Gdy dotarły do mnie pierwsze wieści o tym projekcie, mimo całej sympatii do reżysera (Srijit Mukherji) i odtwórcy głównej roli (Prosenjit), nie bardzo byłam zainteresowana. Wiem już, czym 'pachnie' indyjskie kino 'mistyczno-dewocyjne' (że nie jest to lekka rzecz znaczy, zwłaszcza dla cudzoziemca), widziałam też klasyczną wersję biografii Anthony'ego Firingee, Portugalczyka, który stał się ikoną Bengalu (czegóż nie robi się dla zobaczenia Nationalowej roli Uttama Kumara:P) i stwierdziłam, że wystarczy, nie chcę kolejnych 'wariacji'. Ale gdy pojawił się trailer filmu zmieniłam zdanie:) Okazało się bowiem, że nie będzie to kolejna 'tradycyjna' biografia, ale Srijit ma inny, ciekawy pomysł na film. Że historia dziewiętnastowiecznego barda będzie kontrapunktem do toczącej się we współczesności opowieści i obie będą połączone prawdopodobnie (zwiastun był bez napisów) wątkiem reinkarnacji, czyli kolejnego wcielenia. I spodobał mi się ten pomysł. Bo niesie szansę na hołd dla przeszłości, nie stając się jednocześnie mało przystępnym dla 'przeciętnego' współczesnego (i na dodatek nie-bengalskiego) odbiorcy. Najmniej ciekawy jest chyba sam fabularny pretekst do całej historii: otóż pewien kalkucki Gużaratczyk zakochuje się w rodowitej Bengalce. Ma pecha, bo trafił na językową purystkę, która nie może znieść jego kaleczonej wymowy. Maya stawia więc warunek, że da mu szansę, jeśli napisze dla niej piosenkę (chłopak jest początkującym muzykiem) i zaśpiewa ją bezbłędnym bengalskim. Kilka lat później Rohit jest już na studiach w Portugalii, ale nadal nie może zapomnieć o dziewczynie. Wpada na pomysł, by napisać swoją pracę dyplomową o Anthonym Firingee i przyjeżdża na badania naukowe do Kalkuty. Co z tego wyniknie? Tak, ponowne spotkanie z Mayą też, ale znacznie ciekawsze (bo mnie ten wątek romansowy w ogóle niespecjalnie interesował) będzie poznanie kogoś jeszcze.. Pewnego tajemniczego bibliotekarza.
Jak napisałam, sama historia miłosna była dla mnie najmniej ciekawym (bo najbardziej sztampowym elementem opowieści). Poza pretekstem do dalszego rozwoju fabuły ma jednak ona jeden cenny walor: daje widzowi szansę zastanowić się nad tym, co oznacza dziś tożsamość narodowa (w sensie kulturowym) i czy w ogóle w obecnych czasach, w dobie narastającej globalizacji jest jeszcze na nią miejsce. Na ile to ważne, że jest się Bengalczykiem, Gużaratczykiem, Tamilem, Telugiem (czy Polakiem) itp i gdzie leżą granice 'słusznej dumy narodowej'. Czy wreszcie przynależność do danego narodu (w tym 'prawo' do korzystania z jego spuścizny, zwyczajów itp) jest definiowana tylko miejscem czyjegoś urodzenia? (to pytanie stawia część dziewiętnastowieczna, w której widzimy jak niejednokrotnie Firingee - co notabene oznacza 'obcy' - musi stawiać czoła zarzutom, że - jako Portugalczyk i chrześcijanin - nie ma prawa do pewnych stricte bengalskich czy hinduistycznych rzeczy. Że to nie 'jego' tradycje. I w cudownej muzycznej odpowiedzi twierdzi, że Chrystus i Krishna to w zasadzie to samo:)).
'Jaatishwar' to taki film, po którym wielu Bengalczyków mogło zapewne wyjść z kina z dumą, że są częścią narodu z taką spuścizną kulturalną (a mnie się zrobiło szkoda, że nie ma takiego polskiego filmu.. znaczy chyba nie ma?) To poczucie skojarzyło mi się zresztą trochę z telugowymi filmami - też Vishwanthowymi, ale przede wszystkim Adityą 369 (gdzie to, pod pretekstem podróży w czasie, twórcy oddają właśnie hołd najpiękniejszemu, 'złotemu' okresowi kultury telugu). I gros zasług za taki klimat i wydźwięk należy się chyba autorowi fantastycznej, przesłusznie nagrodzonej Nationalem, muzyki - Kabirowi Sumanowi. A są to nie tylko tradycyjne pieśni (kabigaany - które notabene były tworzone 'na gorąco' w trakcie 'pojedynków śpiewaczych') - choć te podobały mi się chyba najbardziej, bo Kabir potrafił to świetnie połączyć także z bardziej współczesnymi brzmieniami. Wiele osób uważa, że bollywoody to z definicji musicale (skoro tam tyle śpiewają i tańczą:P), ale tak naprawdę prawdziwie muzycznych filmów indyjskich widziałam nie tak wiele. To jest jeden z nich. A to przesycenie muzyką nie znaczy, że nie ma nic poza tym do zaoferowania widzowi. Mnie naprawdę urzekł.
Jak napisałam, sama historia miłosna była dla mnie najmniej ciekawym (bo najbardziej sztampowym elementem opowieści). Poza pretekstem do dalszego rozwoju fabuły ma jednak ona jeden cenny walor: daje widzowi szansę zastanowić się nad tym, co oznacza dziś tożsamość narodowa (w sensie kulturowym) i czy w ogóle w obecnych czasach, w dobie narastającej globalizacji jest jeszcze na nią miejsce. Na ile to ważne, że jest się Bengalczykiem, Gużaratczykiem, Tamilem, Telugiem (czy Polakiem) itp i gdzie leżą granice 'słusznej dumy narodowej'. Czy wreszcie przynależność do danego narodu (w tym 'prawo' do korzystania z jego spuścizny, zwyczajów itp) jest definiowana tylko miejscem czyjegoś urodzenia? (to pytanie stawia część dziewiętnastowieczna, w której widzimy jak niejednokrotnie Firingee - co notabene oznacza 'obcy' - musi stawiać czoła zarzutom, że - jako Portugalczyk i chrześcijanin - nie ma prawa do pewnych stricte bengalskich czy hinduistycznych rzeczy. Że to nie 'jego' tradycje. I w cudownej muzycznej odpowiedzi twierdzi, że Chrystus i Krishna to w zasadzie to samo:)).