poniedziałek, 14 listopada 2011

Malaya Marutha (1986) - karnatyczna uczta z Karnataki

Odkąd trafiłam na ślad tego filmu i (posłuchałam fragmentów muzycznych), nie mogłam się wręcz doczekać zobaczenia go (a w zasadzie posłuchania:)) w całości. Bo muzyka karnatyczna w filmach to jedna z moich miłości, a nie sądziłam, że trafię na nią i w tej południowej kinematografii (i to są takie właśnie wciąż nowe odkrycia, które uwielbiam:)). W końcu udało się zdobyć upragnione dvd (i to nawet podpisane!) I cóż...to jest film, który stoi muzyką i przede wszystkim muzyką. Bo fabuła (historia obdarzonego w pewnym momencie wielkim muzycznym 'darem' mężczyzny i dwóch kobiet w jego życiu) niestety nie powala (jest nadmiernie sentymentalna, a chwilami wręcz pretensjonalna...), znaczy nie jest to całościowy majstersztyk (jak filmy Vishwanatha w kinie telugu czy Sibiego Malayila w mallu), ale muzyki jest tyle, że można się skupić przede wszystkim na niej. Malaya Marutha to bowiem film, który pod tym względem świetnie pasuje do tego opisywanego przez 'znawców' kina bolly schematu: "tam  to co parę minut śpiewają i tańczą":D (no, tańczą może mniej, bo częściej są to same zaśpiewy, bądź koncertowe, bądź świątynne itp). I w tym przypadku działa to akurat na korzyść tego filmu (choć przyznać trzeba, iż główna rola niedawno zmarłego Vishuvardhana należy chyba do jego ciekawszych). Przejdę więc do meritum, czyli prezentacji owej niebiańskiej muzyki (wybranych fragmentów oczywiście, bo - jak wspomniałam - ogólnie jest tego naprawdę dużo, co najmniej kilkanaście utworów) Śpiewa głównie Yesudas:)
Modlitwa w świątyni:
 

Oraz występ bohatera:

Fanom takiej muzyki warto choćby dla niej samej ten film polecić:)

sobota, 12 listopada 2011

Elvira Madigan (1967)


Jakiś czas temu pisałam na blogu (jeszcze poprzednim) o moim pierwszym pamiętnym i oszałamiającym kinowym spotkaniu z twórczością Bo Widerberga. W zasadzie trudno odpowiedzieć na pytanie czemu, pomimo takiego zachwytu Lust och fägring stor, przez tyle lat nie sięgnęłam po inne filmy tegoż reżysera. Ze strachu, że się rozczaruję? Albo ich nie zrozumiem/okażą się dla mnie za trudne? (trochę na to samo wychodzi^^) W każdym razie w końcu się odważyłam. I sięgnęłam po jeden z najważniejszych, najsłynniejszych  filmów w dorobku reżysera, osnutej na kanwie prawdziwych wydarzeń historii wielkiej, tragicznej miłości . Grób owej pary jest do dziś  obiektem pielgrzymek, a panny młode mają zwyczaj składać na nim swoje ślubne wiązanki (by dać w ten sposób Elvirze coś, czego sama nie miała szansy zaznać). To trochę jak Romeo i Julia, z tym, że tu bohaterowie są starsi. On jest porucznikiem kawalerii, ona linoskoczką. Gdy ich poznajemy w filmie, są już razem, ale nasycone kolorystycznie obrazy 'pikniku' pośród pięknej przyrody na uroczej wyspie tylko pozornie wydają się zwiastować idyllę. Bo on dla niej nie tylko opuścił swą żonę i dzieci, ale także zdezerterował z armii,  więc perspektywy jako para (i środki do życia) mają żadne. A zatem rzeczywistość zacznie coraz bardziej 'brzęczeć' koło ucha - jak natrętna, nie dająca się odgonić mucha... I  klimat zacznie podskórnie gęstnieć, aż do tragicznego finału...
Hmmm.. chyba jednak nie uda mi się słowami oddać klimatu tego filmu, a to on jest tu podstawą. Bardzo żałuję, że filmy Widerberga nie mają raczej takich szans na restaurację i przegląd jak ostatnio filmy Bergmana, bo Elvirę Madigan należałoby chłonąć w skupieniu ciemnej sali kinowej, na olbrzymim ekranie i z dobrym nagłośnieniem, bowiem zdjęcia i muzyka do tego filmu to prawdziwy majstersztyk. Już po Lust och fägring stor byłam zachwycona tym, jak Widerberg potrafi wykorzystać w swych filmach wielkie dzieła muzyki klasycznej (przede wszystkim Mozarta, ale nie tylko), a tu jest chyba jeszcze genialnej pod tym względem (a nie sądziłam, że to możliwe:D). Przykładowo fragmenty koncertu Mozarta, nazywanego nawet od tegoż filmu jego imieniem:


A ja w obliczu takiego piękna najlepiej już zamilknę:) Bo tego trzeba po prostu posłuchać (i przeżyć) samemu:)

niedziela, 6 listopada 2011

Bolly zaduszki

...czyli kolejna porcja mini recenzji - tym razem wszystkie filmy łączy fakt, iż grają w nich nieżyjący już aktorzy  kina hindi (często - choć niekoniecznie - przedwcześnie zmarli):

Nauker (1979) - czyli Sanjeev Kumar i Mehmood
Amar jest bogatym wdowcem samotnie wychowującym córeczkę. I  choć bliscy go namawiają, on  boi się drugiego małżeństwa, bo co jeśli kandydatka poleciałaby tylko na jego pieniądze, a nie byłaby dobra dla dziecka? W końcu wpada na pomysł: pojedzie z wizytą do domu kandydatki udając służącego (a jego służący - traktowany zresztą w sumie jak przyjaciel - będzie udawał jego). Niestety moje nadzieje na bolly wersję Manewrów miłosnych (i Mehmmoda w roli 'a'la Sielański- śmy') szybko się rozwiały, bo rzecz przeobraziła się raczej w indyjską wersje Kopciuszka (dwie wredne panny na wydaniu plus ich jędzowata matka, no i anielska służąca - grana przez Jayę), czyli taki familijny melodramat w starym stylu, z morałem oczywiście. Sprawę ratowali trochę dobrzy aktorzy (choć Lalita Parwar znów stereotypowo obsadzona, a Mehmooda jak dla mnie za mało...), ale mimo wszystko nie jest to film, do którego chciałabym wracać. Film do obejrzenia na YT

Bhai Bahen (1969) - czyli Ashok Kumar, Sunil Dutt i Nutan
W domu bogatego Raji Saheba wszystko odbywa się wg ścisłego harmonogramu (nawet przyjęcia trwają dokładnie 'od-do':P), a wszelka niesubordynacja karana jest przez pana domu cieleśnie. Jak mówi jeden z jego synów to złota klatka, z której jedyna ucieczką jest śmierć. I tak też się to w jego przypadku kończy. Przerażony tym, a dotąd posłuszny ojcu drugi syn, Virendra, decyduje się na desperacki krok odejścia z domu. Gdy zakocha się w pewnej ubogiej dziewczynie decyduje się powiedzieć ojcu o niej. Reakcja  jest dość zaskakująca, a  nieznana dotąd Virendrze przeszłość ojca wpłynie znacząco na jego przyszłość... i dopiero utrudni mu życie... Film wyreżyserował południowiec - Bhimsingh, co niektórych może już naprowadzić na to z jakim rodzajem filmu mamy tu do czynienia. Tak, z typowym dla tego pana sentymentalnym melodramatem familijnym, w którym najciekawsza okazuje się grającą zadziorną 'dziewczynę z ulicy' Padmini, za to Nutan zostaje koncertowo zmarnowana w sztampowej roli:(  Ashok Kumar solidny, a Sunil Dutt zwyczajowo dość nijaki.
Moje największe zainteresowanie po seansie wzbudza fakt jakiego południowego filmu to remake:P (bo jakiegoś niewątpliwie, a tego, o jakim się w różnych miejscach w necie pisze, to na pewno nie:P)  Ach, i jest jeszcze jeden piękny swingowy numer (niestety, nie da się go wkleić tu bezpośrednio:()

Aag (1948) - czyli Raj Kapoor i Nargis
Reżyserski i producencki debiut 24-letniego wówczas Raja (i pierwszy wspólny z Nargis) to dość dramatyczna historia Kewala, który miał w życiu dwie  wielkie miłości: pierwszą był teatr, drugą dziecięca sympatia - Nimmi. W obu przypadkach czeka go wiele przeszkód (ojciec nie chce słyszeć o tak niepoważnym zawodzie dla swego syna, a z Nimmi rozdziela go jej wyjazd, a on potem jej imieniem nazywa wszystkie kolejne ważne kobiety w swym życiu). Nigdy dotąd żaden Rajowy bohater nie kojarzył mi się tak bardzo swą aurą z Gurowym (taki niespełniony - też uczuciowo - artysta, nad którym wręcz 'powiewa' melancholia i człowiek ma wrażenie, ze on po prostu nie może być szczęśliwy), a kamera po prostu kocha Nargis. Aag jest zresztą ogólnie bardzo ładnie filmowany. Niemniej i  tak wolę inne filmy (i inne oblicze) Raja:)
A, i młodszą wersję Kewala gra mały Shashi:D

sobota, 29 października 2011

Mini opinie filmowe: Manasaare, Bumper Offer, Valu - the bull, Key

Kolejna seria kilku słów o filmach, które niekoniecznie nadają się na całą samodzielną notkę:)

Manasaare (2009, kannada)

Bohater, młody chłopak, sam nie wie, co chce robić w życiu, a jego impulsywne zachowanie sprawia, że w końcu trafia do szpitala psychiatrycznego. Czy uda mu się przekonać personel owegoż przybytku, że nie jest szalony? 
Zapowiadało się  (i nawet zaczęło) ciekawie, ale potem zaczęło niestety zmierzać w nie takim kierunku, znaczy zbyt melodramatycznie się robiło...Znaczy liczyłam chyba na coś bardziej w klimacie Khamoshi, a to mi się bardziej kojarzyło jednak z Kyon  Ki... Szkoda:/    Film do obejrzenia na YT (z napisami).

Bumper Offer (2010, telugu)

Od jakiegoś czasu Puri próbuje wylansować jako aktora swego brata Sairama Jak na razie z marnym skutkiem. Ten film to jedna z takich prób. Nie będę się silić na opis fabuły, bo nic niezwykłego w niej nie ma, sam film też żaden cud, ale z drugiej strony oglądało mi się go bez bólu i nie uważam, żeby był gorszy od hiciorów typu Ready czy Bindaas, a Sairam  może nie jest aktorskim 'samorodkiem', ale i nie jest bardziej drewniany od wielu telugowych starowych dzieci, więc w sumie czemu oni mają być gwiazdami a on nie? A widok Bindu 'w akcji' (z kijem basebolowym czy innym narzędziem w ręku:D) - bo krewką dziewczynę tu gra^^ - cudny:)


Valu - the bull (2008, marathi)

Mieszkańcy małej wioski czczą świętego byka. Żywego, który chodzi sobie luzem po okolicy. Ale zwierzę robi się agresywne i zaczyna sprawiać coraz więcej kłopotów. Z pomocą śpieszy przybyły z miasta strażnik leśny, który ma złapać i 'unieszkodliwić' zwierzę. Wraz z nim przybywa jego brat, którego pomysł na nakręcenie dokumentu o całej akcji wprowadza tylko dodatkowe zamieszanie.. Valu to nagradzana na festiwalach satyra (pokazywana ponoć i u nas na WFF), pod którą jednak kryje się i materiał do refleksji. Rzecz może i ciekawa, z tym, że mnie tak bardzo nie urzekła (a może spodziewałam się za dużo?). Ale trailery są bycze^^


Key (2010, telugu)

9 kandydatów, 1 posada w tajemniczej ogranizacji, 3 żelazne zasady, których nie można złamać, 1 pytanie i 80 minut na odpowiedź.
Tyleż czasu trwa ten, rozgrywający się w jednym pomieszczeniu, będącym miejscem owej nietypowej rekrutacji,  film. Pomysł ciekawy i - jak na to kino- z pewnością niebanalny (choć niekoniecznie oryginalny, znaczy wygląda, że znów ściągnięto z zachodu), niestety zawiodła realizacja... Nie utrzymano potrzebnego napięcia, nie spisali się też młodzi aktorzy (samego Jagapatiego jest malutko, on reprezentuje ową organizację, ogłasza więc na początku reguły i wyjaśnia na końcu czemu służyły- zresztą to też trochę zbyt łopatologicznie..to już wolę formę wyjaśnienia z innego, kojarzącego mi się tu filmu telugu:P). Szkoda:(

niedziela, 23 października 2011

Irumbu Kottai Murattu Singam (2010)- odjazdowe tamilskie kino kołbojskie:D

Nie czuję się na siłach napisać 'normalnej' recenzji tego filmu (zwłaszcza, iż oglądałam go saute). Jakiś western każdy chyba widział i jakie elementy on zawiera wie, no więc tu jest to wszystko, tyle, że - biorąc pod uwagę miejsce akcji - to raczej eastern^^  I że nie jest to ani trochę na poważnie:D Może przybliżę sprawę na screenach:
już na wstępie  zostaniemy wprowadzeni w klimat:)
Nie zabraknie też odwołań do 'klasyków (ikon) gatunku':
tych z zachodu...
.. i tych bardziej swojskich:)

Oczywiście muszą być dzielni kołboje
I paskudni źli...
jak tamilski Eastwood ze sztucznym okiem:P
konfrontacje tego dobra ze złem...
Indianie, których od przerobienia bohaterów na smaczną zupę odwieść można tańcem^^
No tak, bo -że wtrącę w tę wyliczankę - ci kołboje tańczą (źli zresztą też:D) i to jak!!

 
mrożące krew w żyłach przygody i wyzwania:)
szubienice w tle (nie tylko dla ludzi:P)

listy gończe...
piękna ukochana:)
I nawiązania do Sholay oraz ogólnie starych filmów:P

To może jeszcze trailer na zachętę?:)


Ech no, szkoda jednak że tych literek nie ma:( Ale pojedynek na karty to cudny był, cudny!!

wtorek, 18 października 2011

Londyńskie musicale, czyli przepis na dobrą zabawę:)

Podczas pobytu w Londynie chodziłam nie tylko 'indyjskimi tropami', ale wpadłam też do tamtejszych teatrów:) Wybrałam spektakle muzyczne, bo chciałam czegoś lekkiego i zrozumiałego (znaczy bez staroangielszczyzny np:P). Szukałam też cenowych okazji biletowych i dopiero potem zorientowałam się, że oba wybrane spektakle skupiają się na podobnym okresie (a więc i muzyce),czyli latach 50-60:D Znaczy miałam taki mini-ciąg retro:) Baaardzo miły, bo na obu spektaklach świetnie się bawiłam:) I nie tylko ja zresztą, bo widownia ogólnie reagowała bardzo żywo: nie tylko oklaskując aktorów, ale i kołysząc się w rytm znanych standardów czy podśpiewując je, a na koniec i tańcząc (serio:D)
Pierwszy spektakl to Million Dollars Quartet w Noel Coward Theatre, czyli historia jedynego, legendarnego spotkania muzycznego wspaniałej czwórki: Elvisa Presley'a, Johnny'ego Casha, Carla Perkinsa i Jerry'ego Lee Lewis, do którego doszło w 1956 roku w Sun Records, wytwórni Sama Phillipsa. Panowie  (grani przez młodą, fantastyczna obsadę) rozmawiają o muzyce i życiu, ale przede wszystkim grają swoje najbardziej znane hiciory (takie jak np. Blue Suede Shoes, Fever,  Down By The Riverside, I Walk The Line, Great Balls Of Fire, Hound Dog, czy See You Later Alligator) I dają czadu, oj jak dają!  Zresztą może krótka zajawka będzie bardziej przekonująca niż jakikolwiek opis:


A to historyczna fotka z prawdziwego spotkania owej czwórki:


Drugi spektakl natomiast - Dreamboats and Petticoats w Playhouse Theatre - to rzecz bardziej w klimatach Grease, znaczy nostalgiczny powrót do lat szkolnych, takich z lat 50. Znaleziony przez wnuczkę stary album ze zdjęciami inspiruje dziadka do opowieści o czasach swej młodości. Poznajemy więc galerię jego szkolnych kolegów (w tym szkolnego żigolaka- pozera, szarą myszkę, szkolną gwiazdę itp). Każdy ma jakieś marzenia i każdy kocha się nie w tym, kto kocha się w nim:D Ale najważniejsza jest znów oczywiście muzyka ( w tym takie utwory  jak To Know Him Is To Love Him,  The Locomotion, Happy Birthday Sweet 16, What A Wonderful World, Will You Still Love Me Tomorrow czy Let's Twist Again, choć stylizacja na lata 50 (ach, te spódnice!) też budzi bardzo pozytywne skojarzenia:) I także w tym spektaklu młoda obsada budzi uznanie swymi talentami (nie tylko wszak muszą umieć grać, ale także śpiewać i tańczyć i są naprawdę świetni:)
I również próbka wideo:

Znaczy podsumowując: podobało mi się i chcę więcej:) (może za rok^^)

poniedziałek, 10 października 2011

Muran (2011) - nieznajomi z podróży

Wycieczka do Londynu nie byłaby pełna bez wykorzystania okazji do obejrzenia kina tamilskiego na dużym kinowym ekranie:) Tym razem trafił mi się nie tylko lepszy film niż ostatnio (jakiś standardowy Arjunowy), ale i podpisany (znaczy tamile są już faktycznie wyświetlane w zagranicznych kinach z angielskimi literkami:)). Choć pewnie i bez tego nie byłoby najgorzej ze zrozumieniem fabuły, bowiem Muran to tamilska wariacja na temat klasycznego filmu Hitchcocka Nieznajomi z pociągu. Swoją drogą dość chętnie wykorzystywanego przez indyjskich filmowców - jakiś czas temu widziałam i telugową wariację na temat owej opartej na propozycji 'morderstwa na krzyż' historii:) Z tym, że Muran jest lepszy od Vishaki Express.
No więc w podróży poznaje się dwóch facetów. Kompletnie różnych. Jeden to spokojny muzyk, drugi..hmm...ekscentryczny szaleniec (na wejściu, podpity skacze z tarasu - ot dla dreszczyku emocji). Nic zdaje się ich nie łączyć i to doprowadzi do niezwykłej 'oferty' jednego z nich: żeby dokonać morderstwa doskonałego, czyli każdy z panów miałby zabić kogoś bliskiego, a stanowiącego problem w życiu tej drugiej strony...Policja nie odszuka sprawcy, bo nie będzie żadnego punktu zaczepienia, żadnego motywu zbrodni. Ale sprawa się jednak skomplikuje...
Muran to może i nie żadne aż wielkie dzieło, ale naprawdę sprawnie opowiedziany, trzymający w napięciu thriller. Owszem, pewnie bym się bez żalu pozbyła większości 'romantycznych' wątków czy klipów (choć nie są one jakoś bardzo 'uciążliwe', tylko po prostu spowalniają film), ale w sumie naprawdę nieźle mi się to oglądało - przede wszystkim dzięki głównej 'rozgrywce' i obu panom. A bardziej nawet dzięki jednemu:) Znaczy ja nic do Cherana nie mam, ale chyba coraz bardziej chciałabym go zobaczyć w końcu w kompletnie innym typie roli (bardziej ekstrawertywnym?), więc specjalnie mnie tu nie zaskoczył. Za to nieobliczany i fascynujący (także wizualnie^^) Prasanna to jest to! Mam chyba szczęście do jego ról, bo o ile wiem inni znają go bardziej jako nieco misiowatego amanta, a ja poznałam przez Anjathey, a teraz to:) I bardzo mi się to podoba:D Czytałam niedawno w wywiadzie, że Prasannie wcale nie przeszkadza, iż nie zrobił może aż tak wielkiej kariery jak inni (nie jest megastarem), bo dzięki temu może wybierać i grać bardzo różne role - takie jakie chce. Mądry facet:)
Na koniec jeszcze trailer filmu:

To chyba był najbardziej udany z moich londyńskich seansów kinowych:)