*kontynuując ładną marcową tradycję skupienia się na kinie 'kobiecym' kolejny 'przedruk' z forum* (bo całkiem świeża notka 'dyskusyjna' o pozycji kobiet w kinie indyjskim kiedyś i dzisiaj jakoś wciąż nie może się napisać)
Żadna to tajemnica, że łatwo mnie 'złapać' na filmy z wątkiem naksalickim. Tak i trafiłam na ten.
Kalkuta,
rok 1970. Pochodząca z klasy średniej Sujata Chatterji jest 'typową'
żona i matką. Pewnej nocy zostaje wezwana do Kantapukur, by
zidentyfikować zwłoki swego syna - Bratiego. Ciało, oznakowane tytułowym
numerem 1084, nie zostanie jej nawet wydane, bo Brati należał do ruchu
naksalitów i oficer policji nakazuje natychmiastowe spalenie zwłok
wszystkich ofiar. Pod kontrolą. To wydarzenie stanowi dla Sujaty szok.
Okazuje się, że choć Brati był jej 'oczkiem w głowie', matka tak
naprawdę nie bardzo znała swego syna, nie wiedziała o jego działalności.
I niespecjalnie rozumie, co go do tego ruchu popchnęło. Przecież
pochodził z dobrze sytuowanej rodziny i miał świetne perspektywy... Dwa
lat później Sujata nadal nie może znaleźć spokoju ducha. Nie znajdując
zrozumienia we własnej rodzinie postanawia sama dowiedzieć wszystkiego o
przeszłości syna, spróbować zrozumieć jego poglądy. Zacznie więc szukać
przyjaciół Bratiego, tych, którzy jak on postanowili walczyć o równość
społeczną... I ich rodzin. Dokąd ją to zaprowadzi?
To pierwszy film, w
którym zobaczyłam początki naksalickiego ruchu (narodził się wszak w
1967 roku, a 1970 rok to moment, w którym inspirowany hasłami komunizmu
ruch urósł w siłę na tyle, że policja zaczęła traktować go jako poważne
zagrożenie. I krwawo rozprawiać się z rewolucjonistami). Które sprawiają
jednak inne wrażenie, niż to, co znam z filmów z lat 90. Bardziej
właśnie rewolucji? Takiego ruchu 'gorących głów', młodych idealistów,
którzy chcą zmieniać świat i 'z płomieniem w oczach' gotowych nawet na
śmierć dla tej sprawy... Bo to i głównie studenci, czyli ta elita
intelektualna, a jednocześnie zwykle najwięksi buntownicy (wszak i u nas tak
było - tylko buntowali się przeciwko, a nie w duchu tej ideologii).
Ale naksalici nie
są głównym tematem tego filmu, a bardziej pewnym katalizatorem
zmian w bohaterce, która - idąc śladami ukochanego syna - przechodzi
psychiczną metamorfozę. Zaczyna sobie stawiać pytania o sens tej 'naszej
małej stabilizacji', w jakiej dotąd żyła. Widzieć wokół
drobnomieszczaństwo, które zaczyna ją coraz bardziej dusić.. Rolą Sujaty
Jaya powróciła do grania po kilkunastu latach przerwy (to była jej
pierwsza rola po Silsilli) i chyba nie mogła sobie wymarzyć lepszego comebacku. Nie wiem, czy od tego momentu do dziś zagrała lepszą rolę. I
jest jeszcze świetna Seema Biswas, jako matka innego zabitego wtedy
rewolucjonisty. Ta kobieta z niższej warstwy, przeżywa swój ból zupełnie
inaczej, 'głośniej', wyraziściej niż Sujata (która raczej cierpi w
milczeniu - bo przecież nie wypada aż tak okazywać emocji) i jest to
ciekawa opozycja. I Nandita Das (w swej pierwszej roli w kinie hindi,
stąd w napisach jest 'introducing'), grająca podzielającą jego poglądy
sympatię Bratiego. Tak, to chyba w ogóle film pań, to je się przede
wszystkim pamięta.
Hazaar Chaurasi Ki Maa to dobre, poruszające,
skłaniające do refleksji kino (w końcu Govind Nihalani) Niemniej chyba do całkowitego zachwytu
czegoś mi w nim jednak zabrakło (choć nie potrafię zwerbalizować czego).
Niemniej z pewnością jest to rzecz godna polecenia ciekawym i bardziej
kameralnego, a zaangażowanego kina (i psioczącym na kiepski poziom kina
hindi lat 90). I - jeśli to może być dodatkową rekomendacją - film
zdobył National Award dla najlepszego filmu hindi.
*No to, idąc za ciosem, po przybliżeniu sylwetki reżyserki, 'przedruk' forumowej opinii o jej filmie.*
- Przecież twoja i moja ciemność się różnią.
- Ale czy nie możemy rozświetlić tych ciemności tym samym światłem?
Tym dialogiem można by najkrócej opisać, o czym jest ten film.
Anirudh jest niewidomy. Kavita to
przypadkowo poznana przez niego wdowa, która wkrótce zaczyna pracę w
prowadzonej przez Anirudha placówce edukacyjnej dla dzieci niewidomych..
Oboje zaczynają spędzać ze sobą czas, dobrze się dogadują, a wkrótce
rodzi się między nimi i głębsza więź... Ale czy dadzą sobie i temu
szansę?
Piękne kino.
Mądre. Jakże ludzkie i prawdziwe. To spokojny, kameralny, wyciszony
film. Ale aż gęsto w nim od emocji. Takich prawdziwych, choć pokazanych
też bardzo delikatnie, a jednak sugestywnie. Bo oboje bohaterowie mają
swoje doświadczenia życiowe, przejścia, które rodzą w nich różne lęki,
obawy... A związek to zawsze jednak i jakieś ryzyko. I oczywiście
wychodzi, że to kobiety okazują się silniejsze od mężczyzn (też samo
życie).
Film daje też widzowi okazję spojrzeć na pewne rzeczy z innej perspektywy - tak jak Koshish pozwalał
wejść w świat osoby głuchej, świat bez dźwięków, tak tu mamy świat z
perspektywy osoby niewidomej. Jest taka fantastyczna scena: Kavita
próbuje opisać Anirudhowi, jak wygląda czyli opowiada mu jakie ma oczy,
usta, włosy, karnację kończąc to stwierdzeniem, że według indyjskich
kanonów można chyba ją nazwać piękną. Na co Anirudh stwierdza, że dla
niego to wciąż nierealna abstrakcja i on owszem uważa ją za piękną, ale
na podstawie całkiem innych przesłanek: jej głosu, dotyku, zapachu jej
ciała. Chwilę potem Kavita idzie do sklepu kupić nowe sari i - zamiast
je oglądać - zamyka oczy i ich dotyka, przykłada kolejne materiały do
twarzy itp. i tak dokonuje wyboru jednego sari - które określa jako
piękne.
Ale mamy też pokazane codzienne zajęcia z niewidomymi
chłopcami z placówki Anirudha - zwykłe dzieci, które bawią się,
śpiewają, czasem też dokazują, ale i uczą się różnych przydatnych
rzeczy, wykonywania jakichś prac czy alfabetu Braille'a (występujące w
filmie dzieci faktycznie były niewidome). Bo ten film to samo życie,
zwykłe a jednak niezwykłe.
Aktorstwo Shabany i Nasserudina też jest
bardzo naturalne i oszczędne. Oni po prostu są tymi postaciami. Tak samo
funkcjonują w tym filmie piosenki - niby są, a wcale się ich jakoś
specjalnie nie odczuwa, bo wynikają bardzo naturalnie z kontekstu
(większość Kavita śpiewa ze swymi podopiecznymi).
I jest jeszcze
piękna klamra kompozycyjna filmu - zaczyna się on i kończy taką samą
sceną. Ale jej kontekst, a więc i znaczenie jest w obu przypadkach
zupełnie inne.
Ostatnio coraz więcej mówi się o kobietach-reżyserkach w kinie hindi. Których przybywa i kręcą często naprawdę ciekawe filmy. W związku z tym (oraz Dniem Kobiet:D) chciałam przybliżyć postać, której nazwisko może nie jest dziś tak znane (a jeśli już ktoś się go doczyta, to zwykle uważa, że ma do czynienia z facetem:P), ale wkład w kino hindi także niebagatelny, a znacznie wcześniejszy. Na dodatek dokonany w najtrudniejszym dla tej kinematografii czasie, bo w latach 80-tych. Wtedy to właśnie Sai Paranjape udowadniała, że widz nie musi mieć wyboru tylko między coraz bardziej 'sięgającym dna' kinem mainstreamowym, a niełatwym nieraz w odbiorze parallelem i że rozrywka może być też inteligentna (a przy komediach nie trzeba ani być zażenowanym, ani 'wyłączać mózgu'). Znaczy tworzyła chyba coś, co dziś określamy mianem hatke cinema.
Pochodzi z niebanalnej rodziny: jej dziadek był słynnym matematykiem, ojciec artystą (rosyjskiego pochodzenia), a matka - aktorką filmów marathi i hindi z lat 30-40, a potem pisarką i znaną działaczką społeczną (choćby prekursorką działań na rzecz planowania rodziny). Trudno się dziwić, że - wychowana w tak niezwykłej i stymulującej rozwój atmosferze - Sai wcześnie zaczęła pisać i już jako ośmiolatka [!] opublikowała swój pierwszy zbiór bajek (Mulānchā Mewā).
Podczas studiów zaczęła pracę w radiu, potem związała się z teatrem (reżyserowała sztuki w marathi, hindi i po angielsku - w tym także sztuki dla dzieci). W międzyczasie ukończyła studia w National School of Drama i zaczęła także pracę w tv, jako producentka. Współpracę z teatrem i telewizją oraz pisanie książek dla dzieci kontynuowała zresztą (z sukcesami) przez wiele lat, nie przeszkodziło jej to jednak w podejmowaniu wciąż nowych aktywności. W tym kręcenia filmów dokumentalnych (poruszających m.in. takie trudne problemy jak alkoholizm, narkomania czy AIDS) i fabularnych.
Historia powstania fabularnego debiutu Paranjape jest zresztą bardzo ciekawa. Podczas pracy w delhijskiej tv została poproszona o kontakt ze Związkiem Niewidomych i przygotowanie materiału z okazji Światowego Dnia Niewidomych. Początkowo miała duże opory i obawy, po odwiedzeniu szkoły dla niewidomych dzieci miała jednak okazję naocznie przekonać się, jak fałszywe były jej wyobrażenia na temat tej grupy osób. Te doświadczenia skłoniły ją do wyreżyserowania krótkometrażówki, którą to kilka lat później 'przerobiła' na film pełnometrażowy - nagrodzony 3 Nationalami (w tym dla najlepszego filmu i za scenariusz - także oczywiście jej autorstwa) Sparsh. Cudowną, kameralną historię uczucia wdowy i niewidomego nauczyciela w szkole dla takichże dzieci. Potem powstały dwie przeurocze (i bardzo dobrze przyjęte przez widzów) komedie obyczajowe: Chashme Buddoor i Kathā. W obu reżyserka bawiła się filmowymi schematami, inteligentnie je 'przenicowując'^^ I o ile, jeśli chodzi o sam typ 'ciepłych prostych komedii', można doszukiwać się u Sai wpływów Hrishikesha Mukherjeego czy Basu Chatterjiego o tyle ten rys 'przewrotnej zabawy filmowymi kliszami' jest już absolutnie jej:) Oto malutki przykład z Chasme Buddoor, czyli 'podryw na chusteczkę' w filmie i rzeczywistości^^
O tym filmie (który zresztą niedawno, równolegle z remakiem - został odrestaurowany i ponownie wprowadzony do indyjskich kin zbierając, oczywiście, dużo lepsze recenzje od nowej wersji:P) szerzej pisałam tu. To te najbardziej znane tytuły. Z innych filmów reżyserki warto chyba jeszcze wspomnieć o poświęconej problemom imigrantów Dishy oraz o Saaz (historii dwóch utalentowanych playbacksingerek, w której dopatrywano się inspiracji życiem Laty Mangeshkar i Ashy Bhonsle).
W 2006 roku rząd indyjski przyznał Sai Paranjape Padmę Bhushan. 75-letnia dziś reżyserka i producentka jest nadal aktywna (choć niekoniecznie najbardziej w fabule) i twórcza. Często uczestniczy też w różnych konferencjach czy 'komitetach nagrodowych'. W jej ślady poszedł także jej syn - reżyser kina marathi. Natomiast w starszych filmach Sai można zobaczyć zarówno jej córkę, jak i - byłego już wówczas - męża (zasadniczo reżysera teatralnego).
Osobiście uwielbiam przebijającą z jej filmów wrażliwość (taką 'bardzo moją'), a poza tym cenię Sai za szczerość (w końcu ktoś, kto nie cieszy się - albo udaje, że się cieszy - z nowej wersji swojego filmu - że niby to dowodzi jego żywotności - tylko po prostu mówi, że to durny pomysł:P I jasne jest, że nie chodzi mu o pieniądze 'za prawa'.)
Po porcji nowych, zestaw jeszcze nowszych filmów - takich dopiero w produkcji :) Tym razem same tamilskie rzeczy, bo ostatnio jakoś głównie przykuwają moją uwagę proma filmów z tej kinematografii.
Jigarthanda, czyli Siddarth w nowym filmie reżysera Pizzy. Wracam do teorii, że Sidowi służy rodzima kinematografia i czekam z ciekawością. Także na to, jak Karthikowi Subbarajowi pójdzie niełatwy 'test drugiego filmu' (bo Pizza bardzo dobra była)
Zwiastun Cuckoo urzekł mnie od pierwszego spojrzenia. Zdjęcia,muzyka, klimat... no i temat (i wierzę reżyserowi, że nie będzie 'jechał' na współczuciu wobec niepełnosprawności bohaterów, ale po prostu chce opowiedzieć poruszającą love story)
Od dawna wyczekuję nowego filmu Santosha Sivana. Znaczy odkąd wiem, o czym na być Ceylon/Inam. Tematyka wojny na Sri Lance jest mi szczególnie bliska, a na podstawie dotychczasowych doświadczeń mam przekonanie, że najlepiej, najbardziej poruszająco i prawdziwie opowiadają o niej ci, którzy są najbliżej (znaczy Tamile, ew. Keralczycy)
Nawet jeśli ostatecznie Naan Sigappu Manithan okaże się sztampowym hirołsowcem (a nazwisko reżysera jakoś tak podpowiada), to za sam koncept narkoleptycznego bohatera należy mu się uwaga. Bo to fascynujący pomysł jest. I okazja na kolejną (po Avan Ivan) brawurową rolę dla Vishala.
Nazwiska stojące za Nedunchalai pewnie niewiele powiedzą(no, może że to drugi film reżysera SOK, ale klimaty jak widać całkiem inne), ale co z tego? Promo wygląda ciekawie, więc czekam na ową autostradę.
Ten film nie ma jeszcze zwiastuna, ale myślę, że TAKI first look zupełnie wystarczy^^ Poza tymKaaviya Thalaivanto film Vasanthy Balana, a to jest bardzo solidna rekomendacja (z jego filmów tylko Aravaan mnie nie 'podbił', a dwa inne są na mojej liście ukochanych tamili ever).. No i wygląda, że to coś poniekąd biograficznego będzie, a dobre biografie o artystach to ja uwielbiam:)
Na koniec (wreszcie, bo już mnie ów cykl naprawdę nużyć zaczyna) przeglądu kino hindi. 'Olewane' przeze mnie przez cały rok, stąd filmów zebrało się naprawdę sporo, zatem opinie mogą być jeszcze krótsze niż zwykle:P
Bombay Talkies
Bolly na sto lat kina indyjskiego, czyli cztery nowelki opowiadające o tym, ile znaczy w naszym życiu - i jak potrafi na nas wpłynąć - kino (i jego gwiazdy). Dość zróżnicowane w klimacie, stąd duże szanse, że każdy znajdzie swoją ulubioną. Mnie urzekły muzyczne klimaty tej Karanowej (w końcu na dobre uwierzyłam, że on naprawdę zna i kocha stare klasyki), uśmiechnęłam się na części Dibakara (bo jakże często fantazje/marzenia są lepsze, bo bezpieczniejsze, od szansy ich realizacji), trochę rozczarowała nowelka Zoyi, no a najbardziej podobała chyba ta Kashyapowa o tym, ile się w tej 'magii gwiazd' przez lata zmieniło, a co jednak pozostało takie samo. Najlepszy zaś hołd dla kina hindi następuje na końcu. I nie chodzi mi bynajmniej o te gwiazdorskie 'pląsy na schodach', ale o owe cudowne wcześniejsze 3 minuty (które pewnie, jak zwykle, będę próbować dokładniej 'rozpracować' - znaczy który kadr jest z czego).
Go Goa Gone
Miałam duże opory (film o zombie?? eeee...), w końcu przeważyły dochodzące zewsząd zachwycone opinie. I słusznie, bo naprawdę dobrze się bawiłam, znaczy 'nie takie
zombie straszne (nudne), jeśli potraktowane z odjechanym humorem':P I
wcale nie przeszkadzała mi nieznajomość gatunku 'wyjściowego' (ale ja i
miałam świetną zabawę na brooksowej parodii Gwiezdnych Wojen bez znajomości oryginału:D) Osobiście najbardziej kocham rosyjskie 'wtręty' (jaki ładny akcent pan miał! no i te stylizowane na cyrylicę angielskie napisy przy rosyjskich dialogach - czaaad!) i żal mi, że Saif (znaczy Borys) też nie mówił nic w tym pięknym języku. Miło też zobaczyć w końcu w tej kinematografii naprawdę uzasadnioną scenę z bikini (gdzie nikt nie próbuje go ogrywać bardziej niż to logicznie potrzebne znaczy). Zazdroszczę oglądającym film w kinie.
B.A. Pass
Spodziewałam się trochę czegoś innego. Czegoś w stylu Absolwenta, znaczy słodko-gorzkiej opowieści o wchodzeniu (także tym erotycznym) w dorosłe życie? Tymczasem w BA Pass jest tylko gorycz. I mrok (widoczne są zresztą wpływy kina noir). Nawet to poznawanie seksu nie daje, choć przez chwilę, specjalnej radości (chyba trudno by było, skoro już pierwsze zbliżenie bohatera i owej starszej od niego mężatki kończy się wręczeniem mu pieniędzy, czyli sprowadzeniem wszystkiego do 'usługi'). A potem zostaje już tylko nakręcająca się spirala, z której nie będzie dobrego wyjścia. Jeśli ktoś nie lubi przygnębiać się kinem to zdecydowanie rzecz nie dla niego, pozostałym polecam, bo to dobry, choć smutny film. Jeden z najlepszych w ubiegłym roku w kinie hindi. I taki, który zostaje w pamięci.
Special 26
Wbrew obiegowej opinii o jego filmach te sensowne zdarzają się ostatnio Akshayowi częściej niż np. SRK. To jest kolejny (po OMG) dowód. Ta osadzona w realiach lat 80-tych historia bandy oszustów podszywających się pod oficerów CBI (i robinhoodujących banki) to sprawnie zrealizowane kino w doborowej obsadzie (i - też wbrew obiegowym opiniom o nim - Akshay wcale nie próbuje wielce zdominować reszty obsady - bardziej zresztą od niego utalentowanej). I nawet para-romansowy wątek specjalnie mi nie przeszkadzał. A najbardziej zachwycił mnie chyba funkujący background (przywodzący mi na myśl ongisiejsze dokonania Burmana, znaczy bardzo kojarzący się z 'klimatem epoki'). Fajne, rozrywkowe kino znaczy.
Matru Ki Bijlee Ka Mandola
Nie sądziłam, że w jednym roku zobaczę dwa indyjskie filmy w bałkańskich klimatach:DChoć nowy film Vishala nie urzekł mnie tak jak keralskie Amen. Chyba za dużo rzeczy Bhardwaj chciał w tym filmie 'upchać' i nie do końca mu ta kombinacja szaleństwa i powagi (społecznego tematu) moim zdaniem wyszła. Najjaśniejszym punktem jest bez wątpienia brawurowa kreacja Pankaja Kapoora i w zasadzie dla niej samej warto zobaczyć ten film (bo wcale nie tak często ten aktor ma okazję do pokazania, na co go stać - i właśnie głównie u Vishala). Tym bardziej jednak przy nim widać, że Imran - mimo zarostu - aktorem jest marnym:P Szkoda też, iż Anushka po raz kolejny powiela rolę 'bubbly girl' (bo tu akurat można było chyba inaczej). No cóż... może przy kolejnej adaptacji Szekspira Bhardwaj wróci do naprawdę wielkiej formy.
LunchBox
Fajnie było zobaczyć znów film indyjski w kinie. W polskim kinie, jako 'zwyczajną' premierę.Na dodatek film, który nijak nie przystaje do obiegowej opinii o bolly.Choć uważam, że jednak reklamy filmu ciut wprowadzają w błąd. Nastawiłam się bardziej na feel good movie (jak keralskie filmy 'o jedzeniu' np), tymczasem z tego najbardziej 'przebija' mi jednak ta samotność - nawet jeśli w końcu pokonywana.Za to obsada jest absolutnie bez zarzutu: Irrfan udowadnia (po raz kolejny) że jest najciekawszym Khanem (chciałabym zobaczyć innego grającego prawie emeryta:P),Nimrat to fantastyczny powiew takiej zwyczajności, o którą u dzisiejszych glamurowych gwiazd strasznie trudno (nawet jeśli grają niby zwyczajne bohaterki), no i 'odkryłam' dla siebie Nawaza (w końcu, bo do tej pory wiedziałam, że jest i że niezłym aktorem jest, ale dopiero tu po raz pierwszy tak naprawdę urzekła mnie jego rola).
Lootera
Bardzo stylowa, ładnie osadzona 'w klimacie epoki', przepięknie sfotografowana i wypełniona cudowną muzyką (zwłaszcza tą w tle) opowieść, która... zostawiła mnie w sumie obojętną. Doceniam, iż zarówno Sonakshi jak i Ranveer spróbowali wyjść poza swe dotychczasowe emploi (to zawsze godne pochwały), daleka jednak jestem od zachwytów nad efektem. Po prostu nie bardzo mnie przekonali (zwłaszcza po Sonakshi - po tych licznych zachwytach nad jej rolą - spodziewałam się znacznie więcej) i być może z innymi (lepszymi) aktorami ta historia by jednak zyskała. A tak wyszła trochę ładna 'wydmuszka'- nie ogląda się źle, ale ani bardzo nie porusza, ani nie pozostaje w głowie na dłużej.
Kai Po Che
Będę chyba oryginalna, bo nie przypominam sobie, żebym czytała coś takiego w jakiejkolwiek opinii o tym filmie,ale naprawdę od początku ta opowieść bardzo kojarzyła mi się z kinem tamilskim.Bo to z tamtego kina najbardziej kojarzę takie historie o przyjaźni: młodzieńczej, ale nie okołoszkolnej, tylko już takiej wchodzącej w niełatwe, dorosłe życie - takie zwyczajne, bez wielkich perspektyw, za to wcześniej czy później zderzone z brudną polityką (której to jakoś właśnie bardziej na południu pełno wokół - przynajmniej w ich filmach). Choć w porównaniu z takimi tamilami jak np Subramaniapuram czy Naadodigal Kai Po Che jest jednak trochę bardziej 'podkręcone' (jak - nomen omen - krykietowa piłka^^) I nie chodzi mi tu o nic negatywnego, po prostu tempo filmu jest trochę inne, dla mnie zresztą nawet łatwiej 'przyswajalne'. Bałam się trochę tej 'krykietowości', na szczęście ani brak zainteresowania tym sportem, ani orientacji w nim, nie przeszkodził w przejęciu się losami bohaterów. Co dobrze świadczy o filmie:)
Shahid
Shahid czyli męczennik. Tym słowem zwykle określa się muzułmanów oddających życie za wiarę czy kraj. Kojarzą nam się z kontrowersyjnymi radykalistami. Czy bohatera filmu, zastrzelonego w 2010 roku słynnego obrońcy praw człowieka, Shahida Azmiego, można nazwać i takim shahidem? Hmm.. to zależy. Tak, bo poświęcił swe życie krajowi i sprawie, w którą wierzył. Nie, bo nie walczył przemocą, ale prawem. Nie znałam tej postaci wcześniej. Zaimponował mi. Jakże, w niejednym kraju, potrzebne są takie zdroworozsądkowe osoby, które w trudnych czasach (Azmi zasłynął najbardziej z obrony osób oskarżonych po mumbajskich zamachach z 1992 roku o terroryzm) nie poddadzą się emocjom zbiorowej 'psychozy', ale potrafią walczyć o jedno z fundamentalnych praw demokracji: domniemanie niewinności. Bo w to wierzą. Przeciekawa postać, przeciekawy film. A po dwóch fimach z rzędu (co wcale nie było zaplanowane:D) Rajkummar Rao został moim aktorskim 'odkryciem roku'.
Bhaag Milka Bhaag
Trailery nie wróżyły mi za dobrze, mimo to - za sprawą różnych pozytywnych opinii o filmie - postanowiłam dać mu szansę. Niestety nie skończyło się jak przy GGG. Gdyby BMB powstał w Stanach można by o nim powiedzieć, że to wzorcowy casus 'filmu pod Oscary' (przypominały mi się różne hollywoodzkie filmy w podobnym stylu). To nie tak, że w ogóle nie lubię komercyjnego, 'gładkiego' i uproszczonego podania, ale co innego kino czysto rozrywkowe (które nie udaje niczego innego), a co innego film, który ma ambicje na 'poważniejsze' kino, a jest zlepkiem przewidywalnych schematów z gatunku 'z dołów, przez trudy i upadki, wytrwałością do zwycięstwa'. Na dodatek bardzo długim zlepkiem. Dawno mi się tak 3 godziny seansu nie dłużyły, no ale ileż można oglądać wlokącej się, totalnie przewidywalnej historii, okraszonych bombastyczną muzyką zwolnień (swoją drogą to paradoks, żeby jeden z najszybszych ponoć ludzi świata biegał głównie w slowmotion:P) i innych takich 'atrakcji' (wątek romansu z 'białaską' - argh! A po co w ogóle była Sonam? itp itd). Nagrody dla Farhana - niech już będzie, ale dla samego filmu to zdecydowana przesada.
Po raz kolejny życie zweryfikowało moje blogowe plany. Dojrzała myśl o nowym cyklu, przedstawiającym wielkie postaci kina indyjskiego. Raczej nie gwiazdy (te i tak najbardziej widać), ale twórców - czyli osoby, których nie widzimy (zwykle) na ekranie, a które mają wszak tak wielki wpływ na to, jak to kino wygląda. Które tworzą nową jakość, wprowadzają nowe trendy i pomysły, same tworzą i inspirują innych.Na początek wielki tamilski reżyser i operator, zmarły kilka dni temu Balu Mahendra.
Mistrzowski operator zdjęć
Urodzony i wychowany na Sri Lance Balanathan Benjamin Mahendran od dzieciństwa interesował się fotografią. Podobno myśl o zajęciu się kinem powstała w jego głowie po obejrzeniu Mostu na Rzece Kwai Leana. Ukończył - z wyróżnieniem - kurs operatorski na słynnym instytucie filmowym FTII w Punie i w 1971 roku zadebiutował jako operator zdjęć w keralskim filmie Nellu (Ramu Kariata, czyli reżysera Chemmena zresztą).
Przez kilka kolejnych lat kręcił zdjęcia do kolejnych filmów, głównie mallu, w 1977 roku zadebiutował jednak sam jako reżyser. Filmem kannada tym razem (na południu to się bardzo wtedy przeplatało - i twórcy i aktorzy rzadko trzymali się stricte jednego języka, przynajmniej w początkach karier). Kokila okazała się wielkim sukcesem, a Balu dostał za nią swego pierwszego Nationala (z ogólnie 5), nie za reżyserię jednak, czy dla najlepszego filmu, ale za zdjęcia. Bo - zabierając się za reżyserię - nie porzucił swego 'pierwszego rzemiosła'. Do końca kariery sam kręcił zdjęcia do wszystkich reżyserowanych przez siebie filmów, a także je sam montował, co dawało mu z pewnością większy niż w przypadku większości reżyserów wpływ na końcowy wygląd filmu (znaczy o zdjęciach w filmach Mahendry można powiedzieć, że są naprawdę jego:D)
Jako operator Balu Mahendra był jednym z prekursorów kręcenia filmów z jak największym wykorzystaniem naturalnego światła, specyficznie wykorzystywał tez kolor i ogólnie (pewnie właśnie dlatego, że był i operatorem) w swych filmach opowiadał historie 'bardzo wizualnie'. Notabene za swego mistrza uważają go najbardziej cenieni dzisiejsi operatorzy, jak Santosh Sivan, Ravi K. Chandran czy K.V Anand. Najsłynniejsze 'zdjęciowe prace' Mahendry u innych reżyserów to tamilskie Mullum Mallarum Mahendrana, telugowe Shankarabhanaram Vishwanatha oraz.. debiut Maniego Ratnama, czyli kannada Pallavi anu Pallavi. \
Wróćmy jednakże do Mahendry jako reżysera. Większość jego kolejnych filmów powstała jednak w jego ojczystym języku tamilskim (z w sumie ponad 20 trzy to filmy mallu, jeden telugu i dwa hindi - oba zresztą to remaki jego południowych produkcji).
Największy sukces odniósł chyba Moondram Pirai (zremakowany zresztą z równie wielkim powodzeniem w hindi jako Sadma) - inspirowana w pewnym sensie jego osobistymi doświadczeniami (o których za chwilę) historia związku dojrzałego mężczyzny i cierpiącej na amnezję kobiety-dziecka. Ten film, prócz wielkiego sukcesu kasowego, przyniósł mu kolejnego Nationala za zdjęcia (plus Nationala dla Kamala - prawie 'etatowego' aktora wczesnych filmów Mahendrana), stanowił więc rzadki przypadek połączenia sukcesu kasowego z artystycznym [jak wspomina teraz Kamal: Balu built the first bridge between a box office hit and good cinema. Moondram Pirai was a silver jubilee hit and it won the national
award. The unspoken rule was that most award-winning films would be art
films which wouldn’t run. He broke that].
Sam Mahendra jako twórca był jednak najbardziej zadowolony z innych swych filmów: Veedu (opowieść o problemach średniozamożnej rodziny z budową domu)i Sandhya Raagam (historia osiemdziesięciolatka, który zostaje zmuszony na starość do przeprowadzki do miasta). Oba zostały nagrodzone Nationalami dla najlepszego filmu.
Z ciekawych pomysłów warto chyba jeszcze wspomnieć o, inspirowanym luźno Psychozą Hitchcocka, Moodu Pani oraz o ostatnim, zeszłorocznym filmie Mahendry Thalaimuraigal [poniżej fotka z planu], w którym to - poza swymi 'zwyczajowymi zajęciami'reżysera, scenarzysty, operatora i montażysty73-letni wówczas twórca zadebiutował także...jako aktor (i w recenzjach bardzo był za swą rolę chwalony).
Wspominałam już o operatorach, na których pracę twórczą miała wpływ postać Mahendry, równie zacna jest grupa reżyserów, którzy zaczynali od asystowania w jego filmach (czyli pod jego okiem uczyli się swego fachu). Znajdują się wśród nich bowiem: Bala, Ameer Sultan, Vetrimaaran czy Ram.
Balu i Shobha
Na koniec słowo jeszcze o związku artystycznej pracy Mahendry z jego życiem osobistym. Tragicznym związku. W jego trzech pierwszych filmach jako reżysera zagrała młodziutka, zdolna aktorka Shobha. Szybko połączyła ich nie tylko praca, był to jednak trudny związek. Dużo starszy Mahendra był już żonaty (i dzieciaty) i wprawdzie że źródeł wynika, że się ze Shobhą ożenił, sądzę, iż chodzi jednak o - wciąż dość popularny na południu - ślub czysto 'rytualny', który nie ma znaczenia prawnego (czyli i nie wymaga wcześniejszego rozwodu)*. W każdym razie sprawa skończyła się tak, iż niedługo przed swymi 18. urodzinami Shobha popełniła samobójstwo. W jednym z wywiadów Balu Mahendra przyznał, iż swe doświadczenia z tego związku w pewnym sensie oddał właśnie tworząc Moondram Pirai, mnie jednak ta historia bardziej przypomina nakręcony przez niego dziesięć lat później film Marupadiyum (notabene remake filmu hindi, inspirowanego osobistymi doświadczeniami innego reżysera, czyli Bhattowego Arth), w którym to reżyser odchodzi od żony dla aktorki, co ostatecznie kończy się najmniej szczęśliwie właśnie dla tej 'drugiej'. Tak to się czasem ciekawie składa, prawda?
A pożegnam się nastrojowym fragmentem z jednego z filmów Mahendry (nie wspominałam chyba jeszcze, iż muzykę do większości z nich napisał, a jakże, maestro Illayaraja). W wizualizacji młodziutki Pratap Pothen, no i Shobha:
Film ważny w
historii kina malajalamskiego z paru powodów. Pomijając, iż porusza ważny problem
społeczny i jest pierwszym filmem tej kinematografii, który - przez zdobycie Nationala (i
zdaje się udział w jakichś festiwalach) - stał się znany i doceniony także poza
granicami stanu, był także pierwszym 'natywnym' obrazem mallu, znaczy osadzonym
w keralskich realiach i kulturze. Wcześniej filmy malajalamskie kręcili bowiem
głównie tamilscy reżyserzy, wg 'tamilskich wzorców', a i piosenki były
inspirowane tymi tamilskimi i hindi. 'Neelakuyil' to natomiast, kręcona głównie
w plenerach rolniczej Kerali, adaptacja keralskiej powieści, okraszona
inspirowaną miejscowym folklorem muzyką.
Fabuła stanowi połączenie melodramatu z owymże wątkiem społecznym. W zwyczajnej
małej wiosce rozkwita romans między niedotykalną wieśniaczką Neeli a
pochodzącym z wysokiej kasty nauczycielem Sreedharanem Nairem. Efektem romansu
staje się ciąża, ale Sreedharan, choć deklaruje uczucie do Neeli, nie ma odwagi
jej poślubić (wiadomo mezalians, boi się ostracyzmu społecznego itp), co
doprowadza zdesperowaną dziewczynę do dramatycznej decyzji...
Pierwsza część filmu to głównie rozwój romansu owej pary (z lekkim dodatkiem obrazu
życia wsi), co szczerze mówiąc trochę mnie nudziło - zwłaszcza, iż przerywane
było co chwilę kolejną piosenką, o taką np, albo taką (w oderwaniu od seansu mi się
podobają, ale w trakcie oglądania całości byłam przede wszystkim coraz bardziej
zirytowana, że w sumie nic się nie dzieje), ciekawiej moim zdaniem
robi się dopiero od połowy - właśnie po owej dramatycznej decyzji bohaterki i po
wkroczeniu 'do akcji' wiejskiego listonosza, który to jest nośnikiem owego
społecznego przesłania (że to człowiek, nie kasta ma - czy raczej winno mieć -
znaczenie) i moją ulubioną postacią filmu. Notabene gra go sam
reżyser (znaczy jeden z reżyserów) i... miejscami wizualnie kojarzył mi się on
z Johnnym Walkerem (choć Walker, o ile mi
wiadomo, nigdy nie zagrał takiej ciekawej, wzruszającej w sumie roli).
A skoro już jestem przy aktorach: główną parę grają
Sathyan (znany choćby z roli męża w Chemmenie) i Miss Kumari. Dla obojga
był to ważny przełom w karierze. On był potem przez lata jedną z większych
gwiazd kina molly, ona niestety krócej - nie dlatego, że wyszła za mąż i
przestała grać, ale dlatego, iż nieszczęśliwe małżeństwo sprawiło, iż jako
trzydziestokilkulatka popełniła samobójstwo. Mało szczęśliwy był też
los innej aktorki, grającej tu ważną rolę: Prema to jak się okazuje matka
znanej np. z Mullum Mallarum młodziutkiej, zdolnej Shobhy. Po jej,
niewyjaśnionej do dziś do końca, śmierci matka załamała się i zmarła niedługo
potem.
Neelakuyil to film, który może dziś aż tak nie zachwyca (przynajmniej mnie nie,
choć zdecydowanie ma ciekawe momenty, no i przesłanie w sumie aktualne do
dziś..), ale, choćby z wymienionych przeze mnie na wstępie względów, warto go
znać. A jest dostępny na YT.