kobiet i dzieci, miał 250 łóżek.  Na jednym z nich urodził się syn posterunkowego Ranojiego Rao Gaekwada i jego żony, Ramabai. Gaekwadowie byli z pochodzenia  Maratczykami, z ówczesnego stanu Bombaj (teraz podzielonego na Maharashtrę i Gujarat), ale od dawna mieszkali już w Bengalurze (to tu urodził się Ranoji). Podczas ciąży, co zauważyły kobiety z sąsiednich łóżek,  z twarzy Ramabai bił niezwykły blask. Dziecko otrzymało imię Sivaji, na cześć czczonego marackiego wojownika, który cieszy się wśród maharasztańczyków prawie boskim statusem. Urodzony we wtorek, 12 grudnia 1950 roku mały Sivaji, nie miał bladego pojęcia ani o tym, iż jako młody chłopak będzie musiał pracować jako tragarz w znacznie oddalonym od swego miejsca urodzenia
Kalasipalyam, ani tym bardziej, iż trochę później osiągnie prawie boski status. 
Sivaji ukończył 12 klasę w Acharya Pathashala i coraz więcej czasu poświęcał na granie w przedstawieniach. Gdy  Ranoji zasugerował mu studia, odpowiedział ojcu, że stracił zainteresowanie dalszą edukacją. Przez krótko Sivaji  pracował w maszynerii Mysore,  w okolicach bengalurskiego Seshadripuram, potem, dzięki krewnemu, ładował worki na ciężarówki za 10 pajs od worka. Godziny pracy były długie, sama praca ciężka, a pensja godna pożałowania, ale przynajmniej Sivaji zarabiał jakieś pieniądze. Wtedy zainterweniował Satyanarayana (jego starszy brat). „Nie chciałem patrzeć, jak szwenda się grając w  sztukach i zajmując dziwnymi pracami, nie mając pojęcia, o której wyjdzie czy wróci, ale jego bezczynne siedzenie też byłoby nie w porządku, zatem  porozmawiałem z naszym krewnym, Venkobą Rao, inspektorem policji i on załatwił Sivajiemu pracę konduktora autobusu” opowiada  Satyanarayana. Nie wystarczyła jednak sama rekomendacja Rao -  Sivaji musiał przejść egzamin wstępny i zdobyć licencję. Zdał go, zdobył uprawnienia i odznakę konduktora Bengalurskiego Serwisu Transportowego (Bangalore Transport Service - nadal znanego powszechnie jako BTS, choć oficjalna nazwa brzmi obecnie Bangalore Metropolitan Transport Corporation). Był rok 1970.
Sivaji dokładnie pamięta czasy ciągłych zmian, zanim dostał się do BTS. 'Jestem zwyczajnym człowiekiem. Zanim zostałem konduktorem byłem chłopcem na posyłki, tragarzem, cieślą…” wspomina. To w BTS  Sivaji spotkał osobę, którą dziś określa jako swego najlepszego przyjaciela.  Raja Badhar był kierowcą autobusu, w którym Sivaji był konduktorem.  Pracowali wspólnie od wczesnego ranka (zmiana zaczynała się o 6) do 14.  'Nikt szybciej od niego nie sprzedawał biletów” wspomina Badhar. 'Wydawał bilety i resztę w niezwykłym stylu. Styl był najważniejszy. Pasażerowie patrzyli w oszołomieniu.' Śmiejąc się dodaje: 'Zwykle odrzucał wtedy swoją grzywkę do tyłu, to dlatego dzisiaj jest łysy.'  Pasażerowie nieraz pozwalali odjeżdżać wcześniejszym autobusom prawie pustym czekając na ten, w którym pracował rozrywkowy konduktor -  i bywały w nim tłumy. Sivaji zdecydowanie już wtedy wiedział,  jak zabawiać ludzi.  Po pracy Sivaji i Badhar odpoczywali w swych domach. Potem Sivaji wpadał do domu Badhara w Hanumanthnagar i razem szli na próby organizowanych pod patronatem Stowarzyszenia BTS sztuk, w których grywali od czasu do czasu. Próby odbywały się tuż przy posterunku policji Chamrajpet  i trwały od 5 do 8 po południu. Potem obaj szli na rynek w Kalasipalyam i wypijali po kilka drinków. 'On pił arak, a ja piwo' wspomina Badhar. Następnie obaj wracali na  obiad do swych domów.
Długie rozmowy prowadzone przez przyjaciół tyczyły prawie wyłącznie kina. Oglądali prawie każdy nowo wyświetlany film, a  Sivajiego szczególnie cieszyły filmy z  Sivajiem Ganesanem, Rajkumarem i MGRem. Po seansach odtwarzał poszczególne sceny z  filmów, naśladując manierę tych gwiazd.  Składając hołd zmarłemu Ganesanowi Sivaji mówi”: Oglądałem go i naśladowałem. To on jest powodem, że jestem dziś w branży filmowej”.
Sivaji podkreśla rolę teatru w kształtowaniu swej kariery: 'Scena jest moja matką. Gdy byłem konduktorem, a zagrałem już w ponad 25 sztukach, moi przyjaciele, kierowcy i inni konduktorzy zaczęli mnie pytać, czemu nie spróbuję swych sił w filmie. Zostaniesz  słynną gwiazdą, mówili. Podbudowali mnie. Ale nie wiedziałem, co robić, bo nigdy nie lubiłem prosić kogoś o jakieś przysługi. A zresztą co miałbym komuś powiedzieć, skoro nie byłem nawet przystojny? Czy mogłem liczyć na cokolwiek z takim 'zapleczem'?  Gdybym powiedział „Jestem konduktorem, dajcie mi szansę”, przekonałbym ich?
Przyjaciele Badhara i Sivajego doradzili mu więc, by zapisał się do świeżo utworzonego Instytutu Filmowego w Madrasie.  To była sensowna rada, bo Madras był wówczas centrum całego południowego przemysłu filmowego  Sivaji znał w tym czasie tamilski bardzo słabo, ot ‘złapał’ trochę słówek z oglądania filmów i od znajomych.  'Zapytał mnie o zgodę na zapisanie się do instytutu,' mówi Satyanarayana, 'powiedziałem mu, by nie martwił się o rodzinę. Powinien rozwijać swoja pasję. I, z błogosławieństwem Raghavendry, zdecydowaliśmy się wysłać go tam”. Zatem Sivaji zapisał się  Instytutu Filmowego w Madrasie, biorąc jednocześnie urlop w pracy w BTS, gdyż nie chciał tracić dobrej, rządowej posady na wypadek, gdyby nie powiodło mu się w świecie kina .
Badhar, Satyanarayana  i kilku innych zebrali trochę pieniędzy, by wysłać Sivajiemu do Madrasu, co starczyło na czesne i osobiste wydatki. Jednak Ranoji nie był specjalnie zachwycony decyzją najmłodszego dziecka. Wolałby, by Sivaji został w Bengalurze i awansował w  BTS. Jak mówi Satyanarayana, punkt widzenia Ranojiego był taki, że – skoro Sivaji  rzucił już naukę - powinien przynajmniej trzymać się porządnej roboty, ożenić i ustatkować. Zadanie przekonania Ranojiego spadło na Satyanarayanę, a w rozmowie z ojcem argumentował on, iż rodzina nie powinna stać Sivajiemu na drodze i że to jego rozwój jest ważny. Praktyczny Ranoji martwił się jednak także o potencjalny spadek  dochodów rodziny, bo dotąd Sivaji przesyłał większość swej miesięcznej pensji do domu.  'Powiedziałem ojcu, że jakoś damy rady. Zamiast trzech posiłków dziennie, zadowolimy się dwoma” wspomina Satyanarayana.

Jednym z gościnnych wykładowców w instytucie był ceniony reżyser Kailasam Balachander, człowiek, którego jedna decyzja zmieniła życie Sivajego na zawsze. Balachander przybył na wykłady w instytucie spowity opinią twórcy, odnoszącego też i sukcesy kasowe, więc na jego zajęciach był zawsze tłum studentów spijających każde słowo  z jego ust.  Wykłady zrobiły też wielkie wrażenie na Sivajim, który chciał osobiście poznać tego wielkiego człowieka.  Jego pobyt w instytucie dobiegał końca i chciał wykorzystać taką okazję. „Dwa lata w instytucie dały mi podbudowę.' mówi  Sivaji. 'Teraz mogłem powiedzieć ludziom: mam taki i taki talent, proszę popatrzcie i  dajcie mi szansę. Zajęcia w instytucie były jak wizytówka, którą mogłem się posłużyć - dlatego tam się zapisałem”.  
Zapytany o odkrycie aktora, który stał się potem supergwiazdą Balachander śmieje się: „To stara historia. Był studentem instytutu. Chciał mnie poznać  i zdradził to pragnienie podczas jednego z wykładów. Wykładowca znał mnie i powiedział mi, iż pewien chłopak, Sivaji Rao, chciałby mnie zobaczyć choć przez chwilę. Co ty na to?” Poszedłem więc na praktyczny egzamin i spotkałem go. Ujął mnie jego delikatny wygląd, niesamowite oczy,  ładnie wyrzeźbiona twarz. To były atuty. I oczywiście kolor jego skóry. Ciemna skóra, która moim zdaniem była atutem, bo wyróżniała go  od innych. Inni mieli jasną skórę itp., im było łatwiej dostać się do filmu. Pomyślałem:  czemu nie miałbym wziąć tego chłopaka, dać mu dobrej roli i zobaczyć, co mogę z niego ’wyciągnąć’?
Balachander czytał właśnie scenariusz filmu zatytułowanego Apoorva Raagangal (Rare Melodies), mówi Satyanarayana. I pomyślał, czemu nie miałby Sivajiemu dać roli w nim? Powiedział mu "To niewielka, ale interesująca rola. Musisz ją wziąć. Tak zdecydowałem. Ale musisz się nauczyć tamilskiego.” Sivaji natychmiast się zgodził i dotknął jego stóp.  W pośpiechu wrócił do Bengaluru i powiedział bratu i Rajowi Badharowi, że los się do niego uśmiechnął. Los w postaci K Balachandera. Pod warunkiem, że nauczy się tamilskiego.  Rozmowy z Badharem - rodowitym Tamilem - prowadzone wcześniej głównie w języku kannada, odtąd zaczęły odbywać się tylko po tamilsku. . 'Bardzo szybko nauczył się języka, w 20 dni', opowiada Badhar.
Ale trzeba było jeszcze załatwić kwestię jego imienia. W południowoindyjskim kinie mógł być tylko jeden 'Sivaji', i był nim  Sivaji Ganesan. K Balachander nie szukał długo scenicznego imienia dla Sivajiego Rao: wybrał imię postaci ze swego filmu  Major Chandrakanth. A V M Rajan grał  tam postać Rajinikantha i  Balachander ‘ochrzcił’ Sivajiego Rao właśnie tym imieniem. I tak narodził się  Rajinikanth, wkrótce bardzo rozpoznawalne imię, oznaczające dosłownie ‘kolor nocy’ (co miało być aluzją do koloru skóry Sivajiego Rao).  Nawet jak na rolę bohatera negatywnego dokonany przez  Balachandera wybór był bardzo odważny. 'W owym czasie żaden inny reżyser nie wybrałby chłopka o bardzo ciemnej karnacji do żadnego rodzaju roli' - wspomina.' Nawet do malutkiej rólki nie chciano ‘czarnucha’. Ale ja też mam dość ciemną karnację. A mój ojciec jeszcze ciemniejszą. Pomyślałem więc: czemu nie wprowadzić takiego chłopaka do filmu? Zwłaszcza jako głównego bohatera negatywnego?? I to się sprawdziło. Świetnie się sprawdziło.'
To była pełna kolorów noc holi. To wtedy  Balachander zrobił z Sivajiego Rao Rajinikantha. I aktor i reżyser świetnie to do dziś pamiętają.  Co roku, w noc holi  Balachander z rozrzewnieniem myśli o swym słynnym odkryciu. Przez 8 lat po swym debiucie, Rajinikanth starał się spotkać lub przynajmniej porozmawiać ze swym mentorem właśnie w czasie holi.  Z czasem się to urwało, bo stawał się coraz bardziej znany i zajęty.. Dziś aktor wspomina to ze skruchą i mówi, iż nigdy nie zapomniał tamtego magicznego dnia.


poniedziałek, 21 stycznia 2013

I znów czekam....:)

...czyli kolejna porcja wyczekiwanych filmów:) Pisałam ostatnio, iż coraz częściej do indyjskich filmów zachęcają mnie nie tyle aktorzy, co nazwisko reżysera i ta lista dobrze to obrazuje:)

Częsta w Indiach praktyka robienia dwóch (czy nawet trzech) równoległych wersji językowych sprowadza się zwykle tylko do drobnych roszad obsadowych w owych wersjach. Bejoy Nambiar udowadnia, iż można  inaczej, bowiem trailery hindi i tamilski Davida zapowiadają jednak znaczące różnice i w kwestii ilości wątków czy samego potraktowania fabuły. Znaczy można je chyba będzie potraktować jako dwie 'wariacje' na ten sam 'wyjściowy' temat:) I pewnie obejrzę obie, bo fabularnie bardziej podoba mi się zwiastun hindi, ale obsada ciekawsza jest w wersji tamilskiej:)


Wygląda, iż Mani Ratnam dał sobie (przynajmniej na razie) spokój z 'panindyjskimi zakusami' i postanowił wrócić stricte do tamilskich korzeni. I bardzo mnie to cieszy.  Wprawdzie trailer Kadal mnie aż nie powalił (a dwójka młodych debiutantów nie ma uroku swych rodziców), ale liczę, że będzie to jednak lepsze niż ostatnie produkcje Maniego:) I na aktorski popis Arjuna (bo wydaje mi się tu najmocniejszym punktem).

A to jest właśnie modelowy przykład zaufania do reżysera:) Bo sam w sobie  trailer Kedi Billa Kiladi Ranga by mnie pewnie specjalnie nie przyciągnął, ale jeśli jest to film Pandiraja (tego od Pasangi) to trochę zmienia postać rzeczy:D No i lubię, jak Bindu Madhavi gra w kinie tamilskim:) 
 
 
I kolejny przykład wiary w reżysera):) (plus dodatkowo i w producenta:D) Bo to Radha Mohan i Prakash Raj są dla mnie większymi 'magnesami' w przypadku Gouravam niż debiutujący kolejny członek Megarodziny (który wygląda poziomem talentu nie odstaje specjalnie od innych telugowych gwiazdorskich dzieci:P No ale przynajmniej debiut wybrał sensowniejszy niż większość tamtych..) 
 

D for Dopidi, czyli debiut w rodzimej kinematografii  znanej dotąd z kina hindi (99, Shor) dwójki Telugów, przyciągnął mnie i tymi nazwiskami, ale i samym - wyglądającym na odjechaną komedię - fabularnym pomysłem:) No i rozbroili mnie kompletnie konceptem na pre-trailer pt' ukradli nam trailer':D
 
Po marackim Harichandrani Factory pora na kolejny film o jednym z 'ojców indyjskiego kina':) Tym razem o pionierze z Kerali, J.C.Danielu, którego perypetie z kręceniem pierwszego filmu mallu brzmią wstępnie baaardzo przeciekawie:) Kamal jako reżyser bywa bardzo nierówny, ale mam nadzieję, iż Celluloid będzie się zaliczał do jego lepszych filmów, a Prithviraj podtrzyma niezły ostatnio aktorski 'ciąg' w kinie molly:)
 
To bardzo ciekawy casus, bo na początku zainteresowałam się tym filmem ze względu na kolejną - po Nayakanie i City of God - współpracę Indrajitha z Pellisserym, potem odkryłam, iż będzie to keralski  debiut Swati Reddy, a dopiero całkiem niedawno zafascynowałam się facetem, który zasadniczo gra tu główną rolę, czyli Fahaadem Fasilem. Znaczy 'od rzemyczka do koniczka', teraz mam już masę powodów, żeby czekać na Amen:D A promo budzi uśmiech na moich ustach:)
 

Hmmm ... szczerze mówiąc nie za bardzo wiem na razie o czym będzie Left right left, ale - poza widokiem Indrajitha w mundurze:P - bardzo spodobał mi się pomysł na pierwszy zwiastun: oryginalny i bardzo pasujący do tytułu filmu:) A jako iż poprzedni film tegoż reżysera był całkiem niezły  no to czekam:)


środa, 16 stycznia 2013

Filmowy przegląd 2012 roku - kino malajalam

Na zakończenie samo południe Indii, czyli kino z Kerali. Oczekiwania miałam bardzo duże, a co dostałam? Well... no różnie było:P
Karmayogi 
Od pierwszych zapowiedzi, iż Keralczycy zabierają się za adaptację Hamleta nie mogłam się doczekać ostatecznego efektu. Scenariusz pisany przez człowieka od fantastycznego Kaliyattam, perspektywy przeniesienia kolejnej szekspirowskiej fabuły w keralskie, nasycone lokalnymi tradycjami realia, Indrajith w głównej roli... wszystko zdawało się zwiastować naprawdę interesujący film. Niestety w trakcie seansu mój entuzjazm powoli pryskał... Tym razem nie 'kupiłam' większości pomysłów na zmiany względem oryginału, bo i nie uważam, żeby posłużyły one postaciom (rozczarowujące było zwłaszcza 'obcięcie' roli Ofelii, ale i Hamletowi - jakkolwiek nigdy nie był to mój szczególnie ulubiony szekspirowski bohater - pewne zmiany się nie przysłużyły). Szkoda, bo to była naprawdę świetna obsada do tej sztuki:/


Thappana
Myślę, iż plakat obok najlepiej oddaje, na co się w przypadku tego filmu skusiłam:P  Liczyłam na miłą, bezpretensjonalną rozrywkę i to dostałam:) Najbardziej mnie urzekł pogodny dystans twórców w traktowaniu tej opowieści - nawet 'wyświechtane' komercyjne elementy (jak choćby 'hirołsowskie' w stylu walki) były ujęte w ten sposób, choć najbardziej widoczne to było w ogólnej 'filozofii życia' bohatera i nie dziwię się, iż w końcu urzekło to także (i wywołało tak upragniony uśmiech na jej twarzy) i bohaterkę - dziewczynę 'po przejściach' (poznają się wychodząc z więzienia i ona trafiła tam za morderstwo). Bo można zachwycać się czyimś wyglądem, różnymi niesłychanymi umiejętnościami itp, ale czy tak naprawdę nie najważniejsze jest, że ktoś  po prostu jest przy nas, wiemy, że możemy na nim polegać i jeszcze potrafi sprawić, by dotychczasowe problemy wydawały się mniejsze czy wcale nie tak ważne? A taki właśnie jest Mamutowy bohater w tym, może niezbyt odkrywczym, ale bardzo sympatycznym i ciepłym w sumie filmie:)

Spirit
Pamiętam skandal wokół plakatów do tego filmu. Bo jak to, że taki gwiazdor (czytaj wzór) 'obnosi się' z używkami?:P  Tymczasem owe plakaty bardzo dobrze oddają istotę filmu Ranjitha (swoją drogą dopiero przy okazji Spirita dowiedziałam się, iż Kerala przoduje nie tylko w zakresie edukacji - znaczy literacy - czy bogactwa tradycji teatralnych, ale także w zakresie spożycia alkoholu:O). Niemniej niestety 'słuszna wymowa' niespecjalnie przekłada się to na moją ocenę samego filmu jako takiego. Znaczy owszem, doceniam fakt, iż ta historia prowadzącego kontrowersyjny talk-show alkoholika (dobra rola Mohanlala) porusza ważny problem społeczny, ale niestety jak dla mnie film jest głównie nudny i tyle:P.

22 female Kottayam
Wiedziałam, że nowy film Ashigue'a Abu ma być poświęcony kwestii wykorzystywania kobiet, więc niby przygotowałam się, iż nie będzie tak lekko i miło jak przy Salt&Pepper, niemniej pod koniec pierwszej połowy owej historii tytułowej 22-latki z Kottayam stwierdziłam, że ja tego chyba nie wytrzymam.  Niewinnie (trochę nawet sielankowo) rozpoczęta opowieść zmieniała się bowiem w prawdziwy koszmar i nie chodziło tyle o epatowanie wprost brutalnymi scenami, co oddziaływanie na psychikę (emocje i wyobraźnię) widza. W drugiej połowie filmu nastąpiła jednak pewna zmiana (unaoczniająca mi przy okazji jak to elegancko musiałam 'wyprzeć' z czytanych wszak kiedyś recenzji wzmianki o inspiracjach pewnym filmem bolly:P), która to niby oszczędziła mi dalszych aż takich nerwów, jednak obniżyła trochę moją końcową ocenę całego filmu. Niekoniecznie tak wyobrażałam sobie bowiem ciąg dalszy (choć nie wiem też do końca jak:P). W każdym razie Rima Kallingal nie zagrała chyba dotąd lepszej roli, Pratapowy bohater ze swym uśmieszkiem może się śnić w koszmarach, a Fahaad Fasil (który wzbudził w trakcie filmu całe spektrum moich emocji wobec swojego bohatera) jest moim nowym odkryciem.

Arike
Coraz częściej zachętą do obejrzenia filmu z Indii staje się dla mnie nazwisko reżysera. Tak było właśnie w tym przypadku. Zaważyła nie obsada,  niekoniecznie temat (romantyczny film o relacjach), ani nawet proma, ale po prostu 'marka' i zaufanie do Shyamaprasada. No i niestety nastąpił zawód. I nie chodzi o to, że Arike to zły film, ale po prostu.. nijaki? Gdyby mi coś przerwało seans w połowie, czy nawet pod koniec, niespecjalnie by mi chyba zależało, żeby wiedzieć, jak to się skończyło (kto z kim był itp)  Ciekawe na ile to kwestia samego materiału wyjściowego (bengalskiej powieści, a jakże:D), a na ile dokonanej adaptacji? Jeśli chodzi natomiast o aktorów to najlepiej wypadła chyba Mamta, natomiast  Dileep moim zdaniem lepiej się chyba sprawdza w bardziej wyrazistych rolach (i nie mam na myśli żadnych hirołow, ale coś takiego jak np jego poprzednia rola u Shyamaprasada).

Ustad Hotel
Wszyscy, którzy dostali solidnego ślinotoku w tracie oglądania Salt&Pepper, zabierając się do tego filmu powinni przygotować się na jeszcze większy:P Główny bohater bowiem (w końcu jakieś gwiazdorskie dziecię z sensem - Dulquer naprawdę dobrze rokuje), wbrew woli marzącego o stworzeniu rodzinnego, hotelarskiego biznesu ojca (choć, jak się okaże potem, jednak nie bez wpływu genów^^), chce zostać szefem kuchni, a nawet, gdy mu się dość w tych planach poplącze, gotowanie będzie mu nadal stale towarzyszyć:) Najkrócej mówiąc to jest po prostu film o życiu i o jedzeniu. O tym, że ważne jest nie tylko potrafić dobrze gotować, ale i wiedzieć, po co (i dla kogo) się to robi. Że los losem (i nieraz potrafi 'popchnąć' nas na zupełnie inną - niekoniecznie gorszą - drogę), ale - vide historia  z babcią bohatera - nie musi przesądzać o wszystkim:P Bo jednak życie, jego smak, zależy też od nas. Ustad Hotel to świetnie napisane (aż miałam ochotę powypisywać sobie niektóre dialogi), ciepłe, klimatyczne kino, któremu warto dać się urzec:) (podobnie jak kubkowi dobrej suleimani).  A poza tym świetne pożegnanie Thilakana (nie mógł sobie chyba wymarzyć lepszego).

 Akasathinte Niram
Trudno ten film opisać, bowiem nie jest to tradycyjne (czytaj: oparte na fabule - i jej rozwoju) kino, a raczej - bardzo azjatycka w stylu - rzecz do 'zanurzenia się w niej' i kontemplacji:) Tylko kilka, nienazwanych nawet, postaci na pewnej niewielkiej wyspie  i dialogi, które można zliczyć na palcach - czyli w zasadzie film długich, milczących (nie licząc muzyki w tle) ujęć:)  Życie jakiego na codzień, żyjąc w coraz większym pośpiechu i otoczeni coraz większą ilością 'gadżetów', nie doświadczamy i którym pewnie bylibyśmy na początku równie sfrustrowani jak 'uwięziony' na wyspie, grany przez Indrajitha,  złodziejaszek. A jednak niepostrzeżenie potrafi to urzec, wyciszamy się i poddajemy tej magii. Nie wiem, czy po seansie chciałabym od razu aż zaszyć się na takiej wyspie, ale strasznie żałowałam, że jest środek zimy  i trudno choćby iść sobie posiedzieć dłuższy czas nad rzeką, ot tak po prostu: wpatrując się w płynącą wodę, otaczającą ją zieleń i słuchając śpiewu ptaków:) I bardzo chciałabym zobaczyć i przeżyć ten film w kinie (może na jakimś festiwalowym pokazie? Ze spotkaniem z twórcami?:P Mam już gotowe pytania do Dr.Biju^^) 

Diamond Necklace
Tego filmu pierwotnie na mojej liście nie było. Dodałam go w związku z moim świeżo obudzonym zainteresowaniem Fahaadem oraz obecnością  tego tytułu w gronie najlepszych filmów roku w podsumowaniu Rediffa. Dobrze zrobiłam:) Podoba mi się ta fala kina molly 'o młodych i z młodymi'. Nie są bynajmniej idealni (i dobrze:D), ale za to tacy...prawdziwi? Robią kariery, ale nie zawsze idzie za tym taka ogólniejsza dojrzałość (emocjonalna czy społeczna). 'Zaplątują się' więc i niekoniecznie potrafią z tego potem 'wyjść'. Często 'dorastają' dopiero powoli na naszych oczach. A Fahaad jest bardzo dobry w takich niejednoznacznych rolach. No i ujęła mnie sympatia jego bohatera do kina tamilskiego:D




Obejrzane wcześniej:   Ee Adutha Kalathu, Mayamohini, Cobra, Grandmaster
Czekam na dvd:   Manjadikuru, Molly aunty rocks!, Ayalum Njanum Thammil, Da Thadiya

niedziela, 6 stycznia 2013

Krzysztof Renik: 'Kathakali' & 'Śladem Bharaty'

Pomiędzy oglądaniem świeżych indyjskich produkcji udało mi się przeczytać poświęcone południowoindyjskim formom obrzędowo-teatralnym książki Krzysztofa Renika. Dopiero ostatnio je odkryłam i w sumie dobrze się składa, bo przy oglądaniu filmów, zwłaszcza mallu, coraz bardziej odczuwam potrzebę doczytania czegoś o tej czy tamtej tradycji teatralnej, a jednak po polsku to trochę łatwiej:)

Zaczęłam od wydanej wcześniej pracy z kathakali w tytule, która jednak podaje wiedzę nie tylko stricte o tym, szczególnie popularnym dziś, rodzaju sztuki. Zanim, opierający się w dużej mierze na  wynikach własnych badań terenowych, Renik dojdzie bowiem do opisu samego kathakali jako takiego (sposobu kształcenia aktorów, struktury przedstawień, obowiązujących w nim konwencji, sposobów charakteryzacji aktorów, opisu granego repertuaru itp) wyjaśnia np. dlaczego to właśnie w Kerali zachowało się takie bogactwo tradycji teatralnych, a także przybliża starsze formy (od tradycyjnego, świątynnego teatru sanskryckiego jakim jest kudijattam, przez parateatralne formy typu tejjam, mudijettu czy krysznanattam, na starożytnej sztuce walki kalaripajattu kończąc) z których to rzec można 'wyrosło' kathakali (sztuka stosunkowo młoda, bo powstała 'zaledwie' jakieś 400 lat temu). Dawkę rzetelnej i fascynującej jak widać nie tylko ludzi teatru (do których zdaje się być ta pozycja najbardziej kierowana) wiedzy wzbogacają niewątpliwie kolorowe fotografie, dzięki  którym łatwiej przyswoić sobie typy charakteryzacji bohaterów przedstawień (nie wykluczam, że powtórzę sobie parę filmów, żeby spróbować teraz rozpoznać, w jakiej charakteryzacji występują tam grające artystów kathakali postacie;D)
 
Opublikowana kilka lat później publikacja 'Śladem Bharaty' [czyli legendarnego autora Natjaśastry - słynnego staroindyjskiego traktatu o teatrze] ma już ewidentnie charakter bardziej przekrojowy przedstawiając aż dziewięć różnych tradycji widowiskowych (bhuta, tejjam, mudijettu, padajani, bhagawata mela nataka, kudijattam, krysznanattam, kathakali i jakszagana), pochodzących nie tylko z Kerali (choć głownie), ale i  z Karnataki czy Tamilnadu. Wprowadzając (i uzasadniając) podział na: formy stricte obrzędowe (szamańskie), te kontynuujące zasady klasycznego świątynnego teatru sanskryckiego oraz formy pozaświątynne, autor opisuje pokrótce specyfikę każdej z nich. Ciekawym uzupełnieniem są interesujące wywiady przeprowadzone przez autora z artystami uprawiającymi dany rodzaj sztuki. A potencjalnie pogubieni w używanych  w książce imionach indyjskich bogów oraz innych bohaterów przedstawień znajdą na końcu ich minisłownik:)
 
Dla osób zainteresowanych kulturą Indii to niewątpliwie porcja konkretnej, rzetelnej wiedzy, warto zatem mieć obie pozycje na półce:)