poniedziałek, 31 lipca 2017

Cinecittà - włoska fabryka snów

"Il cinema è l' arma più forte"
(kino to najsilniejsza broń) 
Benito Mussolini 

 Kilka lat temu spędziłam w Rzymie ponad tydzień, ale do położonej daleko poza centrum miasta  (choć zaraz przy stacji metra) Cinecitty wtedy nie dotarłam. Trzeba było to w końcu nadrobić (tytuły cinefreaka i italofila zobowiązują). Zatem w majowy niedzielny poranek udaję się w końcu na zwiedzanie tej włoskiej świątyni kina, w której swe filmy kręcili Fellini, Visconti, Pasolini i wielu innych wielkich twórców). Decyduję się jednak zapłacić tylko za zwiedzanie ekspozycji głównej (bez plenerowych planów filmowych Rzymu  czy Gangów Nowego Jorku). Bilet na całość kosztuje drugie tyle, a mnie bardziej interesuje historia niż ostatnie (hollywoodzkie) lata.


Przez bramę wchodzę na dziedziniec pełny zieleni, antycznych postumentów i....niezwykłych filmowych gadżetów - głównie rekwizytów z filmów Felliniego,  dla którego to Cinecittà była miejscem wyjątkowo szczególnym. Idealne miejsce na niedzielny piknik na świeżym powietrzu.

 
Ale ja tu nie przyszłam leżeć na trawie. Dlatego od razu udaję się do słynnego studia nr 5.  Studia Mistrza właśnie. Zanim jednak dojdę do akcesoriów z filmów Felliniego poznaje genezę powstania studia.  I tu małe zaskoczenie dla mnie. Nie kojarzyłam, że Cinecittà powstała już przed wojną (dokładnie to w 1937  roku). I na zlecenie Mussoliniego, który to - podobnie jak Hitler - świetnie zdawał sobie sprawę, jakim wspaniałym propagandowym narzędziem może być kino. A Włochy (świeżo po aneksji Abisynii) miały wtedy solidne zapędy mocarstwowe.

Pierwsze kamery....  Powyżej plany studia.

Dochodzę wreszcie do królestwa Felliniego. Niby tylko jedna salka ale kawał filmowej historii. Kostiumy z Dolce Vita, 8 i pół, Guliettty i duchów czy Ginger i Fred.

Storyboardy, inspiracje Mistrza, jego aktorki, jego klimaty...

Następnie przechodzę do głównego budynku, w którym poznać można chronologicznie całą historię studiów. Rozpoczyna się ona od kręconych w latach 30. komedii romantycznych 'z wyższych sfer' (tzw telefoni bianci). W końcu propaganda sukcesu... To to kino, w którym przed wojną brylował jako czołowy amant mój ulubiony włoski reżyser, Vittorio de Sica. Strasznie chciałabym je poznać bliżej.



Po ruinach zniszczonej wojną Italii trafiam następnie do tego, co filmowo z tym krajem kojarzy się najbardziej: włoskiego neorealizmu (choć oczywiście jednym ze sztandarowych założeń neorealizmu było kręcenie w naturalnych plenerach, a i Cinecittà zaraz po wojnie była totalnie zniszczona..)

w wyświetlanych fragmentach filmów trafiłam i na mojego ukochanego Umberto D.

Wydawałoby się, iż neorealizm plus zniszczenie studiów bombardowaniami położy definitywnie kres Cinecitcie. Nic z tego. Pod koniec lat 40. studia zostały odbudowane i filmowa produkcja ruszyła w nich znów pełną parą. Nie tylko ta rodzima (a nawet przede wszystkim nie ta:D). Początek lat 50. to bowiem czas, gdy Rzym i Cinecittę odkryli Amerykanie. I zaczęli tu kręcić na potęgę swoje modne wtedy superprodukcje historyczne. Ben-Hur, Kleopatra, Qvo Vadis i te tytuły można by mnożyć.. nie bez przyczyny Cinecittà  i Rzym zyskały wtedy miano 'Hollywoodu nad Tybrem'

 
Znajdujące się na dziedzińcu kolumny z Kleopatry...
hollywoodzkie gwiazdy zjeżdżały tłumnie do Rzymu... to stąd czerpał potem natchnienie Fellini w Dolce vita..
nie mogło zabraknąć i kultowej Vespy...
Dekadę później natomiast, w latach 60., furorę zaczęły robić produkowane w Cinecitcie 'spaghetii westerny':

...choć mnie tam urzekły bardziej  kadry z wystawnych szekspirowskich adaptacji Zefirelliego.. ;)

I jeszcze jedna urzekająca pamiątka dawnych czasów. Teraz do Cinecitty można wygodnie dojechać metrem, przez lata jednak był to poważny problem (nie każdy był wielką gwiazdą z własnym autem i szoferem). Dlatego też po wojnie doprowadzono tam specjalny tramwaj:


Od lat 80. Cinecittà  przechodzi trudne lata. Filmy kręcone są coraz bardziej w naturalnych plenerach (albo w studiach w tańszych krajach). Niemniej magia nazwy wciąż działa i dla wielu uznanych współczesnych twórców to nadal miejsce magiczne.


... i oto zatem 'inspiracyjne' szuflady paru wielkich...
Nie wpadłabym na to, że Leone to też Eneida i Odyseja...
..ani że Benigni to Dante..
I wreszcie część techniczna. Bo przecież kino to nie tylko aktorzy i reżyser. Można się zatem np dowiedzieć, jakie są trzy podstawowe formaty scenariusza (i czym się od siebie różnią) ...

A na sam koniec - w charakterze wisienki na torcie -wchodzimy do.. łodzi podwodnej :D Stworzonej na potrzeby filmu 'U-571'

 

Oszołomiona bogactwem wrażeń wychodzę znów na świeże powietrze, gdzie - jak wspomniałam już wcześniej - czekają na mnie oniryczne rekwizyty z filmów Felliniego (w tym słynna Wenusja). Tak, to jest 'miasto ze snów'...


sobota, 11 lutego 2017

Podsumowanie 2016 roku: kino malajalam

Wydarzenia roku: 

Jakkolwiek w kinie mallu wciąż rządzą młodzi, w minionym roku Mohanlal  udowodnił, iż wciąż należy się też liczyć ze 'starszakami'. Jego 'tygrysia' superprodukcja Puli Murugan stała się bowiem pierwszym filmem mallu, który trafił do 100-crorowego klubu Dorzucając do tego nieźle przyjęte: powrót kultowego duetu Priyadarshan-Mohanlal i  podwójny wypad aktora do kina telugu Lalettan zdecydowanie będzie mógł zaliczyć 2016 rok do udanych. Tego samego nie może powiedzieć Mammootty, ale tu sprawę nadrabia jego syn, który zdecydowanie staje się coraz ciekawszym aktorem.
Głośna była też cenzorska afera tycząca filmu Ka Bodyscapes, który to dopiero po interwencji Sądu Stanowego został łaskawie dopuszczony do wyświetlania (jak na razie festiwalowego).
Po niedawnym głośnym rozwodzie z Manju Warrier Dileep znów trafił na prasowe czołówki - tym razem za sprawą ślubu z Kavyą Madhavan.

Moje typy:  Kismath, Kali

 

Część mediów nazwała Kismath 'keralską odpowiedzią na Sairata'. Myślę, że to trochę krzywdzące dla jego twórców. Tak, to też mezaliansowe, mocno osadzone w realiach społecznych love story i też 'mały' film, który niespodziewanie stał się jednym z wydarzeń roku (choć skala jego sukcesu nie aż taka, bo nie wyszła specjalnie poza Keralę). Całą reszta się jednak różni. Kismath trwa niecałe 2 godziny, spora jego część toczy się w retrospekcjach i - tak po keralsku - prawie nie ma w nim piosenek. Bohaterowie są starsi (studiują), więcej ich dzieli (nie tylko pozycja społeczna, ale i wyznanie - on jest muzułmaninem - a i wiek, bo ona jest kilka lat starsza od niego) i zupełnie inaczej próbują rozwiązać swoją sytuację - zamiast romantycznie uciekać postanawiają bowiem poprosić o pomoc lokalnych stróżów prawa (w końcu od tego powinni być, prawda?). Niestety efekt końcowy jest podobnie przygnębiający... I prawdziwy, bo to historia oparta na faktach.

Już kilkukrotnie pisałam, że dla mnie mijający rok był rokiem Dulquara. Z tego co w tym czasie zrobił najbardziej spodobało mi się Kali. Nawet jeśli początkowo liczyłam, że fabuła rozwinie się bardziej w psychologicznym kierunku (mamy bohatera, który ma problemy z kontrolowaniem emocji/agresji), a poszło to jednak ostatecznie w thriller  (ponoć podobny do NH10, ale nie widziałam, więc trudno mi ocenić...). Było wiarygodnie, trzymało w napięciu, a Dulquar i Sai to świetna para.

Rozczarowania: White


Przepis na piękną katastrofę: wziąć wypaśne zagraniczne (tu londyńskie) plenery, dwójkę utalentowanych aktorów i dać im do zagrania wielkie nic. Banał pogania tu banał. Nie wiem, czy się reżyser nadmiernie zapatrzył na Karana (bo takim, 'wydmuszkowym' typem kina 'śmierdzi' White), ale żal straszny. I o ile ze strony panów M. mało mnie już zdziwi (przez te lata obaj nazbierali na koncie sporo dziwnych wyborów:P) to serio nie wiem, co przyciągnęło Humę Qureshi do wzięcia tej roli jako swój molly debiut (nie kupuję tezy, że samo zagranie u boku Mamuta. Nie ją.)

Średniaki:  Maheshinte Prathikaaram, Kammatipadam, Oppam, Jacobinnte Swargarajyam, Action hero Biju,  Oru Muthassi Gadha, James i Alice, Karinkunnam 6's

 

Wielki powrót Fahaada w roli fotografa ze specyficzną 'misją'. Film na wielu podsumowaniowych listach 'naj' (nie tylko tych z Kerali). Nietypowa 'historia rewanżowa' (Keralczycy mają ostatnio specjalizację w braniu pozornie utartych schematów i pokazywaniu ich w zupełnie inny sposób): upokorzony przed swą lokalną społecznością bohater ślubuje się zemścić. Nie staje się jednak bynajmniej mścicielem w stylu znanym z hirołsowskiego kina - to wciąż zwyczajna, kameralna Kerala.  Czemu zatem Maheshinte Prathikaaram (czyli zemsta Mahesha) u mnie tylko w średniakach? Bo przy całej mojej miłości do Fahaada jakoś mnie ten film nie urzekł. Mimo dwóch podejść. Bywa....

Bardzo podobna jest sytuacja z Kammatipadam. Bardzo okrzyczany tytuł reżysera, którego debiut uwielbiam (i który - jak widać - wciąż zaskakuje) z aktorem, którego coraz bardziej doceniam w roli głównej. Niespieszna, osadzona w lokalnych realiach (tytułowych slamsach jednej z dzielnicy Koći) gangsterska saga przypominająca mi trochę Kashyapowe Gangi.... I może dlatego też specjalnie ten film do mnie nie trafił :P

Kolejny tytuł to prostsza sprawa:) Dla większości polskich fanów Priyadarshan to twórca mało 'zjadliwych' komedii bolly. Warto jednak wiedzieć, że trafił tam z Kerali i w swojej rodzimej kinematografii ma status reżysera kultowego - przede wszystkim za sprawą swej wieloletniej współpracy z Mohanlalem. Do tego wszystkiego postanowił właśnie wrócić w Oppam.  Z jakim efektem? Ta historia granego przez Mohanlala niewidomego, który próbuje na własną rękę wyjaśnić zagadkę pewnego morderstwa (a jednocześnie ochronić pewną małą dziewczynkę) nie jest złym filmem, ale do poziomu dawnych wspólnych produkcji obu panów jednak sporo brakuje... Przede wszystkim za mało takich ludzkich emocji (np. wykorzystania wątku relacji bohatera z dzieckiem, no i zdecydowanie za mało mojego ukochanego duetu Mohanlala z Nedumudim Venu).

I przechodzimy do dwóch filmów z Nivinem. Teoretycznie aktor miał bardzo dobry rok, oba te tytuły były dużymi sukcesami.  W odróżnieniu jednak od zeszłorocznych propozycji Nivina tym razem jakoś brakło mojego entuzjazmu. Jacobinte Swargarajyam, czyli kolejna współpraca Nivina z Vineethem Sreenivasanem  to niby dramatyczna historia na faktach, ale opowiedziana jakoś zbyt schematycznie, żeby się nią poważnie przejąć (wiadomo od razu, że wszystko będzie dobrze). Podobała mi się tylko postać młodszego brata. Nie urzekło mnie tez mundurowe wcielenie Nivina w Action Hero Biju  (w kwestii niestandardowego portretu pracy stróża prawa zacznie bardziej trafił do mnie tamilski Sethupathi).

A skoro już jesteśmy przy Nivinie: gdy przeczytałam, że reżyser Om Shanti Oshana bohaterkami swego kolejnego filmu, Oru Muthassi Gadha, robi.. dwie babcie pomyślałam sobie, że to się nazywa kompletna odmiana!:)  Niestety coś, co zaczęło się bardzo bojowo z czasem zaczęło się robić trochę zbyt moralizatorskie (choć za ideą szerokiej aktywności starszych osób jestem bardzo bardzo..:)) Bajeczny za to pomysł na 'rodzinne cameo' :)

Po zeszłorocznych doświadczeniach z Moideenem.. bałam się trochę sięgać po kolejną epicko-snujową love story z udziałem Prithviego, a tak zapowiadało się James & Alice. W końcu postanowiłam jednak dać filmowi szansę. Początkowo wyglądało że słusznie: obraz kryzysu małżeńskiego przedstawiony w pierwszej części  bardzo mi się podobał. Niestety to w jakim kierunku poszła sprawa w drugiej znacznie mniej... Szkoda, bo Prithvi i Vedhika to bardzo dobra para, z naprawdę dużym potencjałem.

To mogło być fajne kino sportowe. Ciekawy pomysł (koszykówka z drużyną więźniów i trenerka-kobieta) i dobra obsada zdawały się dużo obiecywać. Niestety w odróżnieniu od tamilskiego Saala Khados, który pokazuje, jak dobrze wykorzystać schematy takiego kina Karinkunnam 6's to bardziej przykład na to, jak zrobić nudę w schemacie. Poprawną, ale nudę. Kilka lat temu zestawiałam aktorski powrót Manju Warrrier z powrotem Sridevi.  Obie panie są wciąż w podobnej sytuacji: po świetnym 'powrotowym filmie' nie mogą trafić na drugą podobnie 'wystrzałową'  rolę...


Jeszcze do nadrobienia: Guppy, Ozhivu Divasathe Kali

sobota, 31 grudnia 2016

Podsumowanie 2016 roku: kino tamilskie


Wydarzenia roku:  Niezależnie od mieszanych opinii o samym filmie Kabali to wielki powrót Rajiniego. W sensie Rajiniego-nie-tylko-gwiazdora. A może w kolejnym wspólnym filmie Pa Ranjitha i Rajiniego panowie posuną się dalej w przywracaniu megastarowi statusu aktora.
Z 'młodzi' wystrzelił w tym roku Vijay Anthony (kto nie wie, kto to niech sobie przypomni/sprawdzi ostatnią tamilską premierę oferowaną w Polsce:) to był właśnie jego drugi tegoroczny hicior) 
Wśród pań na czele bez zmian, czyli nadal rządzi Nayantara.
Z hukiem rozpadło się małżeństwo Amali Paul i Vijaya. Tym smutniejsze, iż wygląda, że mniej stała za tym różnica poglądów samej aktorsko-reżyserskiej pary, a bardziej 'mieszanie' ich rodzin.
Po kilkunastu latach związku rozstali się też Kamal i Gauthami.

Moje typy:  Visaranai,  (...) Joker, Kuttrame Thandai

Bez dwóch zdań ostatni film Vetrimarana, nagrodzony na festiwalu w Venecji i wysłany przez Indie jako kandydat do Oscara, to tamilski film 2016 roku. Ten, oparty na faktach, mariaż kafkowskich klimatów z południowoindyjską rzeczywistością (nie li tamilską, bo przecież mamy tam Tamili w 'obcym kraju' czyli AP) to seans, który boli, ale który trzeba odbyć. I kolejny dowód na klasę reżysera. 
Dwa kolejne tytuły (po trzykropku, bo jednak chciałam te ciut dystansu do Visaranai zaznaczyć:P) to przykłady bardzo dobrych drugich filmów obiecujących reżyserów (a drugi film to jak wiadomo zawsze spory test). 
Dwa lata po bardzo dobrej przyjętej 'blind love story' (czyli Cuckoo) swój drugi film zaprezentował Raju Murugan. Poszedł w zupełnie inną stronę, bo nakręcił satyrę polityczną.  Jednocześnie zabawną i smutną poruszającą opowieść o prawdziwie dojmującym wciąż problemie.. indyjskich toalet (czyli ich braku). W trosce o realizm Murugan powierzył główną rolę mało znanemu dotąd aktorowi teatralnemu i zrezygnował z zawodowych playbacsingerów na rzecz autentycznych śpiewaków folk. Dostało się przede wszystkim politykom, ale trochę i sądom, a pytanie, kto tak właściwie jest owym tytułowym 'jokerem' zabrzmiało dość aktualnie także w kontekście realiów wokół nas.
W przypadku Manikandana (reżysera zeszłorocznego tamilskiego 'czarnego konia' roku, czyli Kaakka Muttai) Kuttrame Thandai to zasadniczo jego pierwszy (odwleczony) projekt. Ciekawe, jak by się jego kariera potoczyła, gdyby zadebiutował właśnie tą mieszanką suspensu w stylu Hitchcocka z hmm.. moralitetem? Na pewno to historia w zupełnie innym klimacie (co dobrze świadczy o reżyserze),  choć podobnie kameralna, w realistycznych realiach i zwięzła (znów nie przekracza 2 godzin). Bardzo podobał mi się pomysł na niepełnosprawność bohatera (ma wadę wzroku powodująca, iż widzi 'tunelowo') i jego wykorzystanie w zdjęciach (często widzimy świat właśnie tak jak bohater). W 2016 roku wyszedł też już i trzeci film Manikandana, ale jeszcze nie można go obejrzeć 'domowo' (a czekam, bo znów coś zupełnie innego:))  

Rozczarowania: Jil Jung Juk 

Miał być kolejny niebanalny film na miarę ostatnich tamilskich projektów Siddartha. Proma obiecywały świetną, zakręconą zabawę. Niestety  to ostatecznie przykład zmarnowanego potencjału. Owszem, jest ekscentrycznie, ale nic (poza narastającą nudą i poczuciem rozczarowania) z tego nie wynika. Jedyna fajna rzecz w filmie to odjechany pijacko-swingowy numer Red Road'u.


Średniaki: Ammani, Irudhu Sudhi, Sethupathi, Kadhalum Kadandhu Pogum, Iraivi, Kabali, Tharai Tharapathi

Kolejny film Lakshmi Ramakrishnan przypomina klimatem jej poprzednie. Ot, kameralne realistyczne kino społeczne. Tyle tylko, że Ammani  (historia starszej zbieraczki śmieci) urzekła mnie trochę mniej niż Aarohanam. Może zbyt wprost  tym razem morał był.
Następne trzy tytuły to przykłady solidnie zrealizowanego kina gatunków. Irudhu Sudhi - filmu sportowego, Sethupathi -  'mundurowego', Kadhalum Kadandhu Pogum (zdaje się pierwszy oficjalny remake filmu koreańskiego w kinie tamilskim) - rom-comu. We wszystkich tych przypadkach nie należy spodziewać się 'cudów', mamy bowiem do czynienia ze sprawdzoną formułą, ale w dobrym wydaniu. Można zatem spodziewać się dobrego aktorstwa i miłego seansu. Tylko i aż tyle:)  No i Ritika Singh to prawdziwy aktorski debiut roku.
Iraivi to z kolei casus ambitnej, nie do końca udanej próby. 'Pobawiwszy' się kinem w swych  dwóch pierwszych filmach Karthik Subburaj postanowił w trzecim popróbować 'cięższego kalibru'. Zebrał świetnych aktorów, niestety do końca poradził sobie ze scenariuszem. Nie jestem też pewna jak odbierać deklarowany przez niego (choćby w samym tytule filmu) 'hołd dla kobiet', zważywszy iż w praktyce ten hołd oznacza głównie podziw dla 'roli matki/żony Polki' cierpliwie starających się przetrwać w świecie problemów tworzonych przez otaczających je mężczyzn (skojarzył mi trochę się taki polski serial 'Panny i wdowy'). Moją ulubienicą jest jednak - grana przez Anjali - postać Pooni, która to w toku wydarzeń filmowych nabiera odwagi by 'tańczyć w deszczu'. Taka 'bogini' mi się podoba.
Napisałam wyżej, iż Kabali to niewątpliwie wydarzenie roku. I zapewne szczególnie dla tych, którzy znają wczesne filmy Rajiniego i chcieli go jeszcze zobaczyć w poważnej aktorskiej roli. Mój główny problem z tym filmem przypomina jednak casus RNBDJ(:P): podobał mi się punkt wyjścia, natomiast chciałabym, by rozwinął się on w zupełnie inną historię. Na czym innym skoncentrowaną, z inaczej rozłożonymi akcentami. Zwłaszcza przy takiej obsadzie drugoplanowej do dyspozycji.
Wreszcie najnowszy film Bali. Z Sasikumarem w roli głównej. Inspirowany tradycyjną, wymierającą formą sztuki - karakattram. I z jubileuszowym (tysięcznym w karierze) soundtrackiem Illayaraji. Mogło być tak pięknie, było niestety tylko 'tak sobie'. Do 'wgniecenia' widza - jak przy dawnych filmach Bali - daleko.

Jeszcze do nadrobienia:  Aandavan Kattalai (Manikandana), Aviyal

wtorek, 27 września 2016

Alexander White - 'Be a Mensch: holocaust memoirs'


Raczej omijam kolejne holocaustowe historie, czy to w postaci książkowych wspomnień, czy fabularyzowanych ekranizacji. Nie dlatego, iż uważam, że nie należy o tym pamiętać, ale dlatego, że i bez  kolejnych 'przypominań' pamiętam aż chyba za dobrze. Nic mnie bowiem tak nie przeraża - i nie zostaje potem w mojej głowie - jak akty upodlania, odczłowieczania drugiego człowieka, a takie to są zwykle historie... Zrobiłam wyjątek dla wspomnień Aleksandra White'a (a w zasadzie Białegowłosa, bo tak brzmi jego pierwotne, polskie nazwisko), bo mam do nich podwójnie osobisty stosunek. Po pierwsze autor pochodzi z Krosna i dał mi niezwykłą okazje poznania bliżej przed- i okołowojennej historii mojego miasta, po drugie miałam już okazję słuchać jego wspomnień i osobiście i tym bardziej zafascynowała mnie postać tego niezwykłego człowieka. 
Autor opowiada w Krośnie o Krośnie :) *
Po raz pierwszy dowiedziałam się o jego istnieniu kilka lat temu, z lokalnego portalu. Pan Alexander skontaktował się ze stowarzyszeniem odnawiającym żydowski cmentarz w Krośnie. Jego historia od początku brzmiała niezwykle. 'Najstarszy żyjący krośnieński Żyd' spędził w Krośnie dzieciństwo i większość wojny (najpierw szklił budynki dla Niemców, potem pracował dla Luftwaffe na lokalnym lotnisku), później zaś trafił do obozu w Płaszowie, skąd ocalał dzięki obecności na 'liście Schindlera' (czego przez wiele lat nie był zresztą świadomy!), a po wojnie skończył medycynę i osiedlił się w USA. Po prostu gotowy materiał na film. Potem okazało się, iż pan Alexander przyjeżdża do Polski i do Krosna. Jakież było moje rozczarowanie, gdy okazało się, iż informacje o otwartym 'spacerze po krośnieńskiej starówce z panem Alexandrem' facebook wyświetlił mi już po terminie :(  Mój żal podsyciły tylko relacje, z których wynikało jak frapującym rozmówcą okazał się znamienity gość, który nie tylko że - mimo kilkudziesięciu lat poza krajem - wciąż świetnie mówi po polsku, ale i znakomicie pamięta każdy szczegół tyczący wyglądu przedwojennej krośnieńskiej starówki. Taka okazja przepadła, a przecież trudno się spodziewać, iż 90-latek będzie jeździł przez pół świata co roku. Na szczęście powrót w rodzinne strony okazał się dla niego tak ważny, że nie poprzestał na jednej wizycie. Kilka miesięcy temu mogłam zatem posłuchać go osobiście - spacerując z nim wokół krośnieńskiego rynku. Wciąż miałam jednak niedosyt i stąd bardzo chciałam przeczytać i jego spisane i wydane w USA wspomnienia (za których to użyczenie bardzo dziękuję, bo wcale nie jest łatwo zdobyć tę książkę!) Anglojęzyczną książkę z krośnieńskimi podcieniami na okładce :)
Tytułowe 'Be a Mensch' to ostatnie słowa ojca bohatera, skierowane do Alexandra tuż po selekcji w Płaszowie, gdy to panowie (ostatni jeszcze żyjący z rodziny) zostali ostatecznie rozdzieleni (ojciec, jako niezdolny do dalszej ciężkiej pracy został skierowany do komory gazowej).  Jak tłumaczy autor w przedmowie, w odróżnieniu od niemieckiego znaczenia tego słowa (po prostu 'człowiek'), w jidysz 'mensch' to 'człowiek dobry, życzliwy innym, uczciwy, tolerancyjny' - najkrócej mówiąc po prostu 'porządny'. To przesłanie ojca towarzyszyło Alexandrowi przez całe dalsze życie. 'Być porządnym człowiekiem' - tylko tyle i aż tyle. Przesłanie niełatwe do realizacji nawet w dzisiejszej, nie tak wszak ekstremalnej rzeczywistości. A Alexander, w momencie wybuchu wojny jeszcze nastolatek, nie miał zdecydowanie zadatków na kolejnego Kolbego. On chciał żyć i - co powtarza niejednokrotnie na łamach książki - miał głębokie przekonanie, iż wojnę przeżyje.  Kilkukrotnie wspomina zresztą - szczerość godna pochwały - o sytuacjach, gdy zrobił coś, czego się później wstydził. A jednak jak myślę, zrealizował to niełatwe przesłanie ojca (o czym świadczyć może choćby końcowe przesłanie autora do czytelnika).
Niezbyt obszerna książka (łącznie z licznymi archiwalnymi fotografiami liczy niecałe 200 stron) jest podzielona na cztery rozdziały opowiadające kolejno o: dzieciństwie w Krośnie, zapowiedziach nadciągającej katastrofy, wojennych losach bohatera, wreszcie powojennym losom (do wyjazdu do USA).  I muszę tu szczerze przyznać, iż przy pierwszej części miałam zdecydowany niedosyt. Tak, zdaję sobie sprawę, iż książka napisana została z myślą o amerykańskim odbiorcy, dla którego Krosno jest jakimś tam abstrakcyjnym miasteczkiem na drugim końcu świata (i któremu trzeba tłumaczyć sytuację w Niemczech w latach 30-tych i okoliczności dojścia Hitlera do władzy), ale - wspominając te detale codziennego życia miasta, które słyszałam od pana Alexandra osobiście -  żal mi po prostu było, iż nie zostały one uwiecznione też na piśmie (może polska wersja książki, która jak wiem jest w tej chwili tłumaczona, powinna jednak zostać trochę zmodyfikowana pod tym, 'lokalnym' kątem), bo przecież w takiej formie mają szansę przetrwać dłużej (marzy mi się stworzenie mapy/planu krośnieńskiej starówki przed wojną, bo ile mi zajęło dojście, gdzie to konkretnie mogła znajdować się np. krośnieńska, zburzona zaraz po wojnie, synagoga to tylko ja wiem). Dobrze natomiast, iż dużo autor pisze o krośnieńskim getcie (o istnieniu którego - malutkiego i tylko przez kilka miesięcy, ale jednak...- dowiedziałam się dopiero od niego, a tablica pamiątkowa wmurowana w międzyczasie na Franciszkańskiej jest tak niepozorna, iż nikt 'niewtajemniczony' raczej nie ma szansy jej dostrzec:P). Ogólnie w większości nie jest to 'miła' lektura (jak to wspomnienia takich strasznych czasów, gdy ludzie przestawali być ludźmi), brak jej też chyba w formie spisanej trochę tej swady, 'potoczystości', którą charakteryzuje się bezpośrednio słyszana z ust pana Alexandra opowieść o losach jego i jego rodziny (być może to i kwestia języka, bo zawsze słyszałam go po polsku, a książka wszak napisana jest po angielsku), ale - jako że nie każdy ma i będzie miał okazję posłuchać go osobiście - warto sięgnąć i po te wspomnienia. Zwłaszcza, jeśli dla kogoś Krosno jest równie bliskim sercu miejscem na ziemi :) 
I nadal jestem zdania, że to byłby fascynujący materiał na film.


Fragmenty książki  do poczytania.   Powyżej także próbka opowieści bohatera.

*Zdjęcie zapożyczone z facebookowego wydarzenia w związku z wizytą pana Alexandra w Krośnie.

niedziela, 18 września 2016

Ankur (1974) - Shabana ze Shyamem Benegalem tworzą podwaliny indyjskiego kina parallel

Urodziny Shabany to dobry moment na przeniesienie na blog notki o jej wybitnym debiucie.
Debiutancki film 'ojca' kina parallel, Shyama Benegala, którego to sukces spowodował potem całą falę podobnych filmów w kinie hindi to jednocześnie wyjątkowy debiut Shabany.

Andhra Pradeś, lata 50. Należąca do niskiej kasty wieśniaczka Lakshmi z trudnością wiąże koniec z końcem. Głuchoniemy mąż niespecjalnie jej w tym pomaga. Nie dlatego, żeby był leniwy, ale po prostu lubi popijać. Upragnionego przez dziewczynę dziecka też nie jest jej w stanie dać. Tymczasem do domostwa obok przyjeżdża Surya - młody syn okolicznego dziedzica, który ma doglądać włości. Lakshmi zaczyna przychodzić mu usługiwać. Co z tego wyniknie? Nic dobrego oczywiście.

To nie jest łatwy i 'miły' film. Pokazuje 'samo życie', w bardzo realistyczny sposób i wymaga jednak pewnego wysiłku w odbiorze. Brak też jakichkolwiek komercyjnych 'wabików'. Za to porusza sporo kwestii społecznych, choćby problem kast i ogólnie rozwarstwienia społecznego oraz wyzysku biednych przez bogatych, temat cudzołóstwa, sytuacji kobiet w związku małżeńskim i społeczeństwie, w mniejszym może stopniu aranżowanych małżeństw czy alkoholizmu. W każdym razie moim zdaniem ów seansowy 'wysiłek' ostatecznie zdecydowanie się opłaca, bo dostaje się naprawdę dobre kino, o 'czymś', świetnie nakręcone (oddające autentyczną atmosferę prowincji, bez żadnych 'koloryzacji') i bardzo dobrze zagrane. Ogólnie, choć niewątpliwie na plan pierwszy wybija się tu jednak młodziutka Shabana. Trudno uwierzyć, że nie była pierwszą kandydatką do tej roli (Benegal proponował ją wcześniej m.in. Waheedzie Rehman czy Sharadzie, a Shabana wydawała mu się zbyt 'miejska' do tej roli), jeszcze trudniej, że to jej debiut. Bo stworzyła naprawdę dojrzałą kreację aktorską. Nagrodzoną zresztą bardzo słusznie National Award dla najlepszej aktorki.
Nationala otrzymali także odtwórca głównej roli męskiej Sadhu Meher i sam film. Ankur był również wyświetlany na wielu festiwalach zagranicznych na całym świecie (i m.in. nominowany do nagrody Złotego Niedźwiedzia na festiwalu berlińskim). Stał się też indyjskim kandydatem do Oscara.

I jeszcze ciekawostka językowa (z myślą o potencjalnych marudach, że 'nagle' w AP wszyscy mówią w hindi): otóż bohaterowie filmu używają dialektu dakhani, który jest specyficzną, południową mieszanką hindi-urdu, używaną właśnie głównie w rejonie Hajdarabadu

Dla zainteresowanych kinem parallel z wymienionych powyżej względów jest to chyba pozycja obowiązkowa. Ale polecam i fanom ogólnie dobrego kina.