Nigdy nie byłam fanką tego gatunku muzyki, ale rapowe (albo nazwijmy to szerzej rapowo-hiphopowe) kawałki z kina tamilskiego po prostu wymiatają i tyle:P (i ogólnie ten język zdaje się stworzony do rapowania). Parę przykładów:
Jeden z chyba pierwszych filmowych rapów - Kadhalan i szalejący Prabhu Deva:
Ale prawdziwy wysyp nastąpił ciut później:)
Słynny tamilski raper Yogi B 'produkował' się w Polladhavan:
Z kolei w Kattradhu Kalavu mamy srilankijskiego rapera Dinesha:
Numer z Ajithowego Aegana:
Jogi B z Dhanushowego Aadukalam:
Ostatnio namiętnie przez mnie słuchany numer z Aadhi Bhagavan (wersja wizji nie spoilerująca^^):
I równie świetny kawałek z Ethir Neechal (tu udziela się pendżabski raper Honey Singh):
Najpowszechniejszy chyba filmowy schemat 'miłosny' (kojarzący się przede wszystkim z bolly, ale przecież popularny i w innych indyjskich kinematografiach) wygląda tak: jest on i ona, spotykają się i zakochują od pierwszego wejrzenia (albo najpierw nie lubią, ale ostatecznie i tak się zakochują^^), potem pokonują (mozolnie, ale z sukcesem) różne przeszkody na drodze do swego związku, a potem, well... potem zwykle mamy 'the end':P Znaczy mainstreamowe kino indyjskie (choć czy tylko ono?) lubi celebrować przede wszystkim miłość romantyczną (i przedślubną). A ja się nieraz zastanawiam, czy oni aby będą mieli ze sobą o czym rozmawiać po ślubie:P Na szczęście są też filmy, które ujmują sprawę trochę inaczej (dojrzalej?), pokazując miłość jako nie tylko romantyczne porywy serca, ale także sztukę wyboru życiowego partnera (powiedzmy że tak jak w HDDCS - pomijam tu jakość samego filmu znaczy:P)
Tytułowy bohater filmu Appunni(znów cholernie podobny do Gopiego Nedumudi Venu) od dzieciństwa kocha się w Ammakutty (Menaka). Ona go lubi i pewnie nawet wyszłaby za niego za mąż, ale.. w międzyczasie na jej drodze staje ktoś zupełnie odmienny od prostego, zwyczajnego Appunniego: bogaty, nowoczesny i elokwentny (nauczyciel:P) Menon Mash. Romantyczny ideał po prostu. Trudno się dziwić, iż Ammakutty ulega jego urokowi, a i jej ojciec zdecydowanie woli takiego zięcia. Appunniemu pozostaje tylko z godnością znieść nową sytuację... Appunni to prosta, kameralna i ciepła opowieść o ludziach, za jakie kocham kino keralskie:) A jak zwykle Mohanlal wzbudza u mnie automatyczną sympatię do granych przez siebie postaci (nawet jeśli są np. egoistycznymi opijusami:P), tak tym razem prawie od początku mnie irytował. Nie dlatego, żeby zachowywał się nie tak - po prostu nie mogłam patrzeć jak 'przez niego' cierpi bohater Nedumudiego. Bo to on był tu dla mnie najważniejszy (co było zresztą bardzo miłą odmianą - zwykle widywałam go 'przy Mohanlalu'). Na szczęście przy zakończeniu mogłam odetchnąć z ulgą:)
Bohater kolejnego, także keralskiego filmu, Thiruthalvadhi to zupełnie inny typ. Żadna tam miłość z dzieciństwa, czy w ogóle sentymenty. Gdy przyjaciele starają się go namówić do małżeństwa odpowiada, że proszę bardzo, jeśli tylko znajdą mu kandydatkę, która spełni całą listę jego wymogów (wykształcona i znająca angielski, nowoczesna, ale umiejąca gotować - i to potrawy z różnych stron świata, śpiewać muzykę karnatyczną i jeszcze kilka innych rzeczy:D) Nietrudno chyba zgadnąć, iż znalezienie kobiety spełniającej owe wszystkie kryteria graniczyć będzie z cudem, zatem w końcu przyjaciel decyduje się na pewne oszustwo. Tylko, że jak wiadomo, kłamstwo zwykle miewa krótkie nogi, Wypływającego z filmu morału chyba nietrudno się domyślić: niekoniecznie przy wyborze tej osoby na całe życie warto kierować się ściśle naszą ułożoną w głowie listą wymagań. Podane to jest jednak lekko i z humorem, a przy tym rzadka to chyba okazja zobaczenia Siddigue'a (kojarzonego przez mnie przede wszystkim z rolami negatywnymi, a ogólniej z drugim planem) w głównej, pozytywnej i prawie amanckiej - bo z domieszka komediową - roli:)
Najcięższy kaliber zostawiłam na koniec:P W tamilskim Sindhu Bhairavi Sivakumar (przypominam: ojciec Suryi i Karthiego) gra JKB, uznanego pieśniarza karnatycznego, który ma jednak poczucie, że czegoś mu w życiu brakuje. Cóż, że ma oddaną mu żonę, skoro - mimo starań - nie rozumie go ona jako artysty, nie jest w stanie być mu partnerką w dyskusjach, a na dodatek nie może mieć dzieci... Gdy podczas jednego z koncertów z krytyką repertuaru mistrza występuje miejscowa nauczycielka (Suhasini), JKB najpierw jest urażony, ale szybko dostrzega, że to właśnie ktoś, kto kocha i rozumie muzykę jak on, przy kim może się rozwijać jako artysta. Ich relacja szybko wykracza jednak poza samą płaszczyznę intelektualną....i rozpoczynają się problemy, w efekcie których facet (jakże wygodnie) przyjmuje postawę 'ucieczkową', a zasadnicza 'debata' rozgrywa się między obiema paniami. Niestety ostateczne rozstrzygnięcie spowodowało u mnie głównie niedowierzający wytrzeszcz oczu. Nie tego się spodziewałam po Balaćanderze (jak nie jestem specjalną fanką jego kina, które ogólnie wydaje mi się zbyt 'przyciężkie', tak cenię jego niebanalne, śmiałe postaci kobiece, ale nie o taką 'niebanalność' mi chodziło:/) No ale zawsze pozostaje świetna, karnatyczna ścieżka dźwiękowa - największa moim zdaniem zaletafilmu.
Bo jako całość dużo przyjemniej wspominam choćby oglądany ciut wcześniej inny film Sivakumara, Aatukkara Alamelu (link do YT).Fabularnie dość sztampowy (zadziorna wiejska dziewczyna i syn miejscowego bogacza zakochują się w sobie, wbrew woli jego ojca pobierają, po czym w ich małżeństwie zaczyna 'mieszać' ktoś trzeci - chętny do przejęcia majątku), ale dzięki ikrze bohaterki (która nawet będąc 'prawomyślną żoną' - co to zawsze męża kocha i mu wybaczy - potrafi, gdy trzeba, bronić swego [cudna scena sądowa!]), no i boskiemu koziołkowi Ramu (który wędruje do mego pocztu cudownych zwierząt:)) pozostawia naprawdę sympatyczne wrażenia:)
Czyli ciąg dalszy nadrabiania przeze mnie listy filmów wszech czasów (a przy okazji i listy nationalowych filmów:D) I nadal kino kannada. Bo mało je znam, a ma naprawdę ciekawy nurt parallel.
Samskara to właśnie pionier tegoż nurtu w kinie kannada. Pierwszy film z Karnataki nagrodzony Nationalem dla najlepszego filmu. Co ciekawe (bardzo lubię takie odkrycia, a dumnie stwierdzę, że w zasadzie na sam widok nazwiska stwierdziłam, że to telugowe być musi:D) wyreżyserowany i wyprodukowany przez Teluga - Pattabhiego Ramę Reddy'ego (uhonorowanego zresztą pod koniec życia nagrodą.. Puttany Kanagala - fascynujące, ze jeszcze parę dni temu nic by mi to nazwisko nie powiedziało, a teraz nie musiałam sprawdzać, kto zacz:D). Główną rolę żeńską w filmie, pochodzącej z niskiej kasty prostytutki, zagrała zaś żona Pattabhiego:) Za scenariuszem stoi natomiast po pierwsze powieść znanego pisarza kannada, Ananthamurthy'ego, a po drugie nazwisko jednego z najbardziej znanych twórców kina paralell z Karnataki, Girisha Karnada. Który zagrał zresztą w Samskarze także i główną rolę: najbardziej szanowanego w okolicy bramina, którego poukładane, oddane dążeniom do mokshy (wyzwolenia) życie zakłóci problem z pogrzebem innego bramina. Zupełnie innego. 'Heretyka', który świadomie odrzucił wszelkie bramińskie zasady i łamał wszelkie świętości. Co teraz zrobić z ciałem takiego człowieka? Teoretycznie może pochować go tylko inny bramin (i powinno to odbyć się jak najszybciej), ale czy nie będzie to aktem 'skażenia' owegoż bramina przez sam kontakt z kimś tak przez swe życie 'nieczystym'? Trudny dylemat . Święte księgi nie pomagają, żadnego znaku 'od bogów' też nie ma, za to..:P
Film z jednej strony mocno osadzony w indyjskiej, kastowej rzeczywistości (zresztą początkowo miał z tegoż powodu problemy z cenzurą), z drugiej zdaje się być i dość uniwersalny. W każdym razie odnajdywałam w nim i problemy czy pytania znane mi i z 'naszej', chrześcijańskiej rzeczywistości. 'Czy szabat jest dla człowieka, czy człowiek dla szabatu'? Do jakiego momentu tworzenie i przestrzeganie zasad ma sens, a gdzie już niekoniecznie?. A potem udajemy, że ich wszystkich przestrzegamy (albo że żałujemy, że nie:P) Czy nie uczciwsze jest życie w prawdzie, zgodnie z sobą? Tylko ile osób ma na to odwagę, zważywszy na potencjalne konsekwencje społeczne? I tak rodzi się hipokryzja. Mniejsza czy większa ale jednak... Nie dowiemy się, jaką decyzję podejmie ostatecznie bohater, ale możemy pomyśleć nad własną:)
O ile Samskara zrobiła na mnie wrażenie swym przekazem, ale raczej tak 'na chłodno', bardziej 'intelektualnie' o tyle Ghatashaddha (drugi film z Karnataki nagrodzony Nationalem, notabene adaptacja powieści tegoż samego pisarza) naprawdę mnie poruszyła. Czy dlatego, że bohaterką jest tu kobieta? Czy że, podczas gdy bramin z Samskary jest cały czas podmiotem - podejmuje własne (jakkolwiek trudne) decyzje, wdowa z filmu Kasaravaliego (drugie ważne nazwisko kannadyjskiego kina parallel) takiego 'luksusu' nie ma. Ani jako kobieta, a tym bardziej jako wdowa. To inni (mężczyźni) decydują za nią, a ona staje się ofiarą. Najpierw bardzo wczesnego wdowieństwa (wiadomo z czym się to wiąże w konserwatywnej społeczności lat 20), potem innego 'błędu', za sprawą którego zajdzie w ciążę. A przecież to niedopuszczalna 'hańba', zwłaszcza w jej sytuacji. Lokalna społeczność (i to nie tylko 'obcy') reaguje okrutnie. Wielkie wrażenie zrobił na mnie pokazany tu 'bez ogródek' proces 'spędzania ciąży'. Całą sytuację w filmie oglądamy zaś oczami chłopca, który przybył pobierać nauki w szkole prowadzonej przez ojca dziewczyny i który - jako chyba jedyny - zdaje się zachowywać 'po ludzku'. Bo nie rozumie, czemu 'trzeba się odwrócić' i chciałby pomóc. Tyle, że nie jest w stanie, niestety. Jest bezsilny tak jak widz:/
Swoją drogą zastanowiło mnie też pewne podobieństwo 'tytułowe' obu filmów. Oba oznaczają bowiem konkretne rytuały pogrzebowe. Które jakoś więcej mówią tu o wykonujących (czy mających je wykonać) żywych (zresztą, czy nie zwykle tak jest? i to też ciekawa sprawa...). Czy mamy bowiem prawo decydować o czyimś 'zasłużeniu' na pochówek?
I dla takich, ważnych pytań warto sięgnąć po klasyki kina parallel z Karnataki:)
Sięgnęłam po ten film w związku z publikowaną niedawno IBN-ową listą 100 indyjskich filmów wszech czasów. Jeśli ktoś jednak nie czytał/nie pamięta, nie będę spoilerować, co mnie w szczególności w nim zainteresowało:P (bo to, jak się okazało, naprawdę spory spoiler). Myślę bowiem, iż nie tylko ten aspekt filmu jest ciekawy:)
Ranganayaki wychowała się w teatralnej trupie i jest jej gwiazdą. Granie ma 'w genach': jej matka też była aktorką, ale - nieszczęśliwa w swym związku - zmarła na tyle wcześnie, iż Ranganayaki prawie jej nie pamięta. Tym bardziej swojego prawdziwego ojca, i to szefa zespołu tytułuje tym mianem. Urokowi młodej, pełnej charyzmy aktorki ulega pewien bogaty dziedzic rodu. Pewny swego uczucia na tyle, iż wbrew ojcu decyduje się poślubić dziewczynę. Ale niekoniecznie, by nadal oglądać teraz już swoją żonę na scenie. Ona zresztą za bardzo nie protestuje (w końcu kobiety poświęcanie się dla uczucia mają chyba we krwi..) Tylko czasem, gdy przychodzą 'chude dni', wspomina, że mogłaby swą pracą też zasilić domowy budżet. Wkrótce na świat przychodzi zresztą dziecko. Czy jednak scena w końcu nie skusi Rangayaki? I czy w ogóle jest w tym coś złego? Czemu ma wstydliwie ukrywać swą 'przeszłość', nawet nie wspominać o niej, jak chciałby jej mąż? Temat jakże znany w kinie indyjskim, gdzie to nieraz małżeństwo kończyło karierę aktorki. Nie tylko z powodu widzów (którzy mieliby czuć się 'nieswojo' wzdychając do mężatki - tu problemu od tej strony zdaje się w ogóle nie być, zresztą były to czasy, gdy to widzowie chyba nie wiedzieli jeszcze tyle o prywatnym życiu aktorów), ale z powodu podejścia owych mężów właśnie (że wspomnę tylko casus Sunila Dutta i Nargis).'Umocowanej społecznie' hipokryzji znaczy, podpartej męskim instynktem 'jedynego posiadacza'. Ranganayaki wraca na scenę, ale jakim kosztem? Zachowuje jednak, w odróżnieniu od swego męża (oj, jakby się nieraz chciało na niego woka wyciągnąć!:P), klasę i wiele godności. Układa sobie życie na nowo, ale nie 'wymazuje' starego... Gdy po latach przypadkiem spotka ponownie swego męża gorzko spyta: "Pewnie ożeniłeś się ponownie? No tak, w końcu mężczyzn tyczą inne zasady i normy. Ja owszem, też miałam okazję, ale nie mogłam tego zrobić..." Tym bardziej dziwi mnie jej końcowa decyzja. Nie pasuje mi jakoś do całego obrazu tej silnej przecież kobiety (albo może nie tak bym to chciała widzieć po prostu?) W każdym razie losy bohaterki to kolejne smutne potwierdzenie tego, iż kobiecie zwykle bywa jednak w życiu trudniej:/
Na dalszym planie, mniej zasygnalizowany, ale też myślę ciekawy jest wątek relacji "teatr-kino". Powracając do zawodu bohaterka decyduje się na rozpoczęcie kariery w filmie. Niechętnie traktowanym przez większość zespołu (jako pewnego rodzaju pośledniejsze zajęcie, zdradę ideałów?) I wtedy tłumaczy im, że nie chodzi jej o pieniądze na luksusowe życie, ale dzięki tej pracy zarobi choćby na własny teatr dla wędrownego dotąd zespołu: 'Wyobraźcie sobie nasz teatr w każdym mieście'. Czy i dziś wielu aktorów nie zarabia pracą w kinie (czy teraz może bardziej w telewizji) na realizację swych scenicznych marzeń?
Pewnie można znaleźć w Rangayaki i wady:) Bywa miejscami może zbyt przedramatyzowany (choć nie aż tak, jak się tego wcześniej obawiałam:P - po prostu podglądałam głównie fragmenty teatralnych przedstawień, które jak wiadomo odbywały się w tamtejszej określonej konwencji:)), niemniej, jako opowieść o losach (i wyborach) aktorki, uważam go za zdecydowanie ciekawszy niż np Dirty Picture i przystępniejszy w odbiorze niż Bhumikę:) Dość powiedzieć, iż trwający ponad 2,5h obraz cenionego ponoć, a nieznanego mi dotąd reżysera kannada, Puttanny Kanagala(którego za swego filmowego guru uważał np Balaćander - zresztą obaj są słynni ze swego niebanalnego, odważnego portretowania kobiet), nie tylko wcale mi się nie dłużył, ale - co widać chyba i po długości notki - naprawdę mnie 'wciągnął':) I nawet nie miałam poczucia, że jest za dużo piosenek^^ (zdziwiłam się za to czytając potem na Wiki, że było ich 'aż' 5:D). Film w całości (z napisami!) można znaleźć na YT:)
Na hasło Balakrishna fanom południa przed oczami automatycznie wyskakuje chyba obraz nie najmłodszego już, 'pobielonego' pana w dziwnych perukach, którego megahirołsowskie wyczyny przebijają zdecydowanie 'standardy' tego rodzaju kina (jak nie ściga - skutecznie - samolotu to zatrzymuje skinieniem ręki pociąg i takie tam). Postanowiłam jednak pogrzebać głębiej w jego filmografii w poszukiwaniu bardziej 'ludzkiego' oblicza stara. I znalazłam:) Nie, nie zamierzam twierdzić, iż to wielki zmarnowany talent aktorski, ale są filmy, w których naprawdę bardzo fajnie się go ogląda. I wygląda, iż największe zasługi w zakresie takiegoż kina z Balayyą ma znany nam skądinąd (np z takich rzeczy jak niemy Pushpak) Singeetam Srinivasa Rao. To on bowiem wyreżyserował dwa filmy, które były sporymi hitami kasowymi, a jednak nie pokazują go jako owego przegiętego superhiroła.
O Bhairava Dweepam anglojęzyczne źródła piszą jako o 'folk movie'. Hmm.. no chyba że na takiej zasadzie jak o Pathala Bhariavi, moim zdaniem bardziej adekwatne określenie gatunkowe to jednak po prostu kostiumowe kino przygodowe. Takie jak te radzieckie produkcje z lat 80, którymi to w swoim czasie namiętnie karmiła nas nasza tv (a w których były, jak już dzisiaj wiemy, i koprodukcje radziecko-indyjskie, typu Alibaby). Vijay, nieślubny syn władcy, dorasta w ubogiej rodzinie, nieświadomy swego pochodzenia (ojciec odmówił ożenienia się z jego matką, a wtedy ta zrozpaczona prawie się z nim utopiła...) Wyrasta oczywiście na dzielnego młodziana i zakochuje się w pięknej córce ościennego władcy (młodziutka, prześliczna Roja). Jej ojciec zachwycony oczywiście nie jest, ale wkrótce okaże się, że tylko Vijay będzie w stanie uratować Padmę Devi z rąk czarnoksiężnika. Bhairava Dweepam to nic wielkiego, ale choć ta bajeczka trąci już dziś myszką (zresztą takie filmy to do siebie zwykle mają) to ogląda się ją całkiem przyjemnie, a młody, dzielny (ale nie tak jak w filmach typu VV) Balayya jest naprawdę uroczy:) I nawet krasnoludki - których tak się obawiałam po screnach - mi się podobały (zabawne były znaczy:D)
Trzy lata wcześniej Balakrishna nakręcił z Singeetamem rzecz, która zajmuje znacznie ważniejsze miejsce w historii kina telugu. Aditya 369 to bowiem pierwszy w tym kinie film s-f. Z motywem podróży w czasie za pomocą specjalnego wehikułu. Myślicie pewnie: znaczy Powrót do przyszłości? Tak i nie:) Owszem, sam zasadniczy koncept (ekscentrycznego naukowca budującego wehikuł czasu i chłopaka, który odbywa przy jego pomocy podróż w czasie) jest ten sam, ale dalej rozgrywa się to już jednak trochę inaczej:) Przede wszystkim, jak w Powrocie...chodziło głównie o wyprawę w niedaleką przeszłość, by w ten sposób zmienić przyszłość, tu zasadnicza część wyprawy odbywa się w bardzo daleką przeszłość, bo aż do 15 wieku, a jej celem jest nie dokonanie zmiany, ale przede wszystkim pokazanie bogactwa historii i kultury Telugów. Bohater, Krishna Kumar, 'ląduje' bowiem na dworze słynnego, historycznego władcy, Krishnadevy Raji (granego także przez Balayyaę), którego panowanie uważane jest za złotą epokę, zarówno samego imperium, jak i w kwestii rozkwitu literatury telugu. I w filmie widzimy bardziej nawet tę drugą sferę - choć niekoniecznie nieobeznany widz może na wszystko zwrócić uwagę. Mnie samej na wiele niuansów zwróciła uwagę dopiero obszerna analiza z tego bloga (jako ze czytana dopiero po seansie doszłam do wniosku, że trzeba by teraz obejrzeć film jeszcze raz), chociaż smaczek, gdy to Krishna jest świadkiem recytacji przez słynnego poetę Thenaliego Ramaksrihnę świeżo stworzonego poematu i... wpada mu w słowo kończąc go, a na pytanie skąd go zna, mówi że z filmu z ANR-em, dostrzegłam sama. Faktu jakie wrażenie robił Krishna swym, przewiezionym z przyszłości magnetofonem, jednak nie zauważyłam (drugi seans jak nic:P). No i osadzenie filmu w takiej, klasycznej epoce oznacza, iż film będzie w dużej mierze wypełniony piękną karnatyczną muzyką (muszę pisać czyją?). A tańczy do niej głównie, grająca damę dworu, Silk Smita:) Poza tym w części współczesnej można jeszcze zobaczyć złowrogiego
Amrisha (jako rozmiłowanego w rzadkich dziełach sztuki i.. muzyce
klasycznej super złodzieja - taki prekursor tego z Dhoom 2) oraz małego Taruna:) To kino które, mimo upływu 30 lat (co w tym gatunku bywa problemem),
naprawdę świetnie się ogląda i - tak jak już napisałam - na pewno do
niego wrócę.
Skoro więc weekend z Balakrishną okazał się tak przyjemny postanowiłam sobie wrzucić jeszcze jedno jego mniej typowe wcielenie. Niebieskiego Balayyę. Znaczy jako Ramę. W zasadzie od dawna przymierzałam się do obejrzenia Sri Rama Ramajany, czyli Bapowej adaptacji Uttara Ramajany (ostatniej, mało chyba znanej a mojej ulubionej części eposu). Przede wszystkim z powodu cenionego przeze mnie reżysera oraz Illayarajowej muzyki (która od początku mnie zachwyciła), ale trochę i z ciekawości jak spisze się para odtwórców głównych ról. Zwłaszcza Nayan jakoś nie bardzo sobie wyobrażałam jako Sitę. I muszę stwierdzić, że bardzo mile mnie zaskoczyła prezentując w tejże roli jakże istotną dla tej postaci godność (Aish wysiada przy niej w przedbiegach). Sam Balakrishna w porządku - choć siłą rzeczy trudno było mi obdarzyć jego postać specjalną sympatią:P Nie irytował mnie jednak swym 'cierpieniem' na pokaz' (znaczy tak to odbierałam) jak lata temu jego ojciec w tejże roli. Niezmiennie najbardziej w tej historii lubię jednak te zadziorne dzieciaki, co to się nie patyczkują z bogiem, tylko wprost mu wytykają to, co chciałaby pewnie i większość widzów. Adaptacja Bapu jest raczej z tych solennych, nie rewolucyjnych, muszę jednak przyznać - iż, choć oglądałam tę historię wszak nie po raz pierwszy - dopiero tu uderzyło mnie, że może należy to wszystko interpretować nieco inaczej niż zwykłam do tej pory. Wracając 'na łono' Matki-Ziemi Sita stwierdza, iż teraz już może, bo 'jej misja jest wykonana'. Misja, czyli coś z czym w naszej, chrześcijańskiej tradycji Bóg-ojciec zesłał na ziemię Jezusa. Narażając na nie mniejsze chyba upokorzenia. A jednak większość z nas nie podważa głębszego sensu tegoż działania. Umiemy je wytłumaczyć, co więcej na tym poświęceniu zbudowana została spora część naszej religii. Czemu więc nie spojrzeć podobnie na poświęcenie Sity? (bo ona chyba świadomie się mu poddała, nie dlatego, że nie miała wyboru - miała, choćby na samym początku Uttara Ramajany). Jaki był w nim cel? Trudno mi, laikowi, orzekać, ale choćby ciągłość genów, rodu? Ważna sprawa przecież w każdej kulturze. Ale to tylko takie drobne rozważania na bazie seansu, który może mnie nie 'powalił na łopatki', może w paru miejscach mnie znużył, ale ogólnie oceniam go jako dość przyjemny:)
Jedną z rzeczy, za które kocham kino południowe, jest obecna w nich nieraz klasyczna muzyka czy taniec (czego próżno szukać w filmach bolly np). Dziś chciałam się skupić na czymś jeszcze szczególniejszym, bo muzycznych połączeniach klasycznych, karnatycznych dźwięków i nowoczesnych, 'zachodnich' brzmień. Oto więc kilka takich przykładów z kina telugu.
W jednej z moich ulubionych scen z Vishwanathowego klasyka Shankarabhanaram, bohatera, bramińskiego śpiewaka, ze snu budzi bigbeatowy band, który koniecznie chce mu udowodnić wyższość wykonywanej przez nich nowoczesnej muzyki. Proponuje im zatem pewnego rodzaju muzyczny pojedynek pt 'powtórzmy nawzajem po sobie' (rozpoczyna się poniżej od ok. 2 minuty).
Morał? Muzyka jest boskim darem, niezależnie czy tradycyjna czy nowoczesna, byle stał za nią profesjonalizm. No właśnie:)
A teraz coś z kultowego filmu sf Aditya 369, w którym to Balakrishna przy pomocy maszyny czasu przenosi się na piętnastowieczny dwór. A tam .. tam m.in. wchodzi w taneczny pojedynek ze Silk Smitą. Ona tańczy klasycznie, a Balayya... rockandrolluje:D Serio!
Kolejna scena z 'innego świata'. W Yamudiki Mogudu Chirowy bohater trafia po śmierci do nieba i wprowadza tam prawdziwe zamieszanie:D Między innymi demonstruje boginkom, jak można urozmaicić ich 'nudne' niebiańskie pląsy. Od klasyki przechodzi zatem przez swinga czy stepowanie, aż do rockanrolla, disco czy breakdance'a! Prawdziwa mieszanka tanecznych stylów:)
Przykład z Padamati Sandhya Raagam to nie tyle 'pokazówka', co dowód na to, iż muzyka może łączyć - ponad podziałami:) Ojciec bohaterki, przebywający w Stanach tradycyjny bramin, śpiewa modlitewną raagę, ona akompaniuje mu na skrzypcach, a za ścianą jej wybranek, nowoczesny Amerykanin, dołącza z pianinem. Fascynujący mix!
I jeszcze jeden przykład, iż tradycja i nowoczesność mogą iść w parze. Finał Raagam, w którym to granej przez Shabanę karnatycznej śpiewaczce towarzyszy nowoczesny band:
I mam nadzieję, że odkryję jeszcze sporo takich muzycznych perełek:)
Pomyślałam o takiej notce przy okazji obserwacji pewnych trendów w kinie molly, ostatecznie zmobilizował mnie... seans tamilskiego Kadal;) Każdy, kto trochę 'siedzi' w kinie indyjskim (zwłaszcza tym najbardziej geograficznie południowym) wie, że można w nim zobaczyć nie tylko hinduistycznych kapłanów. Oto parę przykładów;)
Amitabh w Amar Akbar Anthony
Przebrany i tylko na chwilę ale jednak;) No i tak barwny, że trudno go zapomnieć:D
Shiney Ahuja w Sins
Ksiądz na drodze pokusy. Cielesnej. Ponoć inspirowany Zbrodnią ojca Amaro.
Asrani w Kamal Dhaamal Kamal
Ksiądz oprotestowany przez środowiska katolickie^^
Arjun w Kadal
Aravind Swamy w Kadal
Dla odmiany kapłan - wzorzec (no dobra, nudny wzorzec:P)
Indrajith w Amen
Ojciec Vatoly. Dość niebanalny (nowoczesny:D) kapłan